Wiało od samego rana. Co ciekawe, w nocy było bezwietrznie, ale to nie moja pora na podróżowanie, a do tego zdjęcia wychodzą gorsze. W barze zamówiłem kawę i zupę z mchu. Ta ostatnia była strasznie słodka. Dowiedziałem się też, gdzie znajduje się prysznic (a lokalizacja nie była oczywista), bo poprzedniego dnia zapłaciłem za niego ekstra. Do tego nigdy nie wiadomo, kiedy zdarzy się kolejna okazja na umycie się.
Wyjeżdżając, spotkałem spacerującą samotnie Islandkę. Nie pierwszy raz odkąd jestem na wyspie. To chyba popularny sposób spędzania czasu tutaj. Kawałek dalej minąłem się z rowerzystą na monocyklu. Miał taki malutki plecaczek. Gdzie zapasy, a gdzie woda? Na czymś takim chyba daleko się nie zajedzie, ale pewnie ludzie z ciekawości zatrzymują się i pomagają.
Chmury na niebie pojawiły się i zasłoniły słońce jeszcze zanim ruszyłem. Temperatura wynosiła ok. 10 °C, ale odczuwalna na oko 3 °C. Nic ciekawego się nie działo. Ciągła i mozolna jazda z bocznym wiatrem zabierała całą frajdę. Gdy dojechałem do skrzyżowania, na którym miałem skręcić i pojechać do Húsavíku, okazało się, że droga jest zamknięta na odcinku 25 km. Można było dojechać tylko do wodospadu Dettifoss. Nie chciało mi się pokonywać tylu kilometrów pod wiatr, a potem wracać. Nie pierwszy i nie ostatni wodospad, jaki widziałem (mimo że to najpotężniejszy islandzki wodospad). Mogłem wybrać drogę gruntową, równoległą wzdłuż wschodniego brzegu rzeki, ale nie chciało mi się zawracać ze względu na wiatr, więc pojechałem dalej jedynką.
Niebo zaczęło się przejaśniać, gdy zbliżałem się do jeziora Mývatn. Zauważyłem sporo pary unoszącej się w oddali. Do wyboru miałem okolice wulkanu Krafla oraz pole geotermalne Hverir. Wybrałem drugą opcję, ponieważ była najbliżej. Nawdychałem się zapachu jajek, gdy robiłem tam zdjęcia. Cały obszar wygląda jak powierzchnia Marsa. No, pomijając błoto i buchającą parę wodną. Widoki są tam po prostu nieziemskie.
Musiałem się sprężać. Przedostałem się przez masyw górski i zatrzymałem w miasteczku Reykjahlíð, aby uzupełnić zapasy. Zjadłem też dwie porcje skyru, ponieważ poprzedniego dnia nie zatrzymałem się w żadnym sklepie. Całemu mojemu posiłkowi przyglądało się wstrętne ptaszysko – mewa. Tylko czekała, aż jej coś zostawię. Turyści musieli ją nauczyć tego triku.
Słońce chylące się nad horyzontem odbijało się od tafli jeziora tak, że prawie oślepiało. Miałem do wyboru pole kempingowe w tym mieście albo dalszą podróż. Wiedziałem, że mogę pojechać jeszcze dalej, na kolejny kemping. Zjechałem z głównej drogi, aby ominąć jezioro od południa.
Przed wyjazdem na Islandię czytałem, że przy Mývatn meszki atakują najliczniej. Albo ktoś miał pecha, albo to ja miałem szczęście, bo nie było żadnych robaków. A zatrzymałem się nieraz. Najdłuższą przerwę miałem w lesie Höfði, ale nic mnie w nim nie zaciekawiło poza tym, że na Islandii nie ma zbyt wielu lasów.
Słońce znów schowało się za chmurami. Zapowiadała się deszczowa noc. Po pokonaniu kilku mniejszych podjazdów oraz jednego długiego i zimnego zjazdu dotarłem na miejsce. Na kempingu nie było recepcji. Jedynie kartka z informacją gdzie należy się zgłosić, aby uiścić opłatę. Rozbiłem się nad rzeką, której plusk było słychać przez całą noc.