Trochę mi zajęło zanim wyruszyłem, ale to już codzienność. Napisałem kartkę pożegnalną do firmy (oczywiście był to żart, który dotarł 2 tygodnie po moim powrocie, czyli miesiąc od wysłania), zmieniłem łańcuch (stosując metodę trzech łańcuchów), uzupełniłem zapas wody z kranu (wspominałem, że jest przepyszna?) i ruszyłem.
Zaplanowałem pojechać kawałek krajową jedynką. Niestety wiało z północnego-wschodu (elektroniczny znak informował o wietrze NA 5), więc na początek miałem pod wiatr. Ale niedaleko, bo zaraz pojawił się długi zjazd i most na rzece Jökulsá á Brú, pod którym zatrzymałem się na zrobienie jakichś zdjęć. Przy okazji ugotowałem obiad, bo pokonanie wiatru na odcinku od kempingu w Egilsstaðir trochę czasu zajęło.
Ruszyłem dalej, już z wiatrem, ale to mnie nie ratowało, bo tym razem słońce świeciło prosto w twarz, a było bardzo upalnie i termometr pokazywał nawet 19 °C. Brakowało drzew, jakichkolwiek skał; nie było cienia ani ucieczki. Do tego droga mało ciekawa, bo krajobraz wąwozu nie zmieniał się prawie w ogóle. Jedynie kolejne wodospady różniły się rozmiarami.
Na mojej drodze stanął długi podjazd. Tak długi, że nie było widać jego końca. Wymordował mnie, aż miałem dość podjazdów na ten dzień. Chociaż do stromizny przełęczy Öxi było mu daleko. Wjechałem dzięki temu na płaskowyż, wnętrze lądu, interior albo po prostu hálendið. Temperatura spadła poniżej 10 °C, a zaraz potem dołączył wiatr wiejący w twarz.
Zagubiłem się w tłumaczeniu, bo z tego, co się zorientowałem, interior dzieli się na dwie kategorie: interior oraz interior właściwy. Ten pierwszy jest dużo ciekawszy, zieleńszy, ładniejszy. Interior właściwy to skała na skale, gdzie nie ma życia. W angielskim jest to określane jako highlands, a w islandzkim – hálendið. Tylko nie wiem którego rodzaju interioru to określenie dotyczy. Może po prostu całości wnętrza lądu? Ale co w takim razie z różnicami w krajobrazie?
Bezlitosny wiatr nie pozwalał na szybką jazdę. Rozglądałem się za ewentualnym miejscem na namiot, ale wyobrażanie sobie rozbijania namiotu przy tamtym wietrze szybko wybijało mi te myśli z głowy. Dotarłem do skrzyżowania, na którym miałem ostatnią szansę, aby skręcić do miasta Vopnafjörður. Wiatr przekonał mnie, że to jednak zły pomysł. Zmieniłem swoje plany po raz kolejny. Nie zobaczyłem wschodnich fiordów, nie dane mi było też przemierzyć stricte północnej Islandii.
Dostrzegłem namiot dwóch rowerzystów, którzy zatrzymali się nieopodal skrzyżowania. Byli mało rozmowni. Zjadłem trochę suchego prowiantu, przestudiowałem tablice informacyjne i pojechałem dalej – z wiatrem. Rozpędzałem się do takich prędkości, jakich mój licznik dawno nie widział (pomijając zjazd nad rzekę Jökulsá á Brú). Ponieważ dobrze mi szło, to pomyślałem, że zatrzymam się na kempingu, który wypatrzyłem na mapie regionu. Gdy tylko dojrzałem w jego okolicy najpiękniejszą górę Islandii, nieodwołalnie musiałem tam pojechać. Góra Herðubreið, nazywana królową islandzkich gór, jest wygasłym wulkanem, który szczytuje nad rozległą równiną i wygląda nieziemsko.
Znalazłem się w osadzie Möðrudalur. W budynku recepcji kempingu był czynny bar, w którym wypiłem gorącą czekoladę i zjadłem przepyszną zupę z owczym mięsem. Tego mi było potrzeba, bo zmarzły mi palce u stóp. Co więcej, temperatura po zachodzie słońca spadła do 3 °C. Przynajmniej wiatr zelżał, no i miałem piękny widok na wulkan.