Jak ten czas szybko leci. Nawet nie zauważyłem, że minęła połowa mojego urlopu, a to już 2 tygodnie, jak szwendam się po tej wyspie.
Wyruszyłem nawet wcześnie, bo obudził mnie śpiewający Japończyk. Przejechałem się po Akureyri, tak aby ominąć światła i auta, i ruszyłem dalej krajową jedynką. Ruch był duży tylko wokół miasta. Dalej się zmniejszył. W dobrym momencie, bo miałem przed sobą długi podjazd wzdłuż zielonej doliny. Trochę deszczu, trochę słońca i byłem po drugiej stronie. Na dole górki czekała mnie przykra niespodzianka w postaci wiatru z północy. Kilkanaście kilometrów mozolnej jazdy z wieloma postojami na rozważania o sensie dalszej jazdy. Chciałem pojechać na północ, aż do Sauðárkrókur, aby ominąć ruch na jedynce, ale ruchu prawie nie było, a wiatr skutecznie zniechęcał do kontynuowania planu.
W Varmahlíð miałem jeszcze trochę czasu przed zachodem słońca, więc pojechałem dalej, do kolejnego kempingu, ale na miejscu nie zastałem ani żywej duszy, ani informacji o miejscu na kemping. Przyjechałem za późno i wszyscy pewnie spali. Ruszyłem dalej, szukając odpowiedniego miejsca na nocleg. Znalazłem coś nad rzeką, ale nie miałem pewności, czy nie była to własność prywatna, dlatego zaryzykowałem z myślą, że następnego dnia musiałbym się szybko zwinąć. Zdążyłem się rozbić przed deszczem.
Kolejna awaria – urwał się gwint śruby trzymającej bagażnik. Wiedziałem, że kiedyś nie wytrzyma. Dobrze, że miałem opaski zaciskowe na taką ewentualność. Gorzej ze stopką, która pękła wczoraj. Jej nie naprawię tak łatwo.