Nie minęło zbyt dużo czasu od momentu rozbicia namiotu, więc nie było mowy o wyspaniu się. Próbowałem wstać kilkakrotnie, jednak zasnąłem za późno, aby mi to sprawnie poszło. Noc na szczęście przebiegła bez stresu, nikt mnie nie przegonił, aut też nie słyszałem.
Miejsce na namiot było bardzo dobre, chociaż po deszczowej nocy i wilgotnym poranku miałem wszystko mokre. Nie padało, gdy się zbierałem. Po godzinie byłem w drodze. Niestety bez śniadania. Nie zjadłem też kolacji, bo wszystko na lotnisku było zamknięte. Dobrze, że miałem jeszcze wodę. Ruszyłem więc dalej, aby objechać półwysep Reykjanes i ostatecznie dostać się do drogi nr 1, która biegnie wokół głównej części wyspy.
Nie obyło się bez postojów, czy to z zaciekawienia, czy aby zrobić zdjęcie. Pierwszy warty wspomnienia był postój przy moście Miðlína, który łączy dwie płyty tektoniczne – północnoamerykańską i eurazjatycką. Przypadkiem poprzeszkadzałem trochę Polakom w robieniu zdjęć, a spotkałem tego dnia mnóstwo rodaków. Podczas kolejnego postoju, gdy dostałem się do Reykjanestá, czyli krańca półwyspu Reykjanes, na którym de facto przebywałem od przylotu, spotkałem Amerykanów. Po raz pierwszy miałem okazję z nimi gawędzić, a Amerykanie są znani ze
small talków. Wspiąłem się na wysoki klif, przespacerowałem się po drodze o księżycowym wyglądzie i pojechałem dalej, trafiając na niewielki obszar geotermalny Gunnuhver. Uderzający jest tam zapach. Czytałem mnóstwo relacji z podróży po Islandii i wszystkie opisywały zapach zgniłych jaj. Jak dla mnie, pachniało jajami ugotowanymi na twardo i za nic nie mogłem doszukać się w tym zgnilizny. Może to wyolbrzymienie, które ma na celu odstraszać turystów ze słabymi żołądkami?
W dalszej drodze spotkałem sporą grupę motocyklistów i zadziwiło mnie, gdy wszyscy mi pomachali. Pewnie dlatego, że jechałem samotnie po obszarze wyglądającym jak z innej planety. Zaskoczyły mnie również pola golfowe pośrodku tego krajobrazu. Dowiedziałem się, że golf jest jednym z najpopularniejszych sportów na Islandii.
Dojechałem w końcu do miasta, Grindavíku. Nie myślałem jednak o zwiedzaniu. Byłem głodny, bo od wylotu z Polski nie miałem nic w ustach. Trafiłem na market o wymownej nazwie Nettó. Pobieżnie obejrzałem półki. Ceny są wysokie, dlatego właśnie zabrałem z Polski trochę żywności liofilizowanej. Co mi się rzuciło w oczy to ogromna liczba produktów zapakowanych po kilka sztuk. Wiele towarów pochodzi z importu, również z Polski (podobno najpopularniejszym batonem jest Prince Polo). Mnie najbardziej interesował skyr, tradycyjny islandzki wyrób mleczarski. Smakiem i konsystencją przypomina gęsty jogurt, ale strasznie szybko zapycha. A może to ja byłem taki głodny, że skurczył mi się nie tylko żołądek, ale i przełyk?
Zjadłem śniadanie pod marketem, mimo że wiatr trochę mną targał. Po nocnej jeździe w deszczu czułem się przemarznięty. Szybko ruszyłem w dalszą drogę, żeby się nie wychłodzić. Minąłem Błękitną Lagunę (Bláa Lónið), czyli znane uzdrowisko o błękitnej wodzie pochodzącej z gorących źródeł. Nie była mi po drodze, więc jej nie odwiedzałem. Zobaczyłem też pierwszy las – Sólbrekkuskógur. Na Islandii jest mało drzew. Istnieje nawet żartobliwe powiedzenie: jeśli zgubiłeś się w lesie, wstań i rozejrzyj się.
Ciągle miałem dziwne przeczucie. Gdy dotarłem do ruchliwej drogi, spojrzałem na mapę i wszystko się wyjaśniło. Wiatr wcale nie zmienił się – to ja zacząłem jechać w złym kierunku. Byłem na północnym krańcu półwyspu i nie miałem najmniejszej ochoty zawracać pod wiatr z deszczem. Nie mając wyboru, uznałem, że pojadę do Reykjavíku i tam coś wymyślę. Zacząłem więc jechać drogą nr 41, jedną z najbardziej ruchliwych dróg na wyspie, łączącą lotnisko z regionem stołecznym. Całe szczęście, że jest to droga dwujezdniowa o dwóch pasach ruchu w każdym kierunku i mająca szerokie pasy awaryjne. Ich jakość nie była najlepsza, więc zdecydowałem się skręcić i wjechać w drogę przy nadbrzeżu. Zaskoczyły mnie śmieci porozrzucane w rowie, ale było to jedyne takie miejsce, które spotkałem na całej wyspie.
Gdy podjeżdżałem pod kościół Kálfatjarnarkirkja, który z oddali zwrócił moją uwagę, pomachał mi uśmiechnięty kierowca auta zmierzającego w przeciwnym kierunku. Zrobiło mi się miło. Pomyślałem, że Islandczycy są naprawdę otwarci, mimo tego, że jestem jednym z miliona turystów, którzy tamtędy przejeżdżali. Ciekawiło mnie ile jeszcze zaskakujących rzeczy mnie spotka.
Niestety boczna droga się skończyła i musiałem wrócić na główną. Wraz z pędzącymi autami dojechałem do pierwszych miast regionu stołecznego. Nie spotkałem ani jednej drogi dla rowerów, a nie mogłem też wypatrzeć na mapie zbyt wielu alternatyw. Starałem się więc jechać wtedy, gdy nie było kolumn aut, bo nie czułem się tam zbyt bezpiecznie. Dojechałem w ten sposób do Reykjavíku, a właściwie do północnego wybrzeża, bo nie patrzyłem na mapę. W końcu trafiłem na drogę dla rowerów. Pojechałem nią, jako że chciałem się dostać do dworca autobusowego. Wyczytałem w internecie, że można tam najtaniej zostawić bagaż, a ja miałem kilka rzeczy, które podczas jazdy rowerem nie były mi potrzebne. Niestety, ale cena takiej usługi srogo podrożała i za miesiąc zaproponowali kwotę tysiąca złotych. W sumie mogłem zostawić rzeczy w jakiejś skale przed wjazdem do cywilizacji, ale nie byłem na tyle bystry, aby na to wpaść.
Potoczyłem się jeszcze do centrum miasta, bo chciałem zobaczyć kościół Hallgrímskirkja z bliska. Ta ikona Reykjavíku znajduje się na wzgórzu, które przy obciążonym rowerze i całym dniu pedałowania było nie lada wyzwaniem do pokonania. Po krótkiej sesji zdjęciowej, gdy już miałem ruszać w dalszą drogę, zwróciłem uwagę na łańcuch górski na północy. Czym prędzej zjechałem do nadbrzeża, aby mieć szerszy widok. Wpadłem w zachwyt, bo oto słońce wyszło zza chmur, oświetlając górę Esja. Był to pierwszy widok, który mi się naprawdę spodobał. Właśnie dla takich widoków tutaj przybyłem.
Przejechałem się jeszcze wzdłuż nabrzeża, aby pozachwycać się tym widokiem, a potem skręciłem na południe, do miasta Hafnarfjörður, do znajdującego się tam kempingu. Był on częścią planu wymyślonego na poczekaniu na kolejny dzień. W połowie drogi do celu zauważyłem drogę dla rowerów, która poprowadziła mnie wzdłuż nadbrzeża. Nie mogłem zrozumieć systemu znakowania dróg rowerowych, bo nie wszędzie były widoczne znaki. Jak się okazało, rowerzysta może się poruszać po chodniku, ale nie wpadłem na to przez wiele kolejnych dni.
Ledwo zdążyłem przed zamknięciem biura kempingowego. Zapłaciłem 1700 koron za nocleg, dostałem też używaną butlę z gazem do kuchenki kempingowej, bo turyści opuszczający Islandię nie mogą przewozić gazu w samolocie. Niestety nie pomyślałem, żeby sprawdzić rodzaj gwintu, który okazał się nie pasować do mojej kuchenki i musiałem zadowolić się kolacją na zimno. Na kempingu było dużo namiotów i ciekawiło mnie jak jest w Reykjavíku. Po raz pierwszy spróbowałem wody z kranu na Islandii. Zapach gotowanych jajek mnie przerażał. Prysznic w wodzie o takim zapachu to też ciekawe przeżycie.