Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

wyprawy / Islandia 2016

Dystans całkowity:2819.70 km (w terenie 395.86 km; 14.04%)
Czas w ruchu:194:01
Średnia prędkość:14.53 km/h
Maksymalna prędkość:69.31 km/h
Suma podjazdów:26488 m
Liczba aktywności:27
Średnio na aktywność:104.43 km i 7h 11m
Więcej statystyk

Dzień wodospadów

  105.65  06:45
Powrót do planów i podróży po oklepanej trasie wokół wyspy. Nie ma to jak jazda wśród setek aut po jedynej drodze w południowej części Islandii.
Wstałem trochę po budziku, zapłaciłem za nocleg, odebrałem bagaż i pojechałem na zakupy do sklepu, który zauważyłem wczoraj, aby zjeść śniadanie, bo po wizycie w interiorze skończyły mi się prawie wszystkie zapasy. Bónus okazał się być czynny dopiero od godz. 11, więc pojechałem do Krónana. Potem szybko na kemping, aby zebrać obóz i w drogę.
Nie minęła godzina, gdy na horyzoncie pojawiła się czarna chmura, a zaraz potem pierwsze krople deszczu. Deszcz zamienił się w ulewę, a ja w zmokłą kurę. No dobrze, na szczęście udało mi się przebrać w ostatniej chwili, ale lało tak, że bez porządnych ubrań nie dałbym rady. Przez tę niepogodę nawet nie zatrzymywałem się na zrobienie zdjęcia, a kilka ciekawych widoków na pewno by się znalazło.
Droga nie była zbyt wygodna. Za dużo aut się po niej porusza i nawierzchnia już nie jest najlepsza. Do tego kierowcy wyprzedzają na dwa sposoby: na Niemca – przeciwnym pasem ruchu – albo na Polaka – z ostępem szerokości gazety. To ciekawe, bo Polacy stanowią najliczniejszą grupę mniejszości narodowej na Islandii.
Deszcz nie przechodził, a ja byłem nim zmęczony. W miasteczku Hella przejechałem się bez celu po ulicach. Tam nauczyłem się nowego słowa – bakarí, czyli piekarnia. Kolejny przystanek zrobiłem w miasteczku Hvolsvöllur. Zatrzymałem się pod drzewem, gdzie dziwnym trafem nie padało i rozważałem odwiedzić muzeum wikingów. Niestety było za późno, więc pozostało mi ruszać w dalszą drogę.
Dostrzegłem z oddali wodospad. Zaciekawiony, zboczyłem z drogi, aby przyjrzeć się jemu z bliska. Okazało się, że to Seljalandsfoss, jeden z najbardziej znanych wodospadów na Islandii. Pogoda mnie nie rozpieszczała, więc nie wchodziłem za daleko pod wodospad. Wiatr i tak rozwiewał wodę w taki sposób, że padało nie tylko z góry, ale i z dołu. Szybko wróciłem na parking, gdzie w małym sklepiku kupiłem widokówki i w budce obok zjadłem islandzką zupę mięsną (porcja 250 ml za jedyne 50 zł). Mój pierwszy taki posiłek na wyspie. Smakował nieziemsko po tylu godzinach jazdy w deszczu.
Tego się nie spodziewałem, ale gdy tylko miałem się zbierać, deszcz ustał i wyszło słońce. Pospiesznie wyciągnąłem aparat i obfotografowałem wodospad. W słońcu jest jeszcze piękniejszy, ale podobno o zachodzie słońca zwala z nóg. Miałem się zatrzymać na kempingu tuż obok, ale skoro się rozpogodziło, to pojechałem dalej.
Spotkałem po drodze jeszcze sporo mniejszych wodospadów, a nawet przypomniałem sobie o tym, że to wulkaniczna wyspa, gdy pod wulkanem Eyjafjallajökull przeczytałem o erupcji z 2010 roku. Myślałem, że dotrę do miasta Vík, ale było późno, więc zajrzałem na kemping pod innym znanym wodospadem – Skógafoss. Zdążyłem zapłacić za nocleg, a potem wspiąłem się na szczyt wodospadu, gdzie znajduje się punkt widokowy. Zachód słońca nie był zbyt efektowny, więc nic mnie nie ominęło pod pierwszym wodospadem.
Okazało się, że dzisiejsza ulewa zalała mi torbę z aparatem, dziennik i mapę Islandii. A niby takie nieprzemakalne te sakwy Crosso. Martwi mnie też telefon, bo do obiektywu aparatu dostała się wilgoć. Zdjęcia wychodzą coraz słabsze. Mam dość deszczu.
Kategoria rowery / Trek, kraje / Islandia, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, za granicą, wyprawy / Islandia 2016

Landmannalaugar od ładniejszej strony

  124.67  07:49
To miał być luźniejszy dzień. Powrót do Selfoss i odpoczynek po ekstremalnych warunkach z poprzedniego dnia. Wyszło jednak inaczej, niż się spodziewałem.
Wciąż padało, gdy się przebudziłem. Przeleżałem więc w śpiworze kawałek poranka, zjadłem niespiesznie śniadanie i nagle się przejaśniło. Wyszedłem z namiotu, aby rozejrzeć się za jakimś ciekawym ujęciem. No bo skoro już dotarłem tak daleko, to dlaczego mam wrócić z pustymi rękoma?
Nie wiedziałem do końca, co ze sobą zrobić. Nie dostrzegłem widoków z internetu i czułem się rozczarowany. Zauważyłem jednak ludzi wspinających się pod górę po wąskiej ścieżce. Pomyślałem, że mógłbym wybrać się na pieszą wycieczkę. To był strzał w dziesiątkę. Idealna pogoda, a i daleko nie trzeba było iść. Kilka kilometrów spaceru i widok zwalił mnie z nóg. Landmannalaugar to najpiękniejsze islandzkie góry.
Mogłem wybrać się na długą pieszą wyprawę, aby zobaczyć więcej kolorowych zboczy, jednak nie miałem wystarczająco prowiantu. Zawróciłem do bazy. Rozważałem wejście do gorącego źródła, które znajduje się tuż przy kempingu, ale przestraszyłem się zimna. Chociaż w słońcu było 17 °C, to w cieniu chmur temperatura momentalnie spadała do 8 °C. Dodając do tego deszcz – 6 °C. No i jeszcze ten przenikliwie chłodny wiatr. Brr, zachciało mi się Islandii.
Zeszło mi trochę czasu na robieniu zdjęć i na wycieczce, że aż nastała pora obiadu. Skorzystałem z mojej kuchenki, ale – tak jak wczoraj – nie współpracowała najchętniej. Po kilkudziesięciu minutach oczekiwania udało mi się zjeść obiad. Zebrałem obóz, porozmawiałem jeszcze z ludźmi ciekawymi mojej wyprawy i pojechałem w drogę powrotną. Oczywiście inaczej niż wczoraj, bo drogą F225 (gdzie F oznacza drogę górską).
Gdy ruszałem, było bardzo ładnie. Jedynie od czasu do czasu spadło kilka kropel. Potem jednak się rozpadało i martwiłem się, że będzie jak wczoraj. To było liche zmartwienie. Miałem bowiem do pokonania bród. Brak mostu w zasięgu wzroku zmusił mnie do działania. Obserwując auta przeprawiające się przez wodę, wiedziałem, że się zamoczę. Podwinąłem nogawki, zmieniłem buty na te, w których przyleciałem z Polski (wciąż nie wyschły, odkąd je przemoczyłem pierwszej nocy) i przejechałem, zalewając odrobinę jeden z butów. Dobrze zrobiłem, przebierając je.
Spotkałem sakwiarzy zmierzających w przeciwnym kierunku. Mieli kwaśne miny, ale dobrym znakiem było to, że oni tę drogę pokonali.
Przy kolejnym brodzie nie miałem ochoty na zmianę butów w deszczu, więc czekałem. Poczekałem, aż przestanie padać, ponieważ dostrzegłem błękitne niebo na horyzoncie, które powiększało się w moim kierunku. Gdy przestało padać, powtórzyłem procedurę przekraczania brodu. I tak kilka razy, aż dojechałem do takiego kilkunastometrowego. Pojawił się w mojej głowie niepokój. Obserwowałem auta przeprawiające się przez wartki nurt i w końcu sam się odważyłem go przekroczyć. Aby zminimalizować ryzyko upadku, poprowadziłem rower. Prąd próbował mi go kilka razy porwać, ale utrzymałem równowagę i suchy od kolan w górę znalazłem się na drugim brzegu. Wydaje mi się nawet, że ktoś z auta robił mi zdjęcia albo nawet kręcił film. W każdym razie, dostałem kciuka w górę i uśmiechy na twarzach obserwatorów.
To był koniec brodzenia. Kolejne cieki oznaczone na mapie okazywały się być zaledwie strumyczkami. Pozostał mi tylko długi zjazd z księżycowym pejzażem. Mimo obaw o możliwość złapania kapcia na kamienistej drodze, sunąłem w dół z zawrotnymi prędkościami, jakich mój licznik nie widział od czasu wjazdu na islandzki interior. Wszystko szło łatwo, dopóki nie spadła mi sakwa. Trochę w tym mojej winy, bo była zawieszona tylko na górnych hakach (ale i przywiązana linką). Co było najgorsze, w tej sakwie miałem aparat. Na szczęście przetrwał upadek. Zorientowałem się za to, że zniknęły buty, w których przekraczałem rzeki. Miałem je wyrzucić, ale nie tak wcześnie i nie byle gdzie. Nie miałem sił na wracanie się pod górę, więc pozostała mi nadzieja, że ktoś je zauważy i zabierze. Wszystkiemu winne wyboiste drogi.
Skończyła się droga przez interior i miałem kilkadziesiąt kilometrów prosto do kempingu, na którym zostawiłem połowę rzeczy. Aby zaoszczędzić czas i pieniądze, chciałem je odebrać jeszcze dzisiaj. Droga była długa i przeszkadzał mi wiatr wiejący w twarz. Trafiłem też na przebudowę drogi. Warstwa grubych kamieni nie była łatwa do pokonania. O tyle dobrze, że za jakiś czas będzie można tamtędy pojechać po wygodnym asfalcie. Islandzkie drogi są w zaskakująco dobrym stanie. Szkoda, że nie budują takich w Polsce.
Wjechałem na krajową drogę nr 1, której odcinek dzielił mnie od Selfoss. To był dosyć nudny odcinek, nie cieszył mnie w żadnym stopniu. Chyba że byłem zbyt zmęczony, aby czerpać jakąkolwiek radość. Bądź co bądź, mijało mnie dużo aut, pomimo późnej godziny.
Nie udało mi się dotrzeć na czas na kemping, ale widziałem po drodze zachód słońca. Nie był jakiś efektowny. Może to nie ten dzień. Zjadłem, w końcu się umyłem i poszedłem spać. Zauważyłem jeszcze, że przednie koło mam skrzywione. Ciekawe co będzie następne.
Kategoria rowery / Trek, pod namiotem, kraje / Islandia, góry i dużo podjazdów, terenowe, setki i więcej, za granicą, z sakwami, wyprawy / Islandia 2016, mikrowyprawa

Landmannalaugar – ekstremalna Islandia

  131.45  09:24
Miałem ciekawy plan na dzisiaj. Było ciepło, wiał przyjemny wiatr. Nie byłem świadom tego, jak zakończy się mój dzień.
W nocy nie padało, choć było duże zachmurzenie. Nad ranem się przejaśniło, więc wystawiłem na słońce ubrania, które po ulewie z poprzedniego dnia wciąż były wilgotne. Moje zbieranie obozu obserwował baran stojący na wzgórzu kilkanaście metrów obok. Szkoda, że nie chwyciłem za aparat, bo to była jedna z nielicznych okazji do uchwycenia na zdjęciu przedstawiciela tych płochliwych zwierząt.
Mój spokojny poranek zakłócały meszki, które – choć w niewielkiej liczebności – utrudniały pakowanie domu. (To określenie na namiot i cały mój majdan nie odstępowało mnie przez długi czas. Ale nie będę zdradzał zakończenia). Owady nie bały się chyba niczego. Płoszył je jedynie wiatr.
Skierowałem się na południe, jedyną drogą widoczną na mapach i w zasięgu wzroku. W oddali kłębiły się czarne chmury, a potem nawet dojrzałem deszcz. Najgorsze, że on się do mnie zbliżał. Przyspieszyłem tempo jazdy, bo miałem z wiatrem. Przynajmniej dopóki nie skręciłem w drogę Þjórsárdalsvegur (co oznacza najprawdopodobniej: droga w dolinie rzeki Þjórsá). Czyli nie dość, że pojawił się wiatr i gonił mnie deszcz, to jeszcze miałem pod górę. Deszczowi niestety udało się mnie dogonić i już mi nie odpuścił do końca dnia.
Przy drogach można się często natknąć na znaki drogowe informujące o interesującym miejscu. Dzisiaj minąłem kilka takich znaków, kilku dałem się skusić, ale gdy zaczęło padać, liczba postojów zmalała. Przegapiłem z tego powodu rekonstrukcję starych zabudowań Þjóðveldisbærinn, które niegdyś znajdowały się w okolicy, a które zostały zniszczone przez pobliski wulkan. Budynki pokryte darnią tak się zlewały z zielenią okolicy, że ledwo je dostrzegłem ze wzniesienia, na które wjechałem.
Z każdym kilometrem liczba zabudowań malała, a krajobraz przekształcał się w podobny do tego w Reykjanes z pierwszego dnia. Tylko mniej kolorowy i zróżnicowany. Wkradała się monotonia. Pomyślałem sobie, że jeśli tak wygląda interior, to ja tam jednak nie chcę jechać. Minąłem jakiś hotel oraz informację, że do następnej stacji benzynowej jest daleko. Wciąż jednak jechałem po asfalcie, wciąż lało i wciąż meszki wchodziły do wszystkich otworów głowy, gdy się zatrzymywałem na zdjęcie albo jechałem wolniej, bo akurat było bardziej stromo.
Moim planem na dzisiaj były góry Landmannalaugar. Wiedziony znakami, nie zdawałem sobie sprawy z tego, co znajduje się przede mną. Droga asfaltowa skończyła się po 100 km. Przepadły też meszki. Wjechałem na drogę na Księżyc. Pokryta materiałem wulkanicznym, rozjeżdżona przez auta, stała się nie lada wyzwaniem do pokonania. Krajobraz nie zmieniał się zbyt szybko, bo ponad 7 km/h było ciężko wyciągnąć. Kamienie, tarka i grząski piach – sama przyjemność. Od czasu do czasu ktoś przejechał, machając mi albo krzycząc, że jestem szalony. I byłem. Marzłem na deszczu. Miałem na sobie tylko jedną warstwę ubrań, a nie było gdzie się zatrzymać, żeby założyć coś ciepłego. Temperatura za dnia wynosiła ładne 16 °C, ale odkąd zaczęło padać, spadła do nieprzyjemnych 6. Gdyby nie ulewa, to jechałoby się przyjemnie, a ja tutaj w takich ekstremalnych warunkach.
Deszcz lał już dobrych kilka godzin. Czułem, że mam przemoczone ubrania, a końca drogi nie było widać. Najpiękniejsze islandzkie góry powoli stawały się mrzonką. Było ciężko, ale zawrócić nie chciałem, nie mogłem się poddać. Do tego wszystkiego prześladował mnie głód, a w zasięgu wzroku żadnego zadaszenia, aby ugotować obiad.
Wreszcie ukazał się pierwszy szczyt gór, potem kolejny i następny. Piękna zieleń w dziesiątce odcieni, której brakowało mi od kilku godzin. Nadal jednak nie widziałem końca drogi i nawet zacząłem się rozglądać za miejscem pod namiot, ale w końcu, ze szczytu setnej górki dojrzałem kilkadziesiąt namiotów. Poczułem niesamowitą ulgę, że dotarłem do namiastki cywilizacji. Do pokonania pozostał bród. Przerażał mnie, gdy patrzyłem na auta przeprawiające się po nim. Na szczęście wypatrzyłem kładkę i jakimś cudem przedostałem się na drugą stronę wartkiego nurtu rzeki.
Kemping był droższy niż w miastach, a zniżek dla szalonych rowerzystów niestety nie mieli. Wygód dużych też nie było, ale na co ja liczyłem w takim miejscu? Do wyboru był skrawek podmokłej trawy albo wielkie pole pełne kamieni, które wypłukała sezonowa rzeka. Wybrałem opcję drugą. Kilka osób nawet zaoferowało mi swoją pomoc w rozbijaniu obozu, ale byłem tak uparty, że nie chciałem nikogo trudzić.
Budynek, w którym znajdują się toalety był cały okupowany przez turystów próbujących wysuszyć swoje ubrania. Panowała tam więc straszna wilgoć, ale przynajmniej mogłem się odrobinę zagrzać. W końcu też miałem okazję, aby ugotować sobie jedzenie. Nie mogłem jednak odpalić kuchenki, jak należy. Płomień buchał w dziwny sposób, jak jeszcze nigdy wcześniej, a ugotowanie posiłku zajęło mi kilkadziesiąt minut. Nie znam się na gazie i wciąż się zastanawiam, czy winna była wilgotność powietrza, niskie ciśnienie, zimny gaz czy może coś jeszcze innego. Koniec końców udało mi się przygotować porządną porcję do regeneracji i uzupełnienia sił.
Kategoria rowery / Trek, pod namiotem, góry i dużo podjazdów, terenowe, setki i więcej, za granicą, z sakwami, kraje / Islandia, wyprawy / Islandia 2016, mikrowyprawa

W drodze do Gullfoss

  102.06  06:17
Późny przyjazd na kemping skutkował późną pobudką. Spakowałem się, zostawiłem połowę bagażu w biurze kempingowym i mogłem ruszać. Na rower załadowałem tylko 2 sakwy (z pięciu posiadanych), namiot i karimatę. Pojechałem na krótką wycieczkę.
Zanim oddaliłem się od miasta, musiałem zrobić zakupy i coś zjeść. Nie znam zagospodarowania przestrzennego miasteczek na Islandii i byłem przekonany, że zakupy uda mi się zrobić na obrzeżach. Musiałem zawracać. Tym razem wybór padł na sieć Krónan. Niskobudżetowy z przestronnym wnętrzem oraz dużym działem żywności organicznej. Kupiłem trochę zapasów i – przede wszystkim – skyr. Stał się on podstawą mojej diety. Całe szczęście, przy kasie dostrzegłem zapalniczkę, która prawie wyleciała mi z głowy. Bez niej miałbym sporo kłopotów, o czym przekonałem się poprzedniego wieczora podczas rozpalania ognia na kuchence.
Ciągle świeciło słońce i było upalnie. Nie po to uciekłem z Polski, żeby się smażyć. Założyłem spodenki, krótką koszulkę i wreszcie mogłem jechać – i to z wiatrem. Przejechałem się kawałek po krajowej jedynce. Ruch był strasznie duży. Obawiałem się o późniejszą jazdę tą drogą.
Z informatora, który wziąłem na lotnisku dowiedziałem się, że rowerzyści mogą poruszać się po chodnikach. Czyli te znaki dróg dla pieszych i rowerów są jakąś atrapą? Wiele zagadek pozostanie nierozwikłanych. Przynajmniej będę świadomy, gdzie uciekać w razie wzmożonego ruchu na drogach.
Zaledwie kilka kilometrów za miastem zaczęło kropić. Nie było to nic poważnego, więc się nie zatrzymywałem. Nawet na zdjęcia, ale to po to, żeby nie robić ich za dużo. No, chyba że moją uwagę przykuły zwierzęta, takie jak konie islandzkie. Im mogłem poświęcić dużo czasu. Pod warunkiem, że i one okazywały zainteresowanie.
Kropiło z przerwami, mocniej lub słabiej, tak jakoś niezdecydowanie, więc się nie przebierałem. Zajadałem się za to ciastkami – kanilsnúðar, co można przetłumaczyć jako bułeczki cynamonowe. Najlepsze ciastka, jakie jadłem i polecam je na równi ze skyrem (ciekawe jaki efekt daje połączenie tych dwóch delicji – mogłem wpaść na to wcześniej).
W miasteczku Laugarvatn po raz pierwszy zetknąłem się z owadami – meszkami, o których dużo czytałem przed wyjazdem. Wiele osób miało na głowach siatki ochronne. Ja swojej nie mogłem znaleźć, więc nie zatrzymywałem się, żeby mnie nie irytowały.
Wracając do pogody, deszcz pokropywał na zmianę z promieniami słońca. Raz jednak w chmurze włączył się jakiś piąty bieg, bo nagle zaczęło tak lać, jak jeszcze nigdy nie widziałem, a wciąż byłem w krótkich spodenkach. W buty się lało, brak jakiegokolwiek schronienia, nawet drzewa, a droga na nasypie, więc nie mogłem się zatrzymać. Jedno szczęście, że miałem na sobie kurtkę. Spodnie założyłem za późno, gdy dotarłem do pierwszego zjazdu. Ze skarpetek wykręcałem wodę. Dobrze, że miałem buty chroniące przed wiatrem, bo temperatura spadła i wyziębiłbym sobie stopy.
Czułem się zmarznięty po deszczowej niespodziance. Przestało padać równie nagle, jak zaczęło. Na znaku drogowym rozpoznałem gorące źródło, więc oczywiście musiałem tam pojechać, aby rozgrzać się. Rozczarowałem się, gdy okazało się, że to tylko basen (Islandczycy podobno kochają pływać). Nic tam po mnie, jechałem dalej, świadomy znaczenia znaku basenu.
Dojechałem do miasteczka Geysir, gdzie można zobaczyć największy na Islandii gejzer o tej samej nazwie, który podobno był pierwszym odkrytym przez człowieka i który dał nazwę takim zjawiskom. Niestety aktywność gejzeru Geysir zmalała i na wyrzut wody w powietrze trzeba czekać około dwóch dni (a i tak już nie imponuje, jak 100 lat temu). Na szczęście na tym samym obszarze jest nieco mniejszy gejzer – Strokkur, który urządza pokaz co kilka minut. Nawet udało mi się uchwycić erupcję aparatem, i to za drugim razem. Za pierwszym wystraszyłem się, bo nie byłem świadomy tego, gdzie się znajdowałem.
Kawałek dalej znajduje się wodospad Gullfoss. Świeciło piękne słońce, gdy dojeżdżałem do niego. Rower zostawiłem jak zwykle na parkingu i poszedłem kawałek w jego kierunku. Nie podchodziłem za blisko, ponieważ miałem dość wilgoci tego dnia. Ludzi zgromadziło się i tak dużo, więc mogłem się nie zmieścić w punkcie widokowym.
Przez głowę przeszła mi myśl, czy nie pojechać drogą na północ – przez interior, ale miałem ciut inne plany i za mało czasu na obejrzenie wszystkiego. Zacząłem rozglądać się za noclegiem. Próbowałem zapytać w pobliskim hotelu, ale obsługa gdzieś zniknęła, a nikt z licznego grona turystów z Francji nie odważył się odpowiedzieć po angielsku, więc zabrałem się i pojechałem szukać dalej.
Wszystko wokół dróg było ogrodzone, więc jechałem daleko. Spotkałem tylko jedną osobę na drodze – dziewczynę, która wybrała się, aby pojeździć na desce. Asfaltowe drogi na Islandii są wyjątkowo równe, a gdy dodać zerowy ruch na mniej popularnych szlakach, wtedy można poczuć się jak u siebie.
Po kilku zakrętach wypatrzyłem przestrzeń między drogą i ogrodzeniem. Dodatkowo miejsce było odrobinę osłonięte od drogi, więc jak na nocleg na dziko, w sam raz. Gdy się rozbijałem, ktoś zatrzymał się autem na drodze, ale akurat siedziałem w namiocie, więc nie wychylałem głowy, bo jestem nieufny. Po kilku minutach odjechał. Podejrzewam, że robił zdjęcia koniom, które były za zagrodą po drugiej stronie drogi. Martwiłem się o buty, bo były wciąż mokre po popołudniowej ulewie. Ogrzanie ich przy kuchence podczas przyrządzania kolacji nic nie zmieniło.

Kategoria rowery / Trek, z sakwami, setki i więcej, góry i dużo podjazdów, za granicą, pod namiotem, kraje / Islandia, wyprawy / Islandia 2016, mikrowyprawa

Opuszczam Reykjanes

  97.00  05:47
Gdy kładłem się spać, zaczęło padać. Padało całą noc i nic nie zapowiadało, żeby miało przestać. Spakowałem się więc w deszczu i ruszyłem w kierunku miasta, w którym miałem się zatrzymać wczoraj. Nie chciałem jechać po prostej krajową jedynką (która na tamtym odcinku jest ruchliwa), tylko wrócić się na południowe wybrzeże półwyspu Reykjanes. Dlatego też wczoraj zatrzymałem się w mieście Hafnarfjörður.
Przed odjazdem odwiedziłem recepcję, aby zwrócić nieprzydatną mi butlę z gazem. Dostałem w zamian drugą, z gwintem pasującym do mojej kuchenki. Miałem nadzieję, że w końcu uda mi się zjeść ciepły posiłek tego zimnego dnia.
Zatrzymałem się w markecie Bónus. Podobno można tam dostać najtańsze produkty, ale nie robiłem porównania, więc nie mogę tego potwierdzić. Ta sieć wyróżnia się tym, że zamiast lodówek mają w wydzielonym pomieszczeniu chłodnię, więc trzeba się szybko decydować, co włożyć do koszyka.
Jadąc w deszczu, spotkałem profesjonalnych kolarzy. Pierwsi rowerzyści na wyspie i niestety z mentalnością typowego kolarza, bo nawet nie spojrzeli na mnie, gdy im machałem. Na szczęście byli to chyba jedyni spotkani kolarze. Potem widziałem wyłącznie sakwiarzy. Może oni po prostu cierpią na syndrom mieszkańca z wielkiego miasta.
Pierwsza większa przeszkoda, którą musiałem pokonać to szutrowy podjazd, momentami bardzo stromy. Dałbym radę, gdyby nie poprzeczne nierówności nazywane tarką. Jak mnie zrzuciło z roweru, to już nie mogłem ruszyć i miałem kilkanaście metrów pchania pod górę. Auta też mozolnie pokonywały tę przeszkodę. Nie zabrakło i autobusów. Potem było ciut lepiej, bo kolejne podjazdy pokonywałem po drodze asfaltowej, a na szczycie każdego z nich znajdowało się miejsce postoju z widokiem na jezioro Kleifarvatn. Deszcz robił sobie coraz dłuższe przerwy, aż w końcu uciekłem spod chmury i nawet słońce chwilami zaczęło się pokazywać.
W końcu ujrzałem kolejny z cudów natury – konie islandzkie. Były daleko za zagrodą, ale gdy tylko dojrzały mnie, zaczęły galopować w moim kierunku. Rasa islanderów znana jest jako najczystsza na świecie. Od ponad tysiąca lat bowiem obowiązuje zakaz sprowadzania koni spoza Islandii. Zainteresowanie moją osobą nie było długie, ponieważ nie miałem niczego do zaoferowania ciekawskim zwierzętom. Pewnie inni turyści lubią je karmić. Szybko zaczęły się oddalać, gdy nie dostały żadnego smakołyku. Udało mi się jednak utrwalić kilka z nich na zdjęciach.
Dojechałem do obszaru geotermalnego Seltún, który określany jest też jako Krýsuvík (ale nie jestem pewien, bo co strona, to inna informacja). Zaparkowałem rower na parkingu wśród mniejszych i większych aut, i poszedłem na spacer po tym pachnącym miejscu. Ilość wydobywającej się pary już nie była tak duża, jak wczoraj w obszarze Gunnuhver, ale bulgoczące błoto i tak robiło wrażenie.
Skusiłem się, żeby zboczyć kilometr z trasy i zobaczyć kościół Krísuvíkurkirkja. Niestety spłonął on doszczętnie kilka lat temu i pozostały jedynie mylne znaki drogowe. Szkoda, bo był to jedyny budynek, który pozostał na tamtym obszarze i jednocześnie kolejna z atrakcji.
Od jeziora Kleifarvatn cały wulkaniczny krajobraz zmienił się w łąki sięgające po horyzont. To tłumaczy obecność koni... oraz owiec. O ile konie spotykałem za zagrodami, o tyle owce mają więcej swobody. Zacząłem je spotykać wszędzie. Nieważne, czy to łąka, czy plaża, czy środek drogi. Sposobem na ograniczenie ich swobody miały być zagrody, ale i one nie zawsze działają, bo zdarzały się sytuacje, że owca z południa została znaleziona na północy Islandii.
Wróciłem na drogę, która była w moim wczorajszym planie. Widoki były fascynujące. Z prawej strony ocean, z lewej wielka ściana skał skąpanych w chmurach. Czasami przeszkadzał wiatr od oceanu. Nie przeszkodził mi za to w tym, aby zatrzymać się i przespacerować po czarnej plaży. Jedynie wodorosty trochę psuły jej urok.
Przejechałem się przez Eyrarbakki, rybacką miejscowość. Przy końcu drogi wjazdowej znajduje się znak głoszący, że dalsza podróż na południe doprowadzi mnie prosto do brzegów Antarktyki bez natrafienia na żaden ląd po drodze. Rowerem byłoby ciężko, więc pozostałem na stałym lądzie. Sama miejscowość jest przepiękna. Kolorowe domki, które mają prawie 100 lat, jeden ładniejszy od drugiego. Znajduje się tam też największe na Islandii więzienie. Nic dużego, bowiem przestępczość na Islandii jest znikoma (zaledwie 105 miejsc łącznie we wszystkich więzieniach na wyspie).
Za następnym zakrętem byłem na prostej do Selfoss, mojego celu. Odnalazłem kemping i biuro, które było wciąż otwarte (zbliżała się godz. 22). Rozbiłem się wśród nielicznych namiotów. Chociaż dzisiaj mogłem wybrać dowolne miejsce na nocleg, to zatrzymałem się na kempingu, ponieważ miałem pewien plan na kilka najbliższych dni i potrzebowałem zostawić część moich rzeczy.
Spodobał mi się ten kemping. Dla turystów jest udostępnione przestronne pomieszczenie z kuchnią i jadalnią, można coś ugotować i zjeść. Zanim jednak odnalazłem to miejsce, spróbowałem swoich sił z moją kuchenką. Problemem było odpalenie jej, ponieważ pierwszy raz używałem iskrownika, a nie miałem innego źródła ognia. Iskry rzucane na gaz nie powodowały zapłonu. Dopiero po półgodzinnej walce z podpaleniem papieru i przeniesieniem ognia do kuchenki udało mi się ugotować jedzenie. Gdybym tylko szybciej dał za wygraną i poszedł na spacer, to miałbym więcej czasu na sen.
Zaskoczyła mnie woda z kranu, która nie miała zapachu ani smaku. Czyli nie musiałem się krzywić podczas picia, jak to było w regionie stołecznym.
Kategoria z sakwami, terenowe, góry i dużo podjazdów, za granicą, pod namiotem, kraje / Islandia, rowery / Trek, wyprawy / Islandia 2016

Pierwsze metry po Islandii

  15.80  00:59
Wylądowałem. Pół godziny oczekiwania na bagaż, godzina na złożenie roweru i jeszcze przepakowanie się, i mogłem ruszać.
Po spóźnieniu na samolot w Warszawie, dostałem się do Gdańska, tam spędziłem dzień, spaliłem się w słońcu i kolejnego dnia byłem na lotnisku. Pierwszy lot z rowerem przebiegł pomyślnie. Wylądowałem ok. godz. 23 czasu lokalnego (2 godziny różnicy względem Polski). Pierwsze, co poczułem to chłód. Wyleciałem w samej koszulce, więc był to problem. Oczekiwanie na bagaż wydłużało się strasznie, ale w końcu się doczekałem i odnalazłem ustronne miejsce do złożenia roweru. W trakcie montowania kolejnych części zaczepiło mnie parę osób. Ciekawi moich planów, ale też informacyjnie, że gdzieś na terenie lotniska jest miejsce do zmontowania roweru. Mając sprawny rower, poszukałem i rzeczywiście. Nie jest to miejsce oczywiste, bo znajduje się poza halą lotniska i jest niewielkim budynkiem. Są tam dwa stojaki z narzędziami. Szkoda, że nie wiedziałem o tym wcześniej. Znalazłem tam rowerową mapę wyspy. Dużo lepszą od tej, którą kupiłem przed wylotem. Stała się moim ulubionym przewodnikiem i planerem podczas tej podróży.
Padał deszcz, gdy w końcu byłem gotowy do wyruszenia. Było zdecydowanie przyjemniej niż 40 stopni w Polsce. Ubrałem się w pierwsze lepsze ubrania z góry sakw, a karton na rower zostawiłem we wspomnianym wcześniej miejscu dla podróżnych z rowerami, bo uznałem, że skoro już leżały tam dwa, to dobrą praktyką była wymiana kartonów między rowerzystami. Godzina 1, w końcu pojechałem. Jak na środek nocy, to było jasno. Krajobrazy bardzo księżycowe, powietrze wilgotne od deszczu, moje ubrania też. Pierwsze metry po Islandii nie napawały optymizmem, ale szczęście znalezienia się tam i spędzenia kolejnego miesiąca bardzo mnie ekscytowały.
Rozglądałem się za noclegiem. Islandzkie prawo zezwala na rozbicie się na ziemi niczyjej, więc próbowałem swojego szczęścia. Na plaży zostałem zaatakowany przez mewy, które prawdopodobnie broniły swojego gniazda. Musiałem więc jechać dalej. Zauważyłem, że mech pokrywający islandzkie pola lawowe jest bardzo mięciutki. Ale nie można niszczyć przyrody, pamiętajcie o tym.
Po paru kilometrach znalazłem idealne miejsce. Osłonięte kamiennym murem od drogi, po której wciąż jeździły auta. Przestało nawet padać, więc rozbiłem się, część rzeczy zostawiłem poza namiotem w wodoodpornych sakwach, część pochowałem w przedsionkach, żeby nie zamoczyć sypialni i poszedłem spać... o 3 rano.

Kategoria kraje / Islandia, po zmroku i nocne, pod namiotem, z sakwami, za granicą, rowery / Trek, wyprawy / Islandia 2016

Nie planowałem Reykjavíku dzisiaj

  114.33  07:23
Nie minęło zbyt dużo czasu od momentu rozbicia namiotu, więc nie było mowy o wyspaniu się. Próbowałem wstać kilkakrotnie, jednak zasnąłem za późno, aby mi to sprawnie poszło. Noc na szczęście przebiegła bez stresu, nikt mnie nie przegonił, aut też nie słyszałem.
Miejsce na namiot było bardzo dobre, chociaż po deszczowej nocy i wilgotnym poranku miałem wszystko mokre. Nie padało, gdy się zbierałem. Po godzinie byłem w drodze. Niestety bez śniadania. Nie zjadłem też kolacji, bo wszystko na lotnisku było zamknięte. Dobrze, że miałem jeszcze wodę. Ruszyłem więc dalej, aby objechać półwysep Reykjanes i ostatecznie dostać się do drogi nr 1, która biegnie wokół głównej części wyspy.
Nie obyło się bez postojów, czy to z zaciekawienia, czy aby zrobić zdjęcie. Pierwszy warty wspomnienia był postój przy moście Miðlína, który łączy dwie płyty tektoniczne – północnoamerykańską i eurazjatycką. Przypadkiem poprzeszkadzałem trochę Polakom w robieniu zdjęć, a spotkałem tego dnia mnóstwo rodaków. Podczas kolejnego postoju, gdy dostałem się do Reykjanestá, czyli krańca półwyspu Reykjanes, na którym de facto przebywałem od przylotu, spotkałem Amerykanów. Po raz pierwszy miałem okazję z nimi gawędzić, a Amerykanie są znani ze small talków. Wspiąłem się na wysoki klif, przespacerowałem się po drodze o księżycowym wyglądzie i pojechałem dalej, trafiając na niewielki obszar geotermalny Gunnuhver. Uderzający jest tam zapach. Czytałem mnóstwo relacji z podróży po Islandii i wszystkie opisywały zapach zgniłych jaj. Jak dla mnie, pachniało jajami ugotowanymi na twardo i za nic nie mogłem doszukać się w tym zgnilizny. Może to wyolbrzymienie, które ma na celu odstraszać turystów ze słabymi żołądkami?
W dalszej drodze spotkałem sporą grupę motocyklistów i zadziwiło mnie, gdy wszyscy mi pomachali. Pewnie dlatego, że jechałem samotnie po obszarze wyglądającym jak z innej planety. Zaskoczyły mnie również pola golfowe pośrodku tego krajobrazu. Dowiedziałem się, że golf jest jednym z najpopularniejszych sportów na Islandii.
Dojechałem w końcu do miasta, Grindavíku. Nie myślałem jednak o zwiedzaniu. Byłem głodny, bo od wylotu z Polski nie miałem nic w ustach. Trafiłem na market o wymownej nazwie Nettó. Pobieżnie obejrzałem półki. Ceny są wysokie, dlatego właśnie zabrałem z Polski trochę żywności liofilizowanej. Co mi się rzuciło w oczy to ogromna liczba produktów zapakowanych po kilka sztuk. Wiele towarów pochodzi z importu, również z Polski (podobno najpopularniejszym batonem jest Prince Polo). Mnie najbardziej interesował skyr, tradycyjny islandzki wyrób mleczarski. Smakiem i konsystencją przypomina gęsty jogurt, ale strasznie szybko zapycha. A może to ja byłem taki głodny, że skurczył mi się nie tylko żołądek, ale i przełyk?
Zjadłem śniadanie pod marketem, mimo że wiatr trochę mną targał. Po nocnej jeździe w deszczu czułem się przemarznięty. Szybko ruszyłem w dalszą drogę, żeby się nie wychłodzić. Minąłem Błękitną Lagunę (Bláa Lónið), czyli znane uzdrowisko o błękitnej wodzie pochodzącej z gorących źródeł. Nie była mi po drodze, więc jej nie odwiedzałem. Zobaczyłem też pierwszy las – Sólbrekkuskógur. Na Islandii jest mało drzew. Istnieje nawet żartobliwe powiedzenie: jeśli zgubiłeś się w lesie, wstań i rozejrzyj się.
Ciągle miałem dziwne przeczucie. Gdy dotarłem do ruchliwej drogi, spojrzałem na mapę i wszystko się wyjaśniło. Wiatr wcale nie zmienił się – to ja zacząłem jechać w złym kierunku. Byłem na północnym krańcu półwyspu i nie miałem najmniejszej ochoty zawracać pod wiatr z deszczem. Nie mając wyboru, uznałem, że pojadę do Reykjavíku i tam coś wymyślę. Zacząłem więc jechać drogą nr 41, jedną z najbardziej ruchliwych dróg na wyspie, łączącą lotnisko z regionem stołecznym. Całe szczęście, że jest to droga dwujezdniowa o dwóch pasach ruchu w każdym kierunku i mająca szerokie pasy awaryjne. Ich jakość nie była najlepsza, więc zdecydowałem się skręcić i wjechać w drogę przy nadbrzeżu. Zaskoczyły mnie śmieci porozrzucane w rowie, ale było to jedyne takie miejsce, które spotkałem na całej wyspie.
Gdy podjeżdżałem pod kościół Kálfatjarnarkirkja, który z oddali zwrócił moją uwagę, pomachał mi uśmiechnięty kierowca auta zmierzającego w przeciwnym kierunku. Zrobiło mi się miło. Pomyślałem, że Islandczycy są naprawdę otwarci, mimo tego, że jestem jednym z miliona turystów, którzy tamtędy przejeżdżali. Ciekawiło mnie ile jeszcze zaskakujących rzeczy mnie spotka.
Niestety boczna droga się skończyła i musiałem wrócić na główną. Wraz z pędzącymi autami dojechałem do pierwszych miast regionu stołecznego. Nie spotkałem ani jednej drogi dla rowerów, a nie mogłem też wypatrzeć na mapie zbyt wielu alternatyw. Starałem się więc jechać wtedy, gdy nie było kolumn aut, bo nie czułem się tam zbyt bezpiecznie. Dojechałem w ten sposób do Reykjavíku, a właściwie do północnego wybrzeża, bo nie patrzyłem na mapę. W końcu trafiłem na drogę dla rowerów. Pojechałem nią, jako że chciałem się dostać do dworca autobusowego. Wyczytałem w internecie, że można tam najtaniej zostawić bagaż, a ja miałem kilka rzeczy, które podczas jazdy rowerem nie były mi potrzebne. Niestety, ale cena takiej usługi srogo podrożała i za miesiąc zaproponowali kwotę tysiąca złotych. W sumie mogłem zostawić rzeczy w jakiejś skale przed wjazdem do cywilizacji, ale nie byłem na tyle bystry, aby na to wpaść.
Potoczyłem się jeszcze do centrum miasta, bo chciałem zobaczyć kościół Hallgrímskirkja z bliska. Ta ikona Reykjavíku znajduje się na wzgórzu, które przy obciążonym rowerze i całym dniu pedałowania było nie lada wyzwaniem do pokonania. Po krótkiej sesji zdjęciowej, gdy już miałem ruszać w dalszą drogę, zwróciłem uwagę na łańcuch górski na północy. Czym prędzej zjechałem do nadbrzeża, aby mieć szerszy widok. Wpadłem w zachwyt, bo oto słońce wyszło zza chmur, oświetlając górę Esja. Był to pierwszy widok, który mi się naprawdę spodobał. Właśnie dla takich widoków tutaj przybyłem.
Przejechałem się jeszcze wzdłuż nabrzeża, aby pozachwycać się tym widokiem, a potem skręciłem na południe, do miasta Hafnarfjörður, do znajdującego się tam kempingu. Był on częścią planu wymyślonego na poczekaniu na kolejny dzień. W połowie drogi do celu zauważyłem drogę dla rowerów, która poprowadziła mnie wzdłuż nadbrzeża. Nie mogłem zrozumieć systemu znakowania dróg rowerowych, bo nie wszędzie były widoczne znaki. Jak się okazało, rowerzysta może się poruszać po chodniku, ale nie wpadłem na to przez wiele kolejnych dni.
Ledwo zdążyłem przed zamknięciem biura kempingowego. Zapłaciłem 1700 koron za nocleg, dostałem też używaną butlę z gazem do kuchenki kempingowej, bo turyści opuszczający Islandię nie mogą przewozić gazu w samolocie. Niestety nie pomyślałem, żeby sprawdzić rodzaj gwintu, który okazał się nie pasować do mojej kuchenki i musiałem zadowolić się kolacją na zimno. Na kempingu było dużo namiotów i ciekawiło mnie jak jest w Reykjavíku. Po raz pierwszy spróbowałem wody z kranu na Islandii. Zapach gotowanych jajek mnie przerażał. Prysznic w wodzie o takim zapachu to też ciekawe przeżycie.

Kategoria z sakwami, setki i więcej, pod namiotem, góry i dużo podjazdów, za granicą, kraje / Islandia, rowery / Trek, wyprawy / Islandia 2016

Kategorie

Archiwum

Moje rowery