Powrót do planów i podróży po oklepanej trasie wokół wyspy. Nie ma to jak jazda wśród setek aut po jedynej drodze w południowej części Islandii.
Wstałem trochę po budziku, zapłaciłem za nocleg, odebrałem bagaż i pojechałem na zakupy do sklepu, który zauważyłem wczoraj, aby zjeść śniadanie, bo po wizycie w interiorze skończyły mi się prawie wszystkie zapasy. Bónus okazał się być czynny dopiero od godz. 11, więc pojechałem do Krónana. Potem szybko na kemping, aby zebrać obóz i w drogę.
Nie minęła godzina, gdy na horyzoncie pojawiła się czarna chmura, a zaraz potem pierwsze krople deszczu. Deszcz zamienił się w ulewę, a ja w zmokłą kurę. No dobrze, na szczęście udało mi się przebrać w ostatniej chwili, ale lało tak, że bez porządnych ubrań nie dałbym rady. Przez tę niepogodę nawet nie zatrzymywałem się na zrobienie zdjęcia, a kilka ciekawych widoków na pewno by się znalazło.
Droga nie była zbyt wygodna. Za dużo aut się po niej porusza i nawierzchnia już nie jest najlepsza. Do tego kierowcy wyprzedzają na dwa sposoby: na Niemca – przeciwnym pasem ruchu – albo na Polaka – z ostępem szerokości gazety. To ciekawe, bo Polacy stanowią najliczniejszą grupę mniejszości narodowej na Islandii.
Deszcz nie przechodził, a ja byłem nim zmęczony. W miasteczku Hella przejechałem się bez celu po ulicach. Tam nauczyłem się nowego słowa – bakarí, czyli piekarnia. Kolejny przystanek zrobiłem w miasteczku Hvolsvöllur. Zatrzymałem się pod drzewem, gdzie dziwnym trafem nie padało i rozważałem odwiedzić muzeum wikingów. Niestety było za późno, więc pozostało mi ruszać w dalszą drogę.
Dostrzegłem z oddali wodospad. Zaciekawiony, zboczyłem z drogi, aby przyjrzeć się jemu z bliska. Okazało się, że to Seljalandsfoss, jeden z najbardziej znanych wodospadów na Islandii. Pogoda mnie nie rozpieszczała, więc nie wchodziłem za daleko pod wodospad. Wiatr i tak rozwiewał wodę w taki sposób, że padało nie tylko z góry, ale i z dołu. Szybko wróciłem na parking, gdzie w małym sklepiku kupiłem widokówki i w budce obok zjadłem islandzką zupę mięsną (porcja 250 ml za jedyne 50 zł). Mój pierwszy taki posiłek na wyspie. Smakował nieziemsko po tylu godzinach jazdy w deszczu.
Tego się nie spodziewałem, ale gdy tylko miałem się zbierać, deszcz ustał i wyszło słońce. Pospiesznie wyciągnąłem aparat i obfotografowałem wodospad. W słońcu jest jeszcze piękniejszy, ale podobno o zachodzie słońca zwala z nóg. Miałem się zatrzymać na kempingu tuż obok, ale skoro się rozpogodziło, to pojechałem dalej.
Spotkałem po drodze jeszcze sporo mniejszych wodospadów, a nawet przypomniałem sobie o tym, że to wulkaniczna wyspa, gdy pod wulkanem Eyjafjallajökull przeczytałem o erupcji z 2010 roku. Myślałem, że dotrę do miasta Vík, ale było późno, więc zajrzałem na kemping pod innym znanym wodospadem – Skógafoss. Zdążyłem zapłacić za nocleg, a potem wspiąłem się na szczyt wodospadu, gdzie znajduje się punkt widokowy. Zachód słońca nie był zbyt efektowny, więc nic mnie nie ominęło pod pierwszym wodospadem.
Okazało się, że dzisiejsza ulewa zalała mi torbę z aparatem, dziennik i mapę Islandii. A niby takie nieprzemakalne te sakwy Crosso. Martwi mnie też telefon, bo do obiektywu aparatu dostała się wilgoć. Zdjęcia wychodzą coraz słabsze. Mam dość deszczu.