Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

góry i dużo podjazdów

Dystans całkowity:45472.96 km (w terenie 2892.42 km; 6.36%)
Czas w ruchu:2667:52
Średnia prędkość:16.80 km/h
Maksymalna prędkość:72.10 km/h
Suma podjazdów:489504 m
Suma kalorii:35974 kcal
Liczba aktywności:499
Średnio na aktywność:91.13 km i 5h 26m
Więcej statystyk

Wokół Fuji

  107.56  05:20
Nadarzyła się okazja, aby wczorajszy pomysł wcielić w życie. Miało przelotnie popadać, ale co tam. Przelotnie. Było pochmurno, ale co tam. Nie padało. Ubrałem lekką bluzę, spodenki i w drogę.
Ulice zdążyły lekko przeschnąć, temperatura na poziomie 10 °C, ruch na drogach jak na co dzień. Pojechałem zgodnie z ruchem wskazówek zegara, bo chciałem możliwie uprościć trasę, a że już większość podjazdów znałem, wiedziałem czego się spodziewać.
Do jeziora Yamanaka-ko wiodła wąska droga. Śnieg wciąż zalegał na chodnikach i na części jezdni, więc było bardzo ciasno. Niektórzy kierowcy mocno ryzykowali. W sumie tak jak ja, choć nie miałem wyboru. Jedyna droga na południe dla rowerzystów, a oni mieli jeszcze alternatywę w postaci wygodnej autostrady. Biedaki.
Pojawił się krótki podjazd. Uciekłem na boczną drogę, która prowadziła przez las. Temperatura spadła i zrobiło się mroźnie, choć termometry na ulicach pokazywały 5 °C. Wjechałem na szczyt, włączając się do ruchu na głównej drodze. Do pokonania było sporo zakrętów. Zaskakująco droga była sucha, a to dzięki soli. Jednak w Japonii też ją stosują.
Droga w dół nie przyniosła zbyt wielu widoków. Wyszło za to słońce, a Fuji-san, który był wcześniej okryty grubą warstwą chmur, zaczął się pokazywać kawałek po kawałku. Znalazłem też kilka kwitnących drzew, tylko nigdy nie wiem czy to wciąż śliwa czy już wiśnia. Przy tak dużej różnorodności odmian, nigdy tego nie wiem. Japończycy zapytani o różnicę zawsze powtarzają, że gałęzie śliwy rosną w górę, a gałęzie wiśni opadają swobodnie, tylko że taki podział nie działa.
Temperatura zdążyła urosnąć do ponad 15 °C, a ja kierowałem się na przełęcz między górami Fuji i Ashitaka (choć ta nazwa bardziej kojarzy mi się z imieniem bohatera filmu animowanego, dzięki któremu zainteresowałem się Japonią). Dodatkowy podjazd, który mogłem ominąć, ale wtedy zszedłbym na wysokość dużo poniżej 500 m n.p.m., więc byłbym na tym bardziej stratny.
Natknąłem się na pole wulkaniczne pokryte suchą trawą. Ciekawe czemu nie wykorzystują tego. Mogliby rozszerzyć miasta o tak duży obszar. Chyba że to teren parku narodowego. Tylko co on miałby na celu chronić?
Przedostałem się przez przełęcz. Chciałem być jak najmniej stratny z wysokością, więc szukałem dróg prowadzących jak najbliżej Fuji. Udało mi się nawet zobaczyć panoramę na zatokę. Prawie jakbym był na Fuji. A może się tak wspiąć na szczyt?
Dotarłem do drogi sprzed dwóch dni. Śnieg w dużej mierze zdążył stopnieć. Zapomniałem dodać, że drogi wokół wulkanu są tragiczne. Rodem z Polski. Wszystko przez śnieg, ale też zaniedbanie, bo liczba dróg w Japonii jest na tyle pokaźna, że naprawy kosztują bardzo dużo i cięcie kosztów prowadzi do takich sytuacji, że drogi po remoncie (albo raczej łataniu) szybko się rozsypują. Przynajmniej takie mam odczucie, jak podróżuję po tej Japonii.
Ostatni podjazd był dość nudny, choć pojawiło się kilka problemów. Pierwszym był brak przystanku. Zapomniałem zjeść obiad i zacząłem opadać z sił. Im wyżej, tym ciężej się jechało, chociaż nie miałem ze sobą bagażu. Kolejny problem to temperatura, która z wysokością spadała drastycznie. Na szczycie termometr w liczniku pokazał 3 °C, choć było na pewno niżej, bo to urządzenie wolno przyswaja zmiany temperatury. Myślałem też, że lunie, bo na niebie zebrały się ciemne chmury, które częściowo nawet zasłoniły wulkan, a z nieba co jakiś czas spadały krople deszczu. Całe szczęście tylko postraszyło.
Pozostał mi krótki zjazd. Temperatura w pewnym momencie podskoczyła do 6 °C. Wiatr, który cały dzień wiał z południa, a potem z zachodu zaczął mnie lekko popychać. Mimo to opory powietrza nieprzyjemnie mroziły. Udało mi się wrócić do hostelu przed zmierzchem, a Fuji-san pokazał się w pełni na czystym niebie. A mówi się, że ta góra ukazuje się bez chmur zaledwie kilka dni w roku. No chyba że mowa o pełnym dniu.
Kategoria za granicą, setki i więcej, kraje / Japonia, góry i dużo podjazdów, Japonia / Shizuoka, Japonia / Yamanashi, wyprawy / Japonia II 2018, rowery / GT

Wkopałem się... po koła

  56.44  04:09
Padało odkąd przyjechałem do Fuji i dzisiaj miało skończyć. Prognoza wskazywała, że miało to nastąpić po moim osiągnięciu celu. Całe szczęście przewidywalność była niska i z nieba spadał tylko kapuśniaczek.
Było 11 °C, gdy ruszałem na północ. Do podjazdu: ponad tysiąc metrów w pionie, ale procent nachylenia był na tyle niski, że jechało się bez większego wysiłku. Dużo wygodniej niż moja październikowa wyprawa od strony Gotenby. Zwłaszcza że deszcz ustał.
Jeszcze nie przejechałem połowy drogi, a gdzieniegdzie zaczął pojawiać się śnieg. Z każdym kilometrem przybywało go. Do pary doszła mgła, która pojawiała się znikąd. Czasem wystarczyło odczekać kilka minut, aby sobie poszła, chociaż za zakrętem i tak czekała kolejna. Najlepsze było jednak to, że Fuji-san odsłonił swoje podnóże. A im dalej na północ, tym odważniej zdejmował kolejne warstwy chmur.
W końcu śniegu było tak dużo, że nawet pojawiły się pługi. Całe szczęście zdążyły odśnieżyć drogi, więc nie musiałem walczyć z zaspami, jednak roztopy tworzyły straszne kałuże, więc wychodziło na to samo. Jedno szczęście, że nie sypali solą.
Temperatura na górze spadła znacząco. Termometr zdążył uchwycić 4 °C zanim zacząłem zjazd, po którym temperatura podskoczyła o kilka kresek. Drogi były dwupasowe, ale odśnieżone na półtora auta, więc spokojnie mogłem się zmieścić.
W końcu dojechałem do miasteczka Fujikawaguchiko. Byłem przemarznięty. Moje zimowe ubrania wysłałem do Polski w zeszłym tygodniu, a tutaj taka niespodzianka. Lecąc rok temu do Japonii, widziałem mnóstwo śniegu w centralnej części wyspy. Teraz już wiem, że wiosna przychodzi tutaj później. Zatrzymałem się w kolejnym hostelu, również na kilka dni.
Kategoria za granicą, z sakwami, na trzech kółkach, kraje / Japonia, góry i dużo podjazdów, Japonia / Shizuoka, Japonia / Yamanashi, wyprawy / Japonia II 2018, rowery / GT

Jak dojechać do Shizuoki?

  128.82  07:23
Kolejny dzień jazdy po drodze do szczęścia. Znów bez przygód, chociaż przynajmniej temperatura podskoczyła o kilka stopni. W dzień na termometrze było nawet 19 °C.
Początek podróży był przepełniony pagórkami. Tuż przed Hamamatsu rozpoznałem drogi, którymi w zeszłym roku jechałem w drugą stronę. Chyba niewiele się zmieniło. Potem ruszyłem po prostej, aż znalazła się przede mną góra. Nie była wymagająca, ale zadziwiająco auta wybierały moją drogę od bezpłatnej ekspresówki. Chyba nigdy nie zrozumiem kierowców.
Na szczycie góry spotkałem motocyklistę, który specjalnie zawrócił, gdy mnie zauważył. Zatrzymał mnie, aby zamienić parę zdań. Powiedział, że dalej jest płasko. Ucieszyłem się, choć nie na długo.
Prefektura Shizuoka znana jest z produkcji zielonej herbaty. Niektóre wzgórza są pokryte krzewami herbacianymi po sam horyzont. Zmierzch złapał mnie szybko, a wokół miałem tylko widoki na zabudowę miejską, więc nie widziałem tyle herbaty, co ostatnim razem. Przynajmniej było cieplej niż wczoraj (12 °C), więc nie zatrzymywałem się, aby się cieplej ubrać, a jechałem w lekkiej bluzie i spodenkach.
Tak jadąc przed siebie, uznałem, że nie chcę jechać przez kolejną górę, która stała tuż przed celem. Postanowiłem ją ominąć i pojechać tunelem. Jak bardzo się zdziwiłem, gdy zobaczyłem zakaz wjazdu rowerem. Pozostały tylko dwie opcje: pierwsza droga górska, z której zrezygnowałem oraz kręta, prowadząca wzdłuż wybrzeża. Wybrałem tę najbliższą – krętą. Nie obyło się bez podjazdów, ale w pewnym momencie poznałem okolice. Jechałem tą samą drogą do Hamamatsu. Ostatecznie okazało się, że gdybym nie szukał łatwizny, nie tylko skróciłbym sobie drogę, ale też miałbym mniejszą górę do przejechania. Czasami nie warto kombinować. Pozostało tylko dostać się do hotelu. Znowu zatrzymałem się blisko zamku.
Kategoria za granicą, z sakwami, setki i więcej, po zmroku i nocne, na trzech kółkach, kraje / Japonia, góry i dużo podjazdów, Japonia / Aichi, Japonia / Shizuoka, wyprawy / Japonia II 2018, rowery / GT

W deszczu na wschód

  56.15  03:01
Miało padać po południu, a okazało się, że lało od rana. Całe szczęście wypadało się wcześnie rano, gdy jadłem śniadanie w hotelowym bufecie i potem, gdy pracowałem przy komputerze. W końcu się zebrałem i dobrze, że tak późno, bo z nieba leciał tylko kapuśniaczek.
Na początek odwiedziłem pocztę. Wysłałem do domu paczkę z zimowymi rzeczami. Pozbyłem się tylko 2,5 kg (co mnie kosztowało ponad 6 tys. jenów), ale przyczepka zaczęła znów stabilnie jechać. Martwiłem się, że ostatnie dwie paczki nie dotarły, ale okazało się, że dotarły, tylko nie wszyscy w domu o tym wiedzieli.
Dłonie mi przemarzły z zimna, wiatru i deszczu, a rękawic nijak nie mogłem założyć, bo zaraz byłyby mokre. Całe szczęście podjazd, który robiłem, szybko się skończył. Wraz z nim deszcz, więc założyłem rękawice i ruszyłem w dół. Nie jechało się tak szybko, jak myślałem. Przez kilkanaście kilometrów miałem nawet całą drogę tylko dla siebie, aż dotarłem do miasta, a tam droga krajowa nr 1. Mogłem szukać jakichś bocznych uliczek i lokalnych dróg, ale tylko wydłużyłbym sobie dystans. Chociaż mało brakowało, żebym tak zrobił, bo gdy kątem oka zauważyłem znak drogi ekspresowej, przeraziłem się i zacząłem zawracać. Okazało się, że znak stał w parze ze znakiem końca (jak nasz B-42) na zjeździe, który łączył się z moją drogą. Mimo to niepewnie jechałem przed siebie, bo dwa pasy ruchu dla każdego kierunku, droga biegnąca pod dziesiątkami wiaduktów, dużo aut. Dopiero sygnalizacja świetlna upewniła mnie w tym, że byłem tam w zgodzie z prawem. Patrząc jednak na liczbę tirów, mogłem być nieproszonym uczestnikiem ruchu.
Przejechałem spory dystans po tej drodze krajowej, choć po kilku kilometrach zjechałem na chodnik, który się pojawił. Z dwojga złego był on bezpieczniejszy. Czasem nawet pojawiała się równa nawierzchnia. Jedynie krawężniki niezmienne, czyhały na moment, aby zniszczyć rower. Cało dojechałem do kwatery, w której zatrzymałem się latem.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Japonia, na trzech kółkach, z sakwami, za granicą, Japonia / Mie, wyprawy / Japonia II 2018, rowery / GT

Tam, gdzie narodzili się ninja

  44.94  02:46
Wczoraj miałem czas, żeby tylko przespacerować się po tych samych miejscach, co dzień wcześniej, więc nie wsiadałem na rower. Dzisiaj, już nie zapominając o niczym, ruszyłem dalej.
Drogę miałem prostą, więc jechałem zgodnie z planem. Gdy jednak wjechałem na wysokość ponad 200 m n.p.m., podczas gdy taką wysokość miałem osiągnąć 30 km później, zorientowałem się, że coś jest nie tak. Spojrzałem kilka razy na mapę i zauważyłem błąd – powinienem był pojechać dużo bardziej na północ przed ruszeniem w kierunku wschodnim. Zdarza się. Musiałem tylko lekko skorygować trasę. I tu zaczęły się schody, a właściwie pagórki, bo dodałem sobie kilka podjazdów, aby ostatecznie wrócić na zaplanowaną drogę. Gdybym tak zawrócił do centrum Nary, byłoby dużo lżej.
Jadąc wzdłuż rzeki, trafiłem do prefektury Kyōto i znalazłem przystanek drogowy Michi-no-Eki, na którym można zrobić zakupy lub zjeść. Zjadłem bento, czyli obiad w pudełku. Podgrzałem go w mikrofalówce o publicznym dostępie (są w każdym supermarkecie!), a potem pojechałem dalej, docierając do miasta Iga.
Już z daleka dostrzegłem zamek, do którego skierowałem się od razu. Nie wszedłem do środka, bo byłem na tylu zamkach, że wiedziałem, czego się spodziewać. Obok zamku znajdowało się muzeum ninja. Stamtąd dowiedziałem się, że Iga jest miejscem narodzin tych wojowników. Byłem przekonany, że ninja mają dłuższą historię.
Kategoria za granicą, z sakwami, na trzech kółkach, kraje / Japonia, góry i dużo podjazdów, Japonia / Kyōto, Japonia / Mie, Japonia / Nara, wyprawy / Japonia II 2018, rowery / GT

Spacer z Ōsaki do Nary

  31.99  02:01
Nie do końca wiedziałem jak powinienem jechać, a planowałem po prostu ruszyć na wschód. Mając więc Narę po prostej, pojechałem prosto.
Zrobiło się ciepło, jechałem przed siebie, aż dostałem się do stóp wzniesienia. Już od początku stromizna okazała się być zabójcza. Próbowałem jechać, ale po kilkuset metrach darowałem sobie i zacząłem mozolnie wpychać rower pod górę. Jeszcze tak stromego podjazdu to chyba nie widziałem w Japonii. Za plecami miałem panoramę miasta, a wokół siebie bezlistne drzewa. Od czasu do czasu ktoś na motocyklu przejechał, a tak to miałem względny spokój i jedynie trud wpychania 40 kg pod górę nie pozwalał odetchnąć.
Koniec spaceru, dostałem się na szczyt. Tam już można było wsiąść na rower, więc z ponad 400 m w pionie zaledwie 100 udało mi się pokonać na rowerze, z czego większość to był nieodczuwalny podjazd zanim znalazłem się pod górą. Zjazd był wygodniejszy, bo było dużo asfaltu (z drugiej strony wzniesienia sam beton z otworami dla zwiększenia przyczepności), chociaż hamulce szybko się grzały przez dużą liczbę zakrętów. Zjechałem na dół, aby znaleźć na drodze kolejną górę. Całe szczęście mniejszą i szybko trafiłem do Nary.
Już tradycyjnie zostawiłem bagaż w hostelu i ruszyłem na pieszą wycieczkę po mieście, w którym byłem już tyle razy, co w Ōsace. Zawsze jednak znajdzie się coś ciekawego do sfotografowania, jak kwitnące śliwy (vel morele japońskie) albo popołudniowe słońce oświetlające zabytkową architekturę.
Po powrocie do hostelu okazało się, że zapomniałem zasilacza do komputera. 40 km najprostszą drogą to przynajmniej 4 godziny na załatwienie sprawy, więc zdecydowałem się na pociąg. Wyszły łącznie 3 godziny, które będę musiał odrobić. Chyba pierwszy raz od przylotu do Japonii zapomniałem o czymś, i to od razu o tak niezbędnym przedmiocie.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Japonia, na trzech kółkach, z sakwami, za granicą, Japonia / Nara, Japonia / Ōsaka, wyprawy / Japonia II 2018, rowery / GT

Wietrzny Tajwan

  48.81  03:10
Wczoraj padało do późna, ale rano ulice zdążyły wyschnąć. Prawdopodobnie za sprawą wiatru, który szalał dzisiaj, że aż strach. Czasami musiałem jechać pochylony w bok o kilkanaście stopni, żeby zrównoważyć siły ciężkości i opory powietrza. (Tak to się nazywało? Dawno miałem fizykę).
Nie mam znowu o czym pisać. Wiatr, trochę słońca, ale było chłodno. Niespodziewanie pojawił się stromy podjazd, potem pod wiatr w dół aż do centrum miasta Taoyuan, w którym byłem drugiego dnia (technicznie od pierwszego, jednak miasto jest olbrzymie, więc biorę pod uwagę sam dystrykt o tej samej nazwie, co miasto). Zatrzymałem się w hostelu i wyszedłem jeszcze na spacer po okolicy w nadziei, że znajdę jakieś pamiątki, ale wróciłem z pustymi rękoma. No, przynajmniej zrobiłem kilka dodatkowych zdjęć.
Kategoria góry i dużo podjazdów, na trzech kółkach, kraje / Tajwan, z sakwami, za granicą, wyprawy / Tajwan 2018, rowery / GT

Kolejny dzień na Tajwanie

  69.50  03:53
Co ja mogę dzisiaj napisać? Jakiś dystans pokonałem, ale nic ciekawego się nie wydarzyło. O pogodzie? Nadal się chmurzyło, koło południa wyszło słońce na dwie godziny, a potem znów chmury. Wyjątkowo wiatru zabrakło i była duchota. O widokach? Głównie miasta, trochę rzek, pojawiły się nawet góry na horyzoncie. W sumie to miałem kilka podjazdów, nie wiedzieć kiedy znalazłem się na 200 m n.p.m. na początku podróży, bo nie poczułem podjazdu, trafiła się też jakaś góra. O drogach? Jechałem po samych krajowych, widziałem kilka dróg dla rowerów, może nawet położonych na dawnych szlakach kolejowych.
Dojechałem do hotelu, a gdy wyszedłem po obiad, mżyło. Jutro pewnie będzie padać, więc daleko nie pojadę. Pewnie tekstu też nie będzie za wiele. Może uda mi się zrobić jakieś zdjęcie, żeby ożywić wpis.
Kategoria góry i dużo podjazdów, na trzech kółkach, kraje / Tajwan, z sakwami, za granicą, wyprawy / Tajwan 2018, rowery / GT

Południowy Tajwan

  90.00  04:54
Zaczęło się upalnie. Miałem zaskakująco dużo energii i jechało mi się niezwykle lekko. Aż trafiłem na góry. Wiedziałem o trzech. Pierwszą podjeżdżałem z mnóstwem aut. Smród spalin był nie do wytrzymania. Całe szczęście na szczycie odbiłem na boczną drogę, wjeżdżając na szlak rowerowy nr 1-9.
W Polsce numery nowych domów oznacza się literami alfabetu i tak obok domu nr 10 powstanie 10a, 10b itd. Na Tajwanie dopisuje się liczbę, czyli 10-1, 10-2 itd. Stąd też wzięły się oznaczenia dróg dla rowerów. Wokół wyspy biegnie szlak rowerowy nr 1 – na wschodzie po drodze krajowej nr 9 (dlaczego nie 1, jak na Islandii?). Wszystkie objazdy szlaku, które powstały mają więc dodatkowy numer. Ponieważ powstały w różnym okresie, można przejechać się najpierw po 1-10 potem po 1-3, a jeszcze dalej po 1-15. Wciąż jednak nie trafiłem na żadną mapę zbierającą wszystkie te szlaki w jedną całość.
Ze szlaku nr 1-9 zjechałem do miasteczka Mudan. Nie wspomniałem jeszcze, że na Tajwanie żyją aborygeni tajwańscy. Stanowią ok. 2,3% ludności wyspy. Ich obecność jest szczególnie widoczna na południowym wschodzie, gdzie liczne rysunki i rzeźby zdobią okolice dróg. Nie miałem okazji spotkać żadnego z aborygenów, choć może już to zrobiłem, ale nie zwróciłem uwagi.
Chcąc się dostać na południe, zrobiłem jeszcze jeden długi podjazd. Droga w kiepskim stanie, dużo dziur, w kilku miejscach rzeka podmyła połowę jezdni. Minęły mnie zaledwie trzy auta i jeden motocykl.
Ostatniej prostej – po przylądku Eluanbi – towarzyszyły zachmurzenie i silny wiatr ze wschodu. Nawet przez moment pokropiło, ale gdy dostałem się do punktu wysuniętego najdalej na południe, znów wyszło słońce. Nic więcej mi nie pozostało do zrobienia, jak dostać się do pensjonatu. Po raz kolejny nie mogłem znaleźć budynku, ale dzisiaj spędziłem niewiele czasu na poszukiwaniach. Reklamy ze strzałkami były dobrze widoczne, ale umieszczone po złej stronie.
Kategoria góry i dużo podjazdów, na trzech kółkach, kraje / Tajwan, z sakwami, za granicą, wyprawy / Tajwan 2018, rowery / GT

Przekroczyłem zwrotnik Raka

  90.25  04:59
W zajeździe, w którym się zatrzymałem, miałem w cenie noclegu śniadanie w formie bufetu. Spróbowałem wszystkiego, co mieli i nie różniło się to mocno od japońskich potraw. Dzień zaczął się nieco chłodniej niż wczorajszy i w prognozie był deszcz, więc zebrałem się szybko, aby za bardzo nie zmoknąć.
Dzisiaj starałem się unikać głównych dróg i z tego powodu przegapiłem punkt dzisiejszego programu. Był nim park z tablicą pamiątkową informującą o granicy zwrotnika Raka. Przekroczyłem go zatem nieświadomie.
W miasteczku Yuli, gdy przejeżdżałem przez most, zauważyłem obok drugi z barierkami w kształcie rowerzystów. Zawróciłem, aby dostać się tam i udało mi się za pierwszym razem (a nie widziałem dróg na mapie). Wjechałem na drogę dla rowerów wybudowaną na dawnym torowisku. Aż mi się przypomniał szlak rowerowy ze Złocieńca do Połczyna-Zdroju. Tylko że ten w Polsce był nieco dłuższy, bo po kilku kilometrach dotarłem do ostatniej stacji i znów musiałem jechać z ruchem ulicznym. Potem trafił się jeszcze jeden odcinek, ale szukając drogi wjazdowej, dotarłem do ostatniej stacji i tyle z wygodnej jazdy.
Szlaki rowerowe i ciekawość w wiosce Luye doprowadziły mnie do targu ulicznego. Zupełnie się tego nie spodziewałem. Nos i oczy mówiły mi, żebym się zatrzymał, więc się zatrzymałem przy kulkach z mięsem (coś jak pyzy). Szybko podeszła do mnie Tajwanka, która mówiła po angielsku. Od sprzedawcy dostałem kulkę za darmo, bo chciał być miły. Porozmawiałem chwilę z kobietą, od której dowiedziałem się, że 20 lat wcześniej mieszkała w Węgrzech i odwiedziła Kraków. Potem jeszcze chciałem spróbować kulkę na słodko, ale znów sprzedawca był miły, więc dostałem ją za darmo. Czułem się głupio, więc gdy pożegnałem się z poznaną kobietą, kupiłem jeszcze zestaw kulek z mięsem, tym razem płacąc za jedzenie. Widziałem jeszcze kilka innych smacznie wyglądających przekąsek, jednak przed trafieniem na market zjadłem obiad i trudno było myśleć o dalszym jedzeniu.
Dotarłem do celu. Przynajmniej tak mi się wydawało, bo znów adres był nieprawidłowy. Znalazłem się w turystycznej wiosce ludu Bunun. Całe szczęście dziewczyna w recepcji zadzwoniła we właściwe miejsce. Powiedziała, że to się często zdarza, iż obcokrajowcy mylą adres. Wkrótce pojawił się ktoś z domu gościnnego, znów na skuterze, jako najpopularniejszym środku transportu na Tajwanie. Poprowadził mnie do właściwego miejsca, gdzie znów okazało się, że nie ma dostępu do internetu. Całe szczęście była sobota i nie potrzebowałem go tak bardzo, ale ostatecznie umożliwili mi połączenie przez sieć komórkową. Mają tam całkiem szybki mobilny dostęp do internetu.

Kategoria góry i dużo podjazdów, na trzech kółkach, kraje / Tajwan, z sakwami, za granicą, wyprawy / Tajwan 2018, po dawnej linii kolejowej, rowery / GT

Kategorie

Archiwum

Moje rowery