Znowu w drogę. Było jeszcze cieplej niż wczoraj. Odwiedziłem ponownie pagodę Chūrei-tō, bo była po drodze. Śnieg i kałuże zdążyły zniknąć, więc zrobiło się tłoczno – najwięcej samolubnych Chińczyków, którzy bez powodu zajmowali maleńkie miejsce widokowe – wózek, walizki (kto to wtargał na szczyt?), albo siedzi sobie taki i gra w gry na telefonie zamiast zrobić coś pożytecznego i pozwolić innym popatrzeć na widok, zrobić zdjęcie. Jacy oni są irytujący.
Ruszyłem dalej na wschód. Najpierw zjazd w dół przez kilkanaście kilometrów, potem trochę musiałem zabłądzić, bo pojawiły się podjazdy. Nie miałem ich w planie. Myślałem, że będę miał tak piękną średnią, ale po wczorajszej wspinaczce (i dodatkowo dzisiejszej pod pagodę) wciąż bolały mnie mięśnie nóg, więc podjazdy szły mi słabiutko. No ale dojechałem do celu. Po drodze zobaczyłem mnóstwo kwitnących wiśni. Hanami pora zacząć. Następny przystanek: Tōkyō.