Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

góry i dużo podjazdów

Dystans całkowity:45472.96 km (w terenie 2892.42 km; 6.36%)
Czas w ruchu:2667:52
Średnia prędkość:16.80 km/h
Maksymalna prędkość:72.10 km/h
Suma podjazdów:489504 m
Suma kalorii:35974 kcal
Liczba aktywności:499
Średnio na aktywność:91.13 km i 5h 26m
Więcej statystyk

Hei

  48.80  02:47
Hei z norweskiego oznacza cześć. Tak mogę zacząć opisywać pomysł, który zrodził się w mojej głowie pół roku temu. Wtedy jednak miała to być Islandia, ale ja już tam byłem. Chciałem czegoś świeżego. Kilkoro moich znajomych odwiedziło kraj wikingów, więc był to sprawdzony kierunek. Wybrałem Norwegię także ze względu na klimat, choć pisałem się na warunki być może bardziej ekstremalne niż na Islandii.
Po masie przygotowań udało mi się postawić nogę na norweskiej ziemi. Rower bardzo dobrze zniósł podróż samolotem. Po złożeniu go i ruszeniu poczułem, że zapakowałem za dużo rzeczy. Złapanie balansu szło mozolnie, tak jak mozolnie pokonywałem kolejne kilometry w tym górzystym kraju.
Zaskoczyła mnie dobra pogoda. W innych częściach kraju prognozowali deszcz i deszcz ze śniegiem. Za to nie pomyślałem o wietrze. Wiało. Najmocniej z południa, więc trochę mnie pchały te podmuchy, ale wiatr wychładza, a jeszcze jak zacznie wiać w twarz, to kropka.
Spodobały mi się norweskie domy. Są przepiękne. Idealnie wpisują się w skandynawski krajobraz. Przyroda była podobna do polskiej, z paroma nieznanymi mi kwiatami, ale tutaj są one dopiero na etapie kwitnienia, więc mogę jeszcze raz w tym roku obserwować wiosnę.
Słowem o drogach, bo te mnie urzekły. Dużo dróg dla pieszych i rowerów. Niemal brak krawężników. Znaki intuicyjne i ograniczone do minimum. Brak jest przejazdów dla rowerów, ale rowerzyści mogą przejeżdżać po przejściach dla pieszych i poruszać się po chodnikach (tutaj znajduje się zbiór zasad opisany przez Uniwersytet w Oslo). Co więcej, kilka razy zdarzyło mi się zatrzymać przed krzyżówką, kilka metrów przed przejściem, żeby sprawdzić mapę, a mimo to kierowcy zatrzymywali się, żeby mnie przepuścić. Jeszcze tego nie pojmuję.
Na początku jechałem Krajowym Szlakiem Rowerowym nr 1, trafiła się nawet droga na miejscu dawnej linii kolejowej. Na oko 90% dzisiejszych dróg to były drogi dla pieszych i rowerów. Mimo to te 10% to był szok. Auta spokojnie jechały za mną, czekając na możliwość wyprzedzenia, wyprzedzały bezpiecznie z zachowaniem ogromnego dystansu. Całkowicie inna kultura jazdy niż to, co do tej pory doświadczyłem podczas wszystkich moich podróży.
Temperatura wahała się dzisiaj wokół 20 °C. Wieczorem pojawiło się więcej chmur i spadła do nieco ponad 14 °C. Było przyjemnie. Jeszcze gdyby nie ten wiatr.
Zaplanowałem zatrzymać się dzisiaj na kempingu, żeby poukładać rzeczy w sakwach po przylocie, zaczerpnąć informacji i uzupełnić zapasy. Koszt jednej nocy to 200 koron plus 15 koron za 6 minut ciepłego prysznica. Raczej nie będę częstym gościem takich przybytków. Byłem jako jedyny z namiotem, choć skrawek trawy oznaczony jako pole namiotowe zmieściłby maksymalnie może ze trzy namioty. Ucieszył mnie brak komarów.
Próbowałem w kilku miejscach kupić gaz do kuchenki, żeby móc gotować sobie kolacje. Albo nie było, albo wykupili. Mam nadzieję, że to chwilowy pech. Dostałem wrzątek od sympatycznej obsługi kempingu.
Dokąd dalej? Na północ. Wziąłem dłuższy urlop i zaplanowałem spędzić urodziny na Przylądku Północnym, a to jednak kawałek drogi stąd.
Kategoria wyprawy / Nordkapp 2022, za granicą, z sakwami, pod namiotem, po dawnej linii kolejowej, kraje / Norwegia, góry i dużo podjazdów, rowery / Fuji

Alternatywna Bydgoszcz

  122.71  06:42
Pierwotnie planowałem wrócić nad ujście Warty, ale gdy przed wyjściem zabrałem się za rezerwację biletu na pociąg, widziałem tylko miejsca stojące, a na rower mogłem tylko pomarzyć. Szybko wymyśliłem inny plan i z powodzeniem dorwałem bilety. Tak znalazłem się w Bydgoszczy.
Poranek był chłodny, ale jazda szybko to zmieniła. Specjalnie ubrałem się cieplej w obawie przed przymrozkami, a niemal się „gotowałem”, gdy temperatura dobijała do 12 °C. Najgorsze, że nie zabrałem niczego lżejszego, więc musiałem trochę pocierpieć.
Wydostanie się z Bydgoszczy było nie lada wyzwaniem. Remonty, nierówne drogi, niespójne oznakowanie. Coś jak w Pile, tylko na większą skalę.
Za Wisłą odwiedziłem pierwszy punkt z listy, dla której wymyśliłem tę wycieczkę. Był nim zespół pałacowo-parkowy w Ostromecku. Park zieleniał od bluszczu pokrywającego niemal każde drzewo. A pałace, cóż, tylko sfotografowałem. Czas mnie gonił, bo Bydgoszcz niecnie mnie z niego ograbiła.
Następna stacja: Chełmno. Pojechałem szlakiem Wiślanej Trasy Rowerowej, odcinkiem prawobrzeżnym, bo była tam gmina, której nie odwiedziłem. Na miasto nie poświęciłem wiele czasu, bo to moja druga wizyta tamże. Z pewnością warto będzie wrócić dla architektury.
Kolejne były mosty kolejowe nad Wdą. Obfotografowałem je ze wszystkich stron. Był to również ostatni punkt dnia. Dalej myślałem o zatrzymaniu się w Tleniu, bo kiedyś spodobał mi się pensjonat z tematycznymi pokojami. Zmieniłem zdanie, żeby polecieć jak najdalej na zachód. Widziałem złotą godzinę, smog, zapadł zmrok, temperatura diametralnie spadła do -1,5 °C. Do tego oberwało mi się, bo wymyśliłem sobie skrót. Wiódł on przez las, a tam piaszczyste drogi mi dopiekły. Dotarłem do celu później niż planowałem – w godzinę zamknięcia hotelowej restauracji, ale kucharze zgodzili się coś dla mnie przyrządzić.

Kategoria dojazd pociągiem, góry i dużo podjazdów, kraje / Polska, mikrowyprawa, po zmroku i nocne, Polska / kujawsko-pomorskie, setki i więcej, terenowe, rowery / Fuji

U źródła Nysy Łużyckiej

  90.31  06:14
Już na początku roku rozważałem ruszyć wzdłuż granicy z Niemcami. Oficjalna strona szlaku Nysa – Odra zaczyna się jeszcze w Czechach, dlatego postanowiłem tam się dostać. Wczoraj zatrzymałem się we Wrocławiu, a dzisiaj o szóstej rano wsiadłem w pociąg do Szklarskiej Poręby. Pierwszy raz dotarłem tam koleją. Miałem odrobinę szczęścia, bo pociąg zapełniało już kilkunastu rowerzystów. Wielu z nich jechało na jakiś maraton w Jeleniej Górze.
Widoki ze Szklarskiej Poręby Górnej były przepiękne. Niebo chmurzyło się, ale dzięki temu niektóre zdjęcia wychodziły lepsze. Uzupełniłem najpierw zapasy, bo nie planowałem robić zakupów za granicą, a potem ruszyłem na granicę z Czechami. Zwykle ku Izerom jeździłem po krajówce, ale tym razem wypatrzyłem spokojniejszą drogę wzdłuż linii kolejowej. Trochę asfaltu, trochę szutru, dużo natury – było całkiem wygodnie. Martwiły mnie oznaczenia trasy Biegu Piastów, który gdzieś w oddali był słyszalny, ale na tamtym odcinku akurat nie przecinał mojej drogi.
Im wyżej, tym robiło się chłodniej. Obawiałem się też, że może popadać, bo tak zasłyszałem od spotykanych ludzi. Wyjechałem na chwilę na krajówkę, aby zaraz wrócić na boczne dukty. Wpadłem na linię startową wspomnianego biegu, a właściwie rajdu rowerowego. Mnóstwo kolarzy blokowało drogę. Jak się okazało po rzucie okiem na mapę, nie była to moja trasa. Odetchnąłem z ulgą, ale nie na długo. Powróciwszy na właściwy tor, znów wpadłem na trasę wyścigu. Szczęście, że uczestnicy rozwlekli się, a starty zostały podzielone na grupy. Dostałem instrukcję, że mogę jechać lewą stroną drogi i tak też zrobiłem, aż dotarłem do rozdroża pod Działem Izerskim, gdzie zaczynał się zjazd do granicy z Czechami.
W Czechach jechałem trochę głównymi drogami, trochę bocznymi, paroma szlakami. Widziałem wiele ciekawej architektury, sporo wiaduktów. Miałem szczęście do pociągów, choć po jakimś czasie już nie chciało mi się wszystkich fotografować.
Po 37 km od startu w końcu dotarłem do miejsca, gdzie miał zaczynać się szlak. Zero oznaczeń. Czułem się zagubiony, ale jechałem dalej, bo wgrałem do Garmina całą trasę. Półtora kilometra dalej znajdowało się źródło Nysy Łużyckiej, a obok tablica z informacją o istnieniu szlaku Odra – Nysa. Przynajmniej tyle.
Szlak biegł dalej wzdłuż kilku czeskich szlaków: najpierw 3038, potem 3036 i ostatecznie 14. Jedynym śladem były białe trójkątne nalepki na tabliczkach – wyblakły, bo tak dawno zostały naklejone, a i to było ich tak mało, że bez znajomości szlaku nie dało się po nim poruszać. I tak w paru miejscach szlak poprowadził mnie inaczej niż ślad w Garminie, więc nie przejechałem całej trasy.
Z tych ciekawszych doświadczeń był przejazd po moście kolejowym. Jeden tor został rozebrany (lub nigdy nie powstał) i obok dało się iść, ale na jego końcu kłopot sprawiał nasyp ziemny. Zaraz dalej była kolejna atrakcja – klatka do transportu przez rzekę. Mieściła 6 osób, ale rower też dało się wepchnąć. Potem tylko trzeba było się przeciągnąć na drugą stronę. Oba urozmaicenia były chyba fakultatywne, bo nie biegł po nich żaden czeski szlak (musiałem przegapić skręt na którymś skrzyżowaniu), ale Garmin prowadził mnie właśnie tamtędy. Coś musiało się zdezaktualizować.
Nysa Łużycka zaczynała zamieniać się z potoku w rzekę. Niestety już na tym etapie czuć było zanieczyszczenia, które nią płynęły. Dopiero druga połowa czeskiego odcinka szlaku biegła wzdłuż rzeki, dzięki czemu zrobiło się bardziej płasko. Duża liczba górskich odcinków wymęczyła mnie i spowolniła. Czułem, że straciłem dużo czasu na podjazdach. Zaskakująco dojechałem do granicy przed zmierzchem. Liczyłem na 130 km, a pokonałem ledwo 90. Nie wiem, jak ja to zaplanowałem. Odcinki, które przegapiłem nie mogły dawać takiej różnicy.
Miałem jeszcze nadzieję, że kemping w Czechach będzie otwarty, ale recepcję zastałem zamkniętą. Pojechałem w kierunku trójstyku granic. To już trzeci odwiedzony, więc jestem na półmetku. Przejechałem na polską stronę i znalazłem ustronne miejsce na rozbicie namiotu. Noc była ciepła. Zachmurzenie też się zmniejszyło, bo widziałem gwiazdy, dużo gwiazd.
Kategoria Góry Izerskie, dojazd pociągiem, góry i dużo podjazdów, kraje / Czechy, kraje / Polska, pod namiotem, Polska / dolnośląskie, terenowe, z sakwami, za granicą, wyprawy / Odra – Nysa 2021, rowery / Fuji

Bytów

  61.38  04:36
Kolejny dzień kaszubskiej wyprawy. W końcu poranek nie przerażał temperaturą w śpiworze i poza nim, bo spaliśmy w wygodnych łóżkach. Dzień i tak rozpoczął się gorąco. Na szczęście w planach było dużo dróg leśnych.
Drogi terenowe towarzyszyły nam od początku. Trafiliśmy na świeżo oznaczone szlaki piesze, które ściągnęły nas ku bunkrom. Właściwie ku miejscu, gdzie kiedyś jeden z nich znajdował się. Szlak nie był nam za bardzo po drodze, więc szybko wróciliśmy do naszego planu. W Lipuszu zobaczyliśmy stary młyn, potem wpadliśmy na dużo piachu, lasy bez drzew, które prawdopodobnie również ucierpiały podczas nawałnicy z 2017 roku.
Im bliżej Bytowa, tym teren zaczynał być bardziej pagórkowaty. Wjechaliśmy na rowerowy Grzybowy Szlak, ale był chyba tak stary, że jedynym jego śladem była mapa w telefonie, a i to zawodziło, bo kilka dróg w tym rejonie zostało źle wyrysowanych. Wpadliśmy w pułapkę, wybierając złą drogę, która zaprowadziła nas donikąd. Szukając drogi, która gdzieś znikła, zaczęliśmy przedzierać się po krzakach. Nic to nie dało, więc wróciliśmy do punktu wyjścia i pojechaliśmy bez objazdów (pierwotny plan powstał z uwagi na obecność szlaku).
Jestem przewrażliwiony na punkcie owadów, więc po każdej styczności z wysokimi roślinami otrzepuję nogi. Zupełnym przypadkiem wypatrzyłem na nodze paproch, który okazał się być… kleszczem. Nie miałem większego wyboru, jak dostać się do Bytowa. Coraz wyższe pagórki nie pomagały, ale znaleźliśmy aptekę i usunąłem zarazę. Mam nadzieję, że niczym mnie nie zaraził.
Po całym dniu jazdy w terenie zatrzymaliśmy się na obiedzie. Potem objechaliśmy zamek, dawny most kolejowy i ruszyliśmy do punktu noclegowego. Mieliśmy daleką drogę, a zbliżał się wieczór. Całe szczęście w planach był sam asfalt. Okolice Bytowa nadal obfitowały w pagórki, ale im dalej, tym było lżej. Atrakcji po drodze nie mieliśmy już niemal żadnych. Na miejsce dojechaliśmy po zmierzchu i znowu zdecydowaliśmy się na nocleg pod dachem zamiast w namiocie, aby wypocząć przed ostatnim dniem wyprawy.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Polska, Polska / pomorskie, terenowe, z sakwami, ze znajomymi, po dawnej linii kolejowej, wyprawy / Kaszuby 2021, rowery / Fuji

Nie tylko Babia Góra nie w humorze

  97.33  06:45
Cóż, wszystkie najlepsze atrakcje tego wyjazdu za mną. Miałem jeszcze w planach małą pętlę beskidzką, ale pogoda i problemy techniczne wybiły mi ten pomysł z głowy.
Nad ranem popadało, ale nie tyle, co prognozowali. Niebo pełne chmur, temperatura idealnie niska zachęcały do jazdy. Mogłem założyć coś, gdyby zrobiło mi się zimno, a nie ciągle ten upał i brak ucieczki od niego.
Jedyny sklep po drodze był zamknięty, ale trafiłem na karczmę, gdzie śniadanie podawali w formie bufetu. Najadłem się do syta i ruszyłem… pod górę. Miałem do pokonania Przełęcz Krowiarki, sąsiadkę Babiej Góry. W pewnym momencie zaczęło lać. Jedynym schronieniem były drzewa, ale nie na długo. Przestałem w takim prysznicu, aż złagodniało i ruszyłem w nadziei znalezienia wiaty. Nic z tego – ani na przełęczy, ani w drodze na dół. No dobrze, trafiłem na wiatę autobusową, ale akurat wyjechałem spod chmury i nie padało. Mogłem opóźnić śniadanie i może nie zmókłbym.
Miałem do przejechania kolejne góry i kombinowałem jak koń pod górę. Mój początkowy plan zakładał, że stracę jeszcze 100 m wysokości i na spokojnie wzdłuż zabudowań podjadę pod Przełęcz Klekociny, ale nie podobał mi się ten spadek, więc znalazłem inną drogę. Pierwszy błąd, bo była bardzo stromo. Droga asfaltowa szybko urwała się i została bardzo kamienista, po której nie dało się jechać, więc ciągnąłem rower. Nagle lunęło, droga powoli zaczęła zamieniać się w potok. Odstałem swoje, aż najgorsze przeszło i kontynuowałem swoje tarapaty. Po drodze zalewanej górską wodą dało się częściowo iść (nadal nie było mowy o jeździe), ale buty przemoczyłem i wybrudziłem jak nigdy. Ostatecznie zaliczyłem jakąś górę i musiałem z niej zejść, by dotrzeć do skrzyżowania na przełęcz, więc ten „skrót” jeszcze dorzucił mi przewyższeń.
Wysiadły mi hamulce. W poniedziałek, po zjeździe z Woli Kroguleckiej, zaczęły gorzej hamować, ale teraz niemal kompletnie odmówiły współpracy. Najszybciej mogłem zatrzymać się na drzewie. Musiałem rower sprowadzać po kolejnych drogach będących jednocześnie korytami strumyków.
Dotarłem do skrzyżowania, na które wjechałbym bez potrzeby prowadzenia roweru, gdybym nie kombinował. Było tam dużo domów, więc pewnie znalazłbym jakieś chronienie przed deszczem. A skoro o nim mowa, to w końcu ustał. Do przełęczy prowadziły droga szutrowa oraz żółty szlak rowerowy. Na górze przywitało mnie słońce.
Problem z hamulcami to dopiero początek przygód. Musiałem teraz zjechać z przełęczy, a właściwie zejść, bo zakręty kryły różne niespodzianki, na które nie chciałem wpaść. Tak doszedłem do miejsca, gdzie droga stała się łagodniejsza i mogłem bez większych obaw jechać, zaciskając ręce na klamkach, aby nie rozpędzić się za mocno.
Pokonanie gór zajęło mi tyle czasu, że odezwał się głód, więc zatrzymałem się w kolejnej dziś karczmie, gdzie zamówiłem urodzinowy, a dodatkowo ulubiony, deser – jabłecznik. Chociaż mrożona kawa też wyszła im bardziej jak deser niż kawa.
Przez Węgierską Górkę i Cisiec biegła ulica Trakt Cesarski. Dawniej dopuszczona do ruchu mieszkańców i rowerzystów, ale przez budowę tunelu została zamknięta i intensywnie rozjeżdżana przez ciężki sprzęt. Znalazłem objazd po drogach dla pieszych i rowerów. Niestety zaprojektowanych i zrealizowanych koszmarnie. W dodatku drogi biegną wśród toksycznego barszczu Sosnowskiego lub Mantegazziego. Sporo ich widziałem przez parę ostatnich dni.
Dojechałem do Milówki. Chciałem zrobić jakieś ładne zdjęcie wiaduktu, ale z mojej drogi nie dało się go dostrzec.
Kierowałem się do Wisły, ale coś mnie podkusiło, żeby przejechać przez góry (podjazdu i tak nie ominąłbym). Na szczęście najpierw asfaltem, potem szutrami udało mi się wjechać kawał drogi. Tylko jeden stromy odcinek musiałem pchać rower. Potem wróciły kłopoty. Co bardziej stromy zjazd musiałem prowadzić rower, aż dotarłem do głównej drogi. Powoli się ściemniało. Jechałem, zaciskając klamki hamulców, bo jakieś minimalne opory jeszcze stawiały, ale częściej hamowałem nogami, ścierając sobie podeszwę, a nie skórę na asfalcie.
Tak powolnym tempem udało mi się dostać do Ustronia. Była godz. 22, gdy dotarłem na kemping w agroturystyce, ale właściciel jeszcze był na nogach i mogłem się rozbić. Co za dzień.

Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Polska, pod namiotem, Polska / małopolskie, Polska / śląskie, terenowe, z sakwami, po zmroku i nocne, wyprawy / Velo Dunajec 2021, rowery / Fuji

Velo Dunajec z Tatrami w tle

  117.84  06:53
Czwarty i ostatni dzień na szlaku Velo Dunajec. Upał dokuczał od świtu. Nad ranem padało, więc szybko przesuszyłem namiot przed wyjazdem. Nie chciałem powtarzać podjazdu z wczoraj wzdłuż jeziora, więc pojechałem główną drogą. Ostatecznie podjazd i tak zaliczyłem, ale nachylenie było odczuwalnie mniejsze. Pomyśleć, że szlak miał być łagodny od Zakopanego do ujścia Dunajca.
W Nowym Targu sporo się działo. Na dzień dobry remont mostu i brak przejazdu dla rowerzystów. Musiałem trochę nagiąć przepisy. Potem szlak gdzieś przepadł i gdyby nie mapa, nie trafiłbym na jego kontynuację za miastem. Za to w mieście pełno było oznaczeń Szlaku wokół Tatr. Słyszałem o nim, ale nie spodziewałem się, że już powstał.
Dunajec rozdzielił się na Dunajec Czarny i Dunajec Biały. Szlak kontynuował wzdłuż tego drugiego. Skończyły się też wygody. Jechałem drogami, ale głównie o niewielkim natężeniu ruchu.
Tatry były od jakiegoś czasu szare. Najpewniej od deszczu, który w końcu dopadł i mnie. Na szczęście nie padało długo, a po paru kilometrach wjechałem na kompletnie suche nawierzchnie.
Dotarłem do Zakopanego. Nie znalazłem oficjalnego końca szlaku. Szkoda, że przy drodze nie ma żadnej wzmianki o jego istnieniu (chyba że pojawi się po ukończeniu wszystkich odcinków). To byłby piękny szlak, ale popełniłem błąd, pokonując go w upalne lato. Nie chciało mi się przez to odbijać do żadnych atrakcji.
Nie podobało mi się w Zakopanem. Uciekłem wzdłuż Czarnego Dunajca do Chochołowa. Tam odbiłem na Szlak wokół Tatr, który na sporym odcinku biegł po nasypie dawnej linii kolejowej. Bardzo malownicza trasa, choć asfalt w paru miejscach okropnie przypominał tarkę. W sumie ciężko się jechało z widokiem Tatr za plecami, gdy co chwila trzeba było się zatrzymać na kolejną porcję zdjęć. Mogłem tak jechać do Nowego Targu, ale wolałem uciekać. Prognozy deszczu na najbliższe dni nie cieszyły mnie. Pojechałem drogami wojewódzkimi na zachód, zatrzymując się na spokojnym kempingu pod Babią Górą.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Polska, pod namiotem, Polska / małopolskie, setki i więcej, z sakwami, po dawnej linii kolejowej, wyprawy / Velo Dunajec 2021, rowery / Fuji

Rowerem wokół Jeziora (Czorsztyńskiego)

  39.56  02:13
Zostawiłem sakwy i ruszyłem dookoła jeziora. Początek był bardzo stromy, ale za to jakie widoki rozciągały się ze szczytu!
Kawał drogi biegł po wale rzecznym. Trzeba też było przejechać jeden most w ruchu ogólnym. Północny odcinek okazał się niezwykle malowniczy. Skalisty brzeg jeziora przypominał mi o japońskich wybrzeżach. Miło wiedzieć, że są takie krajobrazy na rodzimym podwórku.
Od początku wycieczki zbierało się na deszcz. Grzmiało na niebie, chmurzyło się, a potem było widać deszcz na horyzoncie. W końcu dopadł i mnie na końcówce drogi. Przeczekałem to pod wiatą jednego z miejsc obsługi rowerzystów. Ruszyłem, gdy się przejaśniło, choć nadal kropiło. Nawet z bezchmurnego nieba.
Myślałem, że przepłynę jezioro promem, ale zdążyli wszystko zamknąć przed moim przyjazdem. Czekała mnie jazda przez Pieniński Park Narodowy i dodatkowe przewyższenia. Przynajmniej ujrzałem kilka pięknych panoram, w tym Tatry.
Szlak nazwali „Rowerem wokół Jeziora” – przynajmniej na znakach na południu. Na północy były tylko oznaczenia zielonego szlaku. Nieprawdą jest, że szlak obiega całe jezioro – odcinka w Pienińskim Parku Narodowym nie ma i nie zapowiada się, by powstał. Niektórzy nazywają ten szlak Velo Czorsztyn, ale nie wiem czemu, bo Czorsztyn to tylko jedna z miejscowości na szlaku. Dziwią mnie również znaki. Poustawiali wszędzie drogi dla pieszych i rowerów, bez żadnych wykluczeń, a musiałem przeciskać się między autami. Ale policja obłowiłaby się tam.
Na koniec, gdy dotarłem na kemping, okazało się, że wszystko w okolicy było zamknięte. No, prawie, bo ostał się jeden bar z tłustym jedzeniem, ale miałem jeszcze do wyboru umierać z głodu.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Polska, Polska / małopolskie, wyprawy / Velo Dunajec 2021, rowery / Fuji

Elo i EV11

  136.93  07:52
Kontynuowałem jazdę trasą „elo”, jak sugerowały wyblakłe znaki na drodze (lub Velo Dunajec wedle znaków pionowych). Skwar dokuczał od samego rana.
Pojawiły się pierwsze nieukończone odcinki. Myślałem, że cały szlak został w pełni wybudowany i jedzie się nim cały czas w górę lub w dół, w zależności od kierunku, ale potem poczułem na własnej skórze, jak bardzo był on w planach na najbliższe lata. Bolały mnie dłonie od nierówności na wałach pokrytych trawą. Przynajmniej było skoszone. No i dowiedziałem się, że w Polsce żyją cykady, bo parę odezwało się przy Dunajcu. Gatunek w tym rejonie określany jest jako piewik gałązkowiec. Nawet warto było zboczyć z asfaltów.
Trafiłem na jeszcze kilka objazdów. Z pierwszego nie skorzystałem, bo drogę dało się pokonać na gravelu. Na drugim przegapiłem zjazd na wał rzeczny i pojechałem według objazdu. Trzeci niby skracał drogę, ale podjazd mnie zniechęcił i pojechałem po bardziej płaskim. Droga, co prawda, była drogą krajową, ale dało się jechać po chodniku.
Miałem skorzystać z promu, ale mieli przerwę techniczną. Tak zacząłem rozglądać się za jedzeniem, że objechałem Jezioro Czchowskie i przeprawa promowa stała się zbędna. Zaoszczędziłem czas i znalazłem jedzenie.
Wjechałem na niedawno oddany odcinek szlaku o równiutkiej nawierzchni, a nawet wśród atrakcji pojawił się bród. Nurt był na szczęście niewielki, tylko poruszało się tamtędy zbyt wiele pojazdów, które zostawiły dużo błota.
Nad Jeziorem Rożnowskim zrobiło się pagórkowato. Przypadkiem pojechałem objazdem i zaliczyłem dużo przewyższeń. Aż ciekawe, czy oryginalnie planowana trasa będzie miała tyle podjazdów.
Za Nowym Sączem, który miał mnóstwo wygodnych dróg (nawet kilka w cieniu), odbiłem trasą EuroVelo 11. Towarzyszyła mi ona od kilkudziesięciu kilometrów i biegła w kierunku platformy widokowej na Woli Kroguleckiej. Podjazd wykończył mnie strasznie. Musiałem zatrzymać się kilka razy w cieniu. Byłoby dobrze, gdyby nie ten upał.
Na górze było lepiej, jakby chłodniej. Do tego trochę wiało (a jakby inaczej?). Porobiłem kilka zdjęć i ruszyłem w dół. Chciałem zbadać jedną drogę i trochę się wkopałem. Zaczęło być tak stromo, że musiałem ściskać hamulce z całych sił, by się w ogóle zatrzymać. Jakie miałem szczęście, że nic nie jechało, bo było strasznie wąsko. Hamulce zaczęły śmierdzieć, a tarcze jakby zmieniły kolor. Dałem im czas na ostygnięcie, ale zacząłem odnosić wrażenie, że droga hamowania wydłużyła się. Trochę jak pierwszego dnia podczas używania klocków.
Na chwilę wróciłem na szlak, bo po drodze minąłem znak drogowy pola namiotowego, ale odwiedzone miejsce tak zarosło, że aż dziwne, iż nikt jeszcze nie usunął znaku. Ruszyłem w kierunku innego kempingu. Po drodze chciałem zjeść w restauracji, ale popełniłem błąd, planując zatrzymać się w ostatniej na mapie. Miejsce wyglądało na zamknięte, więc improwizowałem w kilku słabo zaopatrzonych sklepach.
Kemping okazał się półdzikim polem namiotowym. Właściciel odpowiedział mi, że niedawno ruszył z pracami. Toalety i prysznice były w budowie, czego się nie spodziewałem. Przynajmniej cena nie wiała absurdem.

Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Polska, pod namiotem, Polska / małopolskie, setki i więcej, z sakwami, wyprawy / Velo Dunajec 2021, rowery / Fuji

Trójmiejski Park Krajobrazowy

  67.95  03:53
Nie wiało i było gorąco. Ruszyłem do Gdyni. Jak zwykle zaplanowałem pętlę. Zacząłem drogami dla rowerów, ale szybko wylądowałem na ruchliwej drodze. Tutaj chyba można jeździć po chodnikach, bo nie ma odpowiednich znaków, a są jedynie zakazy. Ruch na drodze, wzdłuż której jechałem, przypominał ten z Japonii. Idealne miejsce, żeby poczuć japoński klimat na drogach.
Jechałem obok lasu, który mnie mocno kusił. W końcu dojrzałem kogoś poruszającego się równolegle do mojej drogi. Rzuciłem okiem na mapę i zmieniłem plany. Miałem jechać drogami, a zdecydowałem się poeksplorować Trójmiejski Park Krajobrazowy. Pagórkowaty teren pokryty mnóstwem różnych dróg i szlaków. Idealne miejsce na rower. Nie tylko górski, bo jest też parę asfaltów. Do tego temperatura w gorący dzień była tak przyjemna.
Spędziłem mnóstwo czasu na jeździe przez park. Tak dużo, że zacząłem się martwić. Planowałem jechać jeszcze bardziej na północ, ale skróciłem sobie drogę do Gdyni. Tam tylko pokręciłem się nad brzegiem zatoki i wjechałem na te same drogi, co kilka lat temu. Zaliczyłem jeszcze więcej terenu i mając wybór między wygodną drogą nad zatoką oraz krótszą przez miasta, wybrałem tę drugą, żeby zdążyć coś zjeść przed północą. Część dróg wyremontowali, wymieniając kostkę na asfalt. Część wciąż na to czeka. Mimo to niewiele się zmieniło. Wróciłem późno, ale cieszyło mnie, że odkryłem tak piękny park. Trójmiasto ma u mnie plusa.

Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Polska, Polska / pomorskie, terenowe, wyprawy / Gdańsk 2021, rowery / Fuji

Dziewicza Góra

  74.17  04:23
Kolejny nieznośnie gorący dzień. Spaliłem się wczoraj na słońcu. Nie miałem za bardzo ochoty na długą wycieczkę, więc wspólnie z Anią wyskoczyliśmy w teren. Najpierw szlakami wzdłuż Cybiny, potem trafiliśmy na brak przejścia przez tory, który przysporzył chwilowe kłopoty. Musieliśmy znaleźć objazd w Kobylnicy, ale dzięki temu wpadliśmy na przyjemną ścieżkę wzdłuż rzeki Głównej. Potem przez Wierzenicę i po polnych drogach dotarliśmy na Dziewiczą Górę.
Droga powrotna była prostsza. Zahaczyliśmy o Aeroklub Poznański, gdzie trwały ćwiczenia przyprawiające o zawroty głowy. Potem wróciliśmy nad Cybinę, ale tym razem na drugi jej brzeg. Ania poprowadziła po bardzo ładnej ścieżce, na którą chyba nigdy nie wpadłbym. Za mało eksploruję to miasto.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Polska, Polska / wielkopolskie, Puszcza Zielonka, terenowe, ze znajomymi, rowery / Fuji

Kategorie

Archiwum

Moje rowery