Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

góry i dużo podjazdów

Dystans całkowity:44891.94 km (w terenie 2884.80 km; 6.43%)
Czas w ruchu:2632:47
Średnia prędkość:16.80 km/h
Maksymalna prędkość:72.10 km/h
Suma podjazdów:481929 m
Suma kalorii:35974 kcal
Liczba aktywności:493
Średnio na aktywność:91.06 km i 5h 26m
Więcej statystyk

Pokonany przez zaspy

  80.60  05:36
W nocy grzała mnie koszulka z wełny merino, więc o tyle było mi ciepło. Niewygodą była zsuwająca się opaska na oczy, bo mam jasny namiot, a widno robi się bardzo wcześnie.
Mżyło nad ranem, więc spakowałem mokry namiot. Z czasem mżawka przerodziła się w deszcz ze śniegiem, a potem w śnieg. Szybko topniał, ale ładnie wyglądał na tle krajobrazów.
Zjadłem śniadanie w kempingowym bufecie (100 koron za szwedzki stół). Nocleg kosztował mnie tylko 150 koron. Co kemping, to cena niższa, choć dalekie to do naszych cen. Norweg na recepcji mówił trochę po polsku, bo ma polską żonę.
Zorientowałem się, że zdjęcie zrobione wczoraj pokazywało przebieg szlaku nr 4 właśnie po słonecznej części doliny. Z jednej strony dojechałem do Geilo bez robienia niepotrzebnych podjazdów, a z drugiej pewnie miałbym więcej szans na znalezienie obozu na dziko.
W towarzystwie prószącego śniegu wjechałem na 1000 m n.p.m. Po drodze zwróciłem uwagę, że wiosna jeszcze nie dotarła w tamte strony. Drzewa były wciąż gołe. Czego się jednak spodziewać po dolinie pełnej śniegu? Temperatura wahała się od 4 do 8 °C, niezależnie od wysokości. Za to im wyżej, tym więcej leżało śniegu.
Na skrzyżowaniu, od którego zaczynał się mój szlak, zobaczyłem znak informujący o osuwisku. Bałem się, że to na mojej trasie, ale dotyczyło to krajowej drogi nr 7. I tak nie był to mój cel, jak wtedy sądziłem. Wjechałem zadowolony na Rallarvegen, po którym miał także biec Krajowy Szlak Rowerowy nr 4, tak przeze mnie katowany od kilku dni, jednak żadnych tabliczek nie minąłem. Całkiem dobrze się jechało, śnieg ustał, nawet wyszło słońce, widoki były rewelacyjne, aż zaczęły się schody, a właściwie zaspy. Powinienem był odpuścić gdzieś przy trzeciej, ale nie, uparłem się, że dam radę. Po śladach na śniegu widziałem, że nie byłem jedynym śmiałkiem, tylko mój poprzednik odpuścił dwie zaspy wcześniej. Stąd też widziałem ślad powrotny, sądząc, że da się pokonać cały szlak. Ja jednak uważałem się za sprytniejszego i wykorzystałem nasyp dawnej linii kolejowej.
Poddałem się na tunelu zakopanym w zaspie. Przemoczyłem buty, bo śnieg dostawał się do środka. Przynajmniej większość drogi powrotnej miałem z górki. Jazdę drogą krajową – jako alternatywę – musiałem odpuścić ze względu na wspomniane osuwisko, więc pojechałem na stację kolejową. Było tam pusto i poza elektroniczną tablicą z najbliższymi pociągami nie było żadnego rozkładu. I tak już nic nie jechało tego dnia.
Wróciłem do punktu wyjścia, czyli kempingu. Po drodze pojawił się deszcz ze śniegiem. Choć był niewielki, to podstępnie przemoczył mi rękawice i nie oszczędził butów wilgotnych już od śniegu. Na recepcji poznałem żonę Norwega z porannej zmiany. Dostałem kilka wskazówek, wypiłem gorącą herbatę i rozbiłem mój przemoczony poranną mżawką namiot. Przynajmniej wieczorny deszcz ze śniegiem ustał, gdy kończyłem z obozem.
Informacje o norweskich drogach można znaleźć na vegvesen.no. Brak tam wzmianki o osuwisku w Måbødalen, więc dziwne, że ten znak stał na skrzyżowaniu. Nie znalazłem też w internecie żadnej wzmianki o osuwisku. Trochę jednak głupio byłoby wracać całą tę drogę, gdyby osuwisko faktycznie istniało, tylko nikt nie wprowadził do systemu takiej informacji.
Informacje o kolei można sprawdzić na vy.no. Ceny są oczywiście wysokie, a do tego mało jest połączeń, których potrzebuję. Jako ciekawostka, na odcinku Myrdal – Upsete i tak musiałbym skorzystać z kolei, bo w ten sposób skonstruowano szlak rowerowy. Tylko ten odcinek to grosze, a jazda spod początku szlaku to już większy wydatek (wliczony jest koszt dwóch przewoźników oraz koszt przesiadki). A i rower liczy się jak za dziecko, jeśli dobrze przetłumaczyłem informacje na stronie.
Szlak rowerowy, którym jechałem, ma się otworzyć dopiero w połowie czerwca. Głowię się teraz, jak przedostać się dalej w kierunku Bergen. Mój plan właśnie wymaga sporej korekty.

Kategoria za granicą, z sakwami, wyprawy / Nordkapp 2022, terenowe, pod namiotem, po dawnej linii kolejowej, kraje / Norwegia, góry i dużo podjazdów, rowery / Fuji

Pięciogwiazdkowy kemping

  99.18  07:23
Obudziłem się w porze, gdy zwykle jestem spakowany i ruszam w drogę. Mimo to w końcu poczułem, że wyspałem się. Tym razem nie padało ani w nocy, ani nad ranem, a poranek był pochmurny. Może dlatego zaspałem, bo zwykle budziło mnie ciepło bijące od słońca.
Zdałem sobie sprawę, że dolina, przez którą jechałem, wyglądała jak Park Narodowy Daisetsuzan w Japonii. Szlak rowerowy nr 4 biegł głównie drogą krajową nr 7 o nawet niewielkim ruchu, zbaczając czasem na szutry. Tam już było pusto, ale często pod górę. Z kolei na asfaltach wiało, więc nie dało się wyciągnąć jakiejś lepszej średniej.
Chyba trwał jakiś zjazd amerykańskiego muzeum, bo ciągle mijały mnie stare auta niczym z amerykańskich filmów. W kilku miejscowościach parkingi były ich pełne. Tylko strasznie zatruwały powietrze.
Temperatura przez większość dnia utrzymywała się na poziomie 17 °C. Dopiero po południu wyszło nieprzyjemne słońce i podskoczyło do 20 °C. Do tego od miasteczka Gol musiałem jechać pod słońce.
Zorientowałem się, że szlak nr 4 poleciał inną drogą niż było to na mapie osm.org. Komplikowało to sprawę o tyle, że droga mi się wydłużyła względem pierwotnego planu. Do tego dużo podjazdów spowalniało mnie. Przynajmniej miałem widoki. Szkoda, że szutry były bardziej na fatbike'a, bo momentami ciężko się jechało. Na koniec nawet zgubiłem szlak, bo nie widziałem już tabliczek.
Zbliżała się pora rozbicia obozu. Nie znajdowałem niczego, więc zajrzałem do kempingu po drodze. Już pięć gwiazdek obok nazwy mnie zaniepokoiło. Dowiedziałem się, że zapłaciłbym 400 koron za noc w tym luksusie (na popularność jednak nie narzekali). Pojechałem szukać szczęścia dalej.
Droga przez wietrzną dolinę wieczorem po zacienionej stronie to przepis na zimno. Potem doszły podjazdy, nawet dużo podjazdów. Cały czas mijałem ogrodzone ziemie albo znaki zakazujące obozowania i ani skrawka miejsca odpowiedniego na namiot. Tyle się naczytałem, jak łatwo jest nocować na dziko w Norwegii, ale tu wszystko jest prywatne. To już na Islandii było łatwiej.
Ostatecznie dojechałem do kolejnego na trasie kempingu, w miasteczku Geilo na wysokości 760 m n.p.m. z widokiem na ośnieżone szczyty i temperaturą 6 °C. Recepcja była już zamknięta. Na szczęście sanitariaty nie były otwarte wyłącznie dla szczęśliwców z kluczami (a nadal byłem jedynym śpiącym w namiocie), więc rozgrzałem się gorącym prysznicem.
Kategoria za granicą, z sakwami, wyprawy / Nordkapp 2022, terenowe, pod namiotem, kraje / Norwegia, góry i dużo podjazdów, rowery / Fuji

Zamknięty most

  96.59  06:40
Tej nocy nie padało, choć krótki deszczyk nad ranem dał mi do zrozumienia, że pora wstawać. Tylko te 8 °C w namiocie mnie nie przekonywało. Jednakże była to najlepsza noc, bo nikt nie łaził pod namiotem, nie gadał, nie palił. Słyszałem tylko ptasie radio, a co godzinę inny ptak przejmował mikrofon.
W końcu trafiłem na czynne markety, więc obejrzałem dostępne produkty i ceny były dużo lepsze niż na stacjach benzynowych. Jako ciekawostka, w cenie napojów w butelkach plastikowych jest kaucja 3 koron za dużą butelkę i 2 koron za małą. Potem takie butelki można zwrócić w automacie w zamian za bon. A cenę końcową przy płatności gotówką zaokrąglają, więc pewnie nie dostanę na pamiątkę øre, odpowiednika naszych groszówek.
Dostrzegłem pierwsze ośnieżone szczyty, co nie napawa optymizmem. Wjechałem na kolejną prywatną drogę na szlaku. Znów szutry i dużo podjazdów. Gdzieś na tych wybojach zgubiłem butelkę z wodą, a prawie też nowe okulary, bo na podjazdach wygodniej jest bez nich i zbyt luźno wisiały przy kierownicy. Tak się zastanawiałem, kiedy je zarysuję i szybko do tego doszło.
Obiad zjadłem na przystanku autobusowym z wiatą, których jest niewiele, by się schować. Akurat znów zaczęło kropić, bo poranny deszczyk wracał co jakiś czas. Do tego na horyzoncie widziałem mgłę, która przyniosła ochłodzenie. Przed południem było 14 °C, w południe 17 °C z miejscowymi przejaśnieniami, ale po południu spadło do nieco ponad 11 °C i już tak się utrzymało do końca dnia.
Droga krajowa nr 7 była strasznie ruchliwa, ale nie jechałem nią długo. Prowadził mnie Krajowy Szlak Rowerowy nr 4, który ciągnął mnie bocznymi drogami, nie zawsze dobrej jakości. No i szlak zaprowadził mnie w kozi róg, bo dojechałem do mostu w trakcie remontu i nie było innego wyjścia, jak zawrócić. Gdybym nie kombinował i jechał zgodnie z planem, który – o dziwo – uwzględniał zamknięcie mostu, to mógłbym dotrzeć gdzieś dalej, prawda? Nic bardziej mylnego, bo mapy.cz, które wytyczyły mi trasę na Nordkapp, wybrały jakiś objazd i skończyłem na zakazie wstępu. Myślałem, że przyczyną takiego udziwnienia był tunel, ale nie, droga krajowa na tamtym odcinku była ich pozbawiona, więc pozostaje to zagadką. Przynajmniej ruch zmalał wieczorem.
Nie mogłem znaleźć miejsca pod namiot, więc zatrzymałem się na małym kempingu. Pani obsługująca ten przybytek wyjaśniła, że ta żółta tabliczka, której nie dało się zauważyć z chodnika informowała o zamknięciu mostu. Powiedziała, że upomni tych durniów, jak się wyraziła, żeby umieścili tabliczkę także na szlaku rowerowym, aby rowerzyści mieli świadomość o braku przejazdu.
Dużo Polaków w tej Norwegii. Widuję polskie tablice rejestracyjne, słyszę polską mowę, a dzisiaj w markecie znalazłem produkty importowane prosto z Polski.
Kategoria za granicą, z sakwami, wyprawy / Nordkapp 2022, terenowe, pod namiotem, kraje / Norwegia, góry i dużo podjazdów, rowery / Fuji

Pierwszy tunel

  102.15  07:24
Zmierzch tu późno zapada, bo o godz. 22 było jeszcze widno. Porządnie lunęło w środku nocy. Aż martwiłem się, czy namiot to wytrzyma. Ulewa do rana ustała, a namiot spisał się. To już w Austrii padało mocniej, kiedy jeden szef zaczął przeciekać (pomijam, że obudziłem się wtedy w kałuży).
Drugi dzień wyprawy przyniósł kolejne niespodzianki. Było pochmurno z temperaturą 12 °C. Przynajmniej wiatr był mniej odczuwalny. Wjechałem na kolejną drogę na nasypie dawnej linii kolejowej, choć wysypaną szutrem. Tam też przejechałem przez pierwszy w Norwegii tunel, więc mogę uruchomić licznik pokonanych tuneli.
Wyglądało na to, że było jakieś święto, bo żaden market nie był otwarty. Śniadanie zjadłem na stacji benzynowej. Hamburger za 100 koron, ale była to najsmaczniejsza kanapka, jaką jadłem. Znalazłem też butlę z gazem – 150 koron, o 50% drożej niż w markecie, ale nie mogłem ryzykować brakiem kolacji, skoro wszystko pozamykane.
Od czasu do czasu kropiło. W południe temperatura skoczyła do 17 °C. Trafiłem na pierwsze krawężniki, więc wczoraj za mocno zachwalałem Norwegię, bo miejscami nie różni się od Polski. Wjechałem na pierwszą drogę dla rowerów, a myślałem, że są tu tylko współdzielone ciągi pieszo-rowerowe, analogicznie do braku przejazdów dla rowerów. Minąłem też pierwszego sakwiarza. Za to rowerzystów spotkałem każdego rodzaju.
Po południu temperatura przekroczyła 22 °C, bo pojawiło się nieznośne słońce (choć lepsze to niż deszcz). Było tak gorąco, że zmieniłem buty na lżejsze. Wiozę około 45 kg majdanu według wagi na lotnisku (z rowerem), ale mam raczej wszystko, co potrzebne. Już nawet zdążyłem zaszyć rozdarte spodnie.
Za miastem Drammen wjechałem na Krajowy Szlak Rowerowy nr 4. Wydawał się przyjemny, póki nie zmienił się w szuter i nie poleciał jakimiś górami. Aż zacząłem rozważać powrót i jazdę okrężną drogą. Wytrwałem i znalazłem po drodze kilka atrakcji. Gdyby nie mój ograniczony czas, to może zobaczyłbym jeszcze więcej.
Szlak biegł wciąż po szutrach. Pojawiła się informacja, że dalej prowadzi po prywatnej drodze lub ziemi (nawet się nie zatrzymałem, żeby dokładnie przetłumaczyć tabliczkę z norweskiego), ale były to olbrzymie połacie lasów. Akurat trafiłem na właściciela tych ziem, który był tak miły, że zaproponował mi rozbić się nad rzeką. Niestety otrzymana instrukcja dojazdu była zbyt ogólna, bo nic nie znalazłem, więc rozbiłem się na cichej polanie niedaleko drogi.
Kategoria kraje / Norwegia, za granicą, z sakwami, wyprawy / Nordkapp 2022, terenowe, setki i więcej, pod namiotem, po dawnej linii kolejowej, góry i dużo podjazdów, rowery / Fuji

Hei

  48.80  02:47
Hei z norweskiego oznacza cześć. Tak mogę zacząć opisywać pomysł, który zrodził się w mojej głowie pół roku temu. Wtedy jednak miała to być Islandia, ale ja już tam byłem. Chciałem czegoś świeżego. Kilkoro moich znajomych odwiedziło kraj wikingów, więc był to sprawdzony kierunek. Wybrałem Norwegię także ze względu na klimat, choć pisałem się na warunki być może bardziej ekstremalne niż na Islandii.
Po masie przygotowań udało mi się postawić nogę na norweskiej ziemi. Rower bardzo dobrze zniósł podróż samolotem. Po złożeniu go i ruszeniu poczułem, że zapakowałem za dużo rzeczy. Złapanie balansu szło mozolnie, tak jak mozolnie pokonywałem kolejne kilometry w tym górzystym kraju.
Zaskoczyła mnie dobra pogoda. W innych częściach kraju prognozowali deszcz i deszcz ze śniegiem. Za to nie pomyślałem o wietrze. Wiało. Najmocniej z południa, więc trochę mnie pchały te podmuchy, ale wiatr wychładza, a jeszcze jak zacznie wiać w twarz, to kropka.
Spodobały mi się norweskie domy. Są przepiękne. Idealnie wpisują się w skandynawski krajobraz. Przyroda była podobna do polskiej, z paroma nieznanymi mi kwiatami, ale tutaj są one dopiero na etapie kwitnienia, więc mogę jeszcze raz w tym roku obserwować wiosnę.
Słowem o drogach, bo te mnie urzekły. Dużo dróg dla pieszych i rowerów. Niemal brak krawężników. Znaki intuicyjne i ograniczone do minimum. Brak jest przejazdów dla rowerów, ale rowerzyści mogą przejeżdżać po przejściach dla pieszych i poruszać się po chodnikach (tutaj znajduje się zbiór zasad opisany przez Uniwersytet w Oslo). Co więcej, kilka razy zdarzyło mi się zatrzymać przed krzyżówką, kilka metrów przed przejściem, żeby sprawdzić mapę, a mimo to kierowcy zatrzymywali się, żeby mnie przepuścić. Jeszcze tego nie pojmuję.
Na początku jechałem Krajowym Szlakiem Rowerowym nr 1, trafiła się nawet droga na miejscu dawnej linii kolejowej. Na oko 90% dzisiejszych dróg to były drogi dla pieszych i rowerów. Mimo to te 10% to był szok. Auta spokojnie jechały za mną, czekając na możliwość wyprzedzenia, wyprzedzały bezpiecznie z zachowaniem ogromnego dystansu. Całkowicie inna kultura jazdy niż to, co do tej pory doświadczyłem podczas wszystkich moich podróży.
Temperatura wahała się dzisiaj wokół 20 °C. Wieczorem pojawiło się więcej chmur i spadła do nieco ponad 14 °C. Było przyjemnie. Jeszcze gdyby nie ten wiatr.
Zaplanowałem zatrzymać się dzisiaj na kempingu, żeby poukładać rzeczy w sakwach po przylocie, zaczerpnąć informacji i uzupełnić zapasy. Koszt jednej nocy to 200 koron plus 15 koron za 6 minut ciepłego prysznica. Raczej nie będę częstym gościem takich przybytków. Byłem jako jedyny z namiotem, choć skrawek trawy oznaczony jako pole namiotowe zmieściłby maksymalnie może ze trzy namioty. Ucieszył mnie brak komarów.
Próbowałem w kilku miejscach kupić gaz do kuchenki, żeby móc gotować sobie kolacje. Albo nie było, albo wykupili. Mam nadzieję, że to chwilowy pech. Dostałem wrzątek od sympatycznej obsługi kempingu.
Dokąd dalej? Na północ. Wziąłem dłuższy urlop i zaplanowałem spędzić urodziny na Przylądku Północnym, a to jednak kawałek drogi stąd.
Kategoria wyprawy / Nordkapp 2022, za granicą, z sakwami, pod namiotem, po dawnej linii kolejowej, kraje / Norwegia, góry i dużo podjazdów, rowery / Fuji

Alternatywna Bydgoszcz

  122.71  06:42
Pierwotnie planowałem wrócić nad ujście Warty, ale gdy przed wyjściem zabrałem się za rezerwację biletu na pociąg, widziałem tylko miejsca stojące, a na rower mogłem tylko pomarzyć. Szybko wymyśliłem inny plan i z powodzeniem dorwałem bilety. Tak znalazłem się w Bydgoszczy.
Poranek był chłodny, ale jazda szybko to zmieniła. Specjalnie ubrałem się cieplej w obawie przed przymrozkami, a niemal się „gotowałem”, gdy temperatura dobijała do 12 °C. Najgorsze, że nie zabrałem niczego lżejszego, więc musiałem trochę pocierpieć.
Wydostanie się z Bydgoszczy było nie lada wyzwaniem. Remonty, nierówne drogi, niespójne oznakowanie. Coś jak w Pile, tylko na większą skalę.
Za Wisłą odwiedziłem pierwszy punkt z listy, dla której wymyśliłem tę wycieczkę. Był nim zespół pałacowo-parkowy w Ostromecku. Park zieleniał od bluszczu pokrywającego niemal każde drzewo. A pałace, cóż, tylko sfotografowałem. Czas mnie gonił, bo Bydgoszcz niecnie mnie z niego ograbiła.
Następna stacja: Chełmno. Pojechałem szlakiem Wiślanej Trasy Rowerowej, odcinkiem prawobrzeżnym, bo była tam gmina, której nie odwiedziłem. Na miasto nie poświęciłem wiele czasu, bo to moja druga wizyta tamże. Z pewnością warto będzie wrócić dla architektury.
Kolejne były mosty kolejowe nad Wdą. Obfotografowałem je ze wszystkich stron. Był to również ostatni punkt dnia. Dalej myślałem o zatrzymaniu się w Tleniu, bo kiedyś spodobał mi się pensjonat z tematycznymi pokojami. Zmieniłem zdanie, żeby polecieć jak najdalej na zachód. Widziałem złotą godzinę, smog, zapadł zmrok, temperatura diametralnie spadła do -1,5 °C. Do tego oberwało mi się, bo wymyśliłem sobie skrót. Wiódł on przez las, a tam piaszczyste drogi mi dopiekły. Dotarłem do celu później niż planowałem – w godzinę zamknięcia hotelowej restauracji, ale kucharze zgodzili się coś dla mnie przyrządzić.

Kategoria dojazd pociągiem, góry i dużo podjazdów, kraje / Polska, mikrowyprawa, po zmroku i nocne, Polska / kujawsko-pomorskie, setki i więcej, terenowe, rowery / Fuji

U źródła Nysy Łużyckiej

  90.31  06:14
Już na początku roku rozważałem ruszyć wzdłuż granicy z Niemcami. Oficjalna strona szlaku Nysa – Odra zaczyna się jeszcze w Czechach, dlatego postanowiłem tam się dostać. Wczoraj zatrzymałem się we Wrocławiu, a dzisiaj o szóstej rano wsiadłem w pociąg do Szklarskiej Poręby. Pierwszy raz dotarłem tam koleją. Miałem odrobinę szczęścia, bo pociąg zapełniało już kilkunastu rowerzystów. Wielu z nich jechało na jakiś maraton w Jeleniej Górze.
Widoki ze Szklarskiej Poręby Górnej były przepiękne. Niebo chmurzyło się, ale dzięki temu niektóre zdjęcia wychodziły lepsze. Uzupełniłem najpierw zapasy, bo nie planowałem robić zakupów za granicą, a potem ruszyłem na granicę z Czechami. Zwykle ku Izerom jeździłem po krajówce, ale tym razem wypatrzyłem spokojniejszą drogę wzdłuż linii kolejowej. Trochę asfaltu, trochę szutru, dużo natury – było całkiem wygodnie. Martwiły mnie oznaczenia trasy Biegu Piastów, który gdzieś w oddali był słyszalny, ale na tamtym odcinku akurat nie przecinał mojej drogi.
Im wyżej, tym robiło się chłodniej. Obawiałem się też, że może popadać, bo tak zasłyszałem od spotykanych ludzi. Wyjechałem na chwilę na krajówkę, aby zaraz wrócić na boczne dukty. Wpadłem na linię startową wspomnianego biegu, a właściwie rajdu rowerowego. Mnóstwo kolarzy blokowało drogę. Jak się okazało po rzucie okiem na mapę, nie była to moja trasa. Odetchnąłem z ulgą, ale nie na długo. Powróciwszy na właściwy tor, znów wpadłem na trasę wyścigu. Szczęście, że uczestnicy rozwlekli się, a starty zostały podzielone na grupy. Dostałem instrukcję, że mogę jechać lewą stroną drogi i tak też zrobiłem, aż dotarłem do rozdroża pod Działem Izerskim, gdzie zaczynał się zjazd do granicy z Czechami.
W Czechach jechałem trochę głównymi drogami, trochę bocznymi, paroma szlakami. Widziałem wiele ciekawej architektury, sporo wiaduktów. Miałem szczęście do pociągów, choć po jakimś czasie już nie chciało mi się wszystkich fotografować.
Po 37 km od startu w końcu dotarłem do miejsca, gdzie miał zaczynać się szlak. Zero oznaczeń. Czułem się zagubiony, ale jechałem dalej, bo wgrałem do Garmina całą trasę. Półtora kilometra dalej znajdowało się źródło Nysy Łużyckiej, a obok tablica z informacją o istnieniu szlaku Odra – Nysa. Przynajmniej tyle.
Szlak biegł dalej wzdłuż kilku czeskich szlaków: najpierw 3038, potem 3036 i ostatecznie 14. Jedynym śladem były białe trójkątne nalepki na tabliczkach – wyblakły, bo tak dawno zostały naklejone, a i to było ich tak mało, że bez znajomości szlaku nie dało się po nim poruszać. I tak w paru miejscach szlak poprowadził mnie inaczej niż ślad w Garminie, więc nie przejechałem całej trasy.
Z tych ciekawszych doświadczeń był przejazd po moście kolejowym. Jeden tor został rozebrany (lub nigdy nie powstał) i obok dało się iść, ale na jego końcu kłopot sprawiał nasyp ziemny. Zaraz dalej była kolejna atrakcja – klatka do transportu przez rzekę. Mieściła 6 osób, ale rower też dało się wepchnąć. Potem tylko trzeba było się przeciągnąć na drugą stronę. Oba urozmaicenia były chyba fakultatywne, bo nie biegł po nich żaden czeski szlak (musiałem przegapić skręt na którymś skrzyżowaniu), ale Garmin prowadził mnie właśnie tamtędy. Coś musiało się zdezaktualizować.
Nysa Łużycka zaczynała zamieniać się z potoku w rzekę. Niestety już na tym etapie czuć było zanieczyszczenia, które nią płynęły. Dopiero druga połowa czeskiego odcinka szlaku biegła wzdłuż rzeki, dzięki czemu zrobiło się bardziej płasko. Duża liczba górskich odcinków wymęczyła mnie i spowolniła. Czułem, że straciłem dużo czasu na podjazdach. Zaskakująco dojechałem do granicy przed zmierzchem. Liczyłem na 130 km, a pokonałem ledwo 90. Nie wiem, jak ja to zaplanowałem. Odcinki, które przegapiłem nie mogły dawać takiej różnicy.
Miałem jeszcze nadzieję, że kemping w Czechach będzie otwarty, ale recepcję zastałem zamkniętą. Pojechałem w kierunku trójstyku granic. To już trzeci odwiedzony, więc jestem na półmetku. Przejechałem na polską stronę i znalazłem ustronne miejsce na rozbicie namiotu. Noc była ciepła. Zachmurzenie też się zmniejszyło, bo widziałem gwiazdy, dużo gwiazd.
Kategoria Góry Izerskie, dojazd pociągiem, góry i dużo podjazdów, kraje / Czechy, kraje / Polska, pod namiotem, Polska / dolnośląskie, terenowe, z sakwami, za granicą, wyprawy / Odra – Nysa 2021, rowery / Fuji

Bytów

  61.38  04:36
Kolejny dzień kaszubskiej wyprawy. W końcu poranek nie przerażał temperaturą w śpiworze i poza nim, bo spaliśmy w wygodnych łóżkach. Dzień i tak rozpoczął się gorąco. Na szczęście w planach było dużo dróg leśnych.
Drogi terenowe towarzyszyły nam od początku. Trafiliśmy na świeżo oznaczone szlaki piesze, które ściągnęły nas ku bunkrom. Właściwie ku miejscu, gdzie kiedyś jeden z nich znajdował się. Szlak nie był nam za bardzo po drodze, więc szybko wróciliśmy do naszego planu. W Lipuszu zobaczyliśmy stary młyn, potem wpadliśmy na dużo piachu, lasy bez drzew, które prawdopodobnie również ucierpiały podczas nawałnicy z 2017 roku.
Im bliżej Bytowa, tym teren zaczynał być bardziej pagórkowaty. Wjechaliśmy na rowerowy Grzybowy Szlak, ale był chyba tak stary, że jedynym jego śladem była mapa w telefonie, a i to zawodziło, bo kilka dróg w tym rejonie zostało źle wyrysowanych. Wpadliśmy w pułapkę, wybierając złą drogę, która zaprowadziła nas donikąd. Szukając drogi, która gdzieś znikła, zaczęliśmy przedzierać się po krzakach. Nic to nie dało, więc wróciliśmy do punktu wyjścia i pojechaliśmy bez objazdów (pierwotny plan powstał z uwagi na obecność szlaku).
Jestem przewrażliwiony na punkcie owadów, więc po każdej styczności z wysokimi roślinami otrzepuję nogi. Zupełnym przypadkiem wypatrzyłem na nodze paproch, który okazał się być… kleszczem. Nie miałem większego wyboru, jak dostać się do Bytowa. Coraz wyższe pagórki nie pomagały, ale znaleźliśmy aptekę i usunąłem zarazę. Mam nadzieję, że niczym mnie nie zaraził.
Po całym dniu jazdy w terenie zatrzymaliśmy się na obiedzie. Potem objechaliśmy zamek, dawny most kolejowy i ruszyliśmy do punktu noclegowego. Mieliśmy daleką drogę, a zbliżał się wieczór. Całe szczęście w planach był sam asfalt. Okolice Bytowa nadal obfitowały w pagórki, ale im dalej, tym było lżej. Atrakcji po drodze nie mieliśmy już niemal żadnych. Na miejsce dojechaliśmy po zmierzchu i znowu zdecydowaliśmy się na nocleg pod dachem zamiast w namiocie, aby wypocząć przed ostatnim dniem wyprawy.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Polska, Polska / pomorskie, terenowe, z sakwami, ze znajomymi, po dawnej linii kolejowej, wyprawy / Kaszuby 2021, rowery / Fuji

Nie tylko Babia Góra nie w humorze

  97.33  06:45
Cóż, wszystkie najlepsze atrakcje tego wyjazdu za mną. Miałem jeszcze w planach małą pętlę beskidzką, ale pogoda i problemy techniczne wybiły mi ten pomysł z głowy.
Nad ranem popadało, ale nie tyle, co prognozowali. Niebo pełne chmur, temperatura idealnie niska zachęcały do jazdy. Mogłem założyć coś, gdyby zrobiło mi się zimno, a nie ciągle ten upał i brak ucieczki od niego.
Jedyny sklep po drodze był zamknięty, ale trafiłem na karczmę, gdzie śniadanie podawali w formie bufetu. Najadłem się do syta i ruszyłem… pod górę. Miałem do pokonania Przełęcz Krowiarki, sąsiadkę Babiej Góry. W pewnym momencie zaczęło lać. Jedynym schronieniem były drzewa, ale nie na długo. Przestałem w takim prysznicu, aż złagodniało i ruszyłem w nadziei znalezienia wiaty. Nic z tego – ani na przełęczy, ani w drodze na dół. No dobrze, trafiłem na wiatę autobusową, ale akurat wyjechałem spod chmury i nie padało. Mogłem opóźnić śniadanie i może nie zmókłbym.
Miałem do przejechania kolejne góry i kombinowałem jak koń pod górę. Mój początkowy plan zakładał, że stracę jeszcze 100 m wysokości i na spokojnie wzdłuż zabudowań podjadę pod Przełęcz Klekociny, ale nie podobał mi się ten spadek, więc znalazłem inną drogę. Pierwszy błąd, bo była bardzo stromo. Droga asfaltowa szybko urwała się i została bardzo kamienista, po której nie dało się jechać, więc ciągnąłem rower. Nagle lunęło, droga powoli zaczęła zamieniać się w potok. Odstałem swoje, aż najgorsze przeszło i kontynuowałem swoje tarapaty. Po drodze zalewanej górską wodą dało się częściowo iść (nadal nie było mowy o jeździe), ale buty przemoczyłem i wybrudziłem jak nigdy. Ostatecznie zaliczyłem jakąś górę i musiałem z niej zejść, by dotrzeć do skrzyżowania na przełęcz, więc ten „skrót” jeszcze dorzucił mi przewyższeń.
Wysiadły mi hamulce. W poniedziałek, po zjeździe z Woli Kroguleckiej, zaczęły gorzej hamować, ale teraz niemal kompletnie odmówiły współpracy. Najszybciej mogłem zatrzymać się na drzewie. Musiałem rower sprowadzać po kolejnych drogach będących jednocześnie korytami strumyków.
Dotarłem do skrzyżowania, na które wjechałbym bez potrzeby prowadzenia roweru, gdybym nie kombinował. Było tam dużo domów, więc pewnie znalazłbym jakieś chronienie przed deszczem. A skoro o nim mowa, to w końcu ustał. Do przełęczy prowadziły droga szutrowa oraz żółty szlak rowerowy. Na górze przywitało mnie słońce.
Problem z hamulcami to dopiero początek przygód. Musiałem teraz zjechać z przełęczy, a właściwie zejść, bo zakręty kryły różne niespodzianki, na które nie chciałem wpaść. Tak doszedłem do miejsca, gdzie droga stała się łagodniejsza i mogłem bez większych obaw jechać, zaciskając ręce na klamkach, aby nie rozpędzić się za mocno.
Pokonanie gór zajęło mi tyle czasu, że odezwał się głód, więc zatrzymałem się w kolejnej dziś karczmie, gdzie zamówiłem urodzinowy, a dodatkowo ulubiony, deser – jabłecznik. Chociaż mrożona kawa też wyszła im bardziej jak deser niż kawa.
Przez Węgierską Górkę i Cisiec biegła ulica Trakt Cesarski. Dawniej dopuszczona do ruchu mieszkańców i rowerzystów, ale przez budowę tunelu została zamknięta i intensywnie rozjeżdżana przez ciężki sprzęt. Znalazłem objazd po drogach dla pieszych i rowerów. Niestety zaprojektowanych i zrealizowanych koszmarnie. W dodatku drogi biegną wśród toksycznego barszczu Sosnowskiego lub Mantegazziego. Sporo ich widziałem przez parę ostatnich dni.
Dojechałem do Milówki. Chciałem zrobić jakieś ładne zdjęcie wiaduktu, ale z mojej drogi nie dało się go dostrzec.
Kierowałem się do Wisły, ale coś mnie podkusiło, żeby przejechać przez góry (podjazdu i tak nie ominąłbym). Na szczęście najpierw asfaltem, potem szutrami udało mi się wjechać kawał drogi. Tylko jeden stromy odcinek musiałem pchać rower. Potem wróciły kłopoty. Co bardziej stromy zjazd musiałem prowadzić rower, aż dotarłem do głównej drogi. Powoli się ściemniało. Jechałem, zaciskając klamki hamulców, bo jakieś minimalne opory jeszcze stawiały, ale częściej hamowałem nogami, ścierając sobie podeszwę, a nie skórę na asfalcie.
Tak powolnym tempem udało mi się dostać do Ustronia. Była godz. 22, gdy dotarłem na kemping w agroturystyce, ale właściciel jeszcze był na nogach i mogłem się rozbić. Co za dzień.

Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Polska, pod namiotem, Polska / małopolskie, Polska / śląskie, terenowe, z sakwami, po zmroku i nocne, wyprawy / Velo Dunajec 2021, rowery / Fuji

Velo Dunajec z Tatrami w tle

  117.84  06:53
Czwarty i ostatni dzień na szlaku Velo Dunajec. Upał dokuczał od świtu. Nad ranem padało, więc szybko przesuszyłem namiot przed wyjazdem. Nie chciałem powtarzać podjazdu z wczoraj wzdłuż jeziora, więc pojechałem główną drogą. Ostatecznie podjazd i tak zaliczyłem, ale nachylenie było odczuwalnie mniejsze. Pomyśleć, że szlak miał być łagodny od Zakopanego do ujścia Dunajca.
W Nowym Targu sporo się działo. Na dzień dobry remont mostu i brak przejazdu dla rowerzystów. Musiałem trochę nagiąć przepisy. Potem szlak gdzieś przepadł i gdyby nie mapa, nie trafiłbym na jego kontynuację za miastem. Za to w mieście pełno było oznaczeń Szlaku wokół Tatr. Słyszałem o nim, ale nie spodziewałem się, że już powstał.
Dunajec rozdzielił się na Dunajec Czarny i Dunajec Biały. Szlak kontynuował wzdłuż tego drugiego. Skończyły się też wygody. Jechałem drogami, ale głównie o niewielkim natężeniu ruchu.
Tatry były od jakiegoś czasu szare. Najpewniej od deszczu, który w końcu dopadł i mnie. Na szczęście nie padało długo, a po paru kilometrach wjechałem na kompletnie suche nawierzchnie.
Dotarłem do Zakopanego. Nie znalazłem oficjalnego końca szlaku. Szkoda, że przy drodze nie ma żadnej wzmianki o jego istnieniu (chyba że pojawi się po ukończeniu wszystkich odcinków). To byłby piękny szlak, ale popełniłem błąd, pokonując go w upalne lato. Nie chciało mi się przez to odbijać do żadnych atrakcji.
Nie podobało mi się w Zakopanem. Uciekłem wzdłuż Czarnego Dunajca do Chochołowa. Tam odbiłem na Szlak wokół Tatr, który na sporym odcinku biegł po nasypie dawnej linii kolejowej. Bardzo malownicza trasa, choć asfalt w paru miejscach okropnie przypominał tarkę. W sumie ciężko się jechało z widokiem Tatr za plecami, gdy co chwila trzeba było się zatrzymać na kolejną porcję zdjęć. Mogłem tak jechać do Nowego Targu, ale wolałem uciekać. Prognozy deszczu na najbliższe dni nie cieszyły mnie. Pojechałem drogami wojewódzkimi na zachód, zatrzymując się na spokojnym kempingu pod Babią Górą.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Polska, pod namiotem, Polska / małopolskie, setki i więcej, z sakwami, po dawnej linii kolejowej, wyprawy / Velo Dunajec 2021, rowery / Fuji

Kategorie

Archiwum

Moje rowery