Dzisiaj się nie wyspałem, ale miałem szczytny plan. Było przyjemnie pochmurno, gdy ruszyłem wczesnym rankiem na przystanek autobusowy. Nie mogłem go znaleźć, więc zacząłem jechać na kolejny, ale zauważyłem mój autobus wjeżdżający do miejscowości. Zacząłem go śledzić, aż dojechałem do przystanku ukrytego między budynkami. Zaskakująco kierowca nie mówił po angielsku i chciał, żebym zdjął przednie koło, bo miał wąskie klapy do luków bagażowych, a przynajmniej z jednej strony, bo z drugiej, jak mi pokazał, rower zmieściłby się, ale kierowca albo nie wierzył, albo niechętnie przewoził rowerzystów, więc machnął ręką i poszedł gdzieś. Mimo wszystko zapakowałem się, bo to niepierwsza podróż autokarem po Norwegii. Nie mogłem jednak dogadać się w sprawie płatności, więc miałem tylko zająć miejsce. Chodziło pewnie o to, że akceptowali wyłącznie płatności kartą, a ja wyciągnąłem gotówkę. Mógł chociaż wskazać terminal.
Widoki na drodze były ładne, nawet się przejaśniło. Dojechaliśmy do miasteczka Orkanger, gdzie miałem przesiadkę. Kierowca drugiego autobusu jeszcze bardziej niechętnie chciał mnie przewieźć, ale mówił po angielsku, więc wyjaśniłem, że właśnie przyjechałem tym drugim autokarem. Nie wydaje się, żebym był pierwszym rowerzystą w karierze tego kierowcy, więc dziwiła mnie jego postawa. Chyba że miał jakieś złe doświadczenie z rowerzystami. Mimo to zapakowałem się i mogłem jechać.
Znalazłem się w pochmurnym Trondheim. Z pomocą autobusów udało mi się odzyskać kolejny dzień z trzydniowego opóźnienia. Dalej mogłem jeszcze kombinować z pociągami, ale te lokalne nie miały możliwości przewozu rowerów, a ekspres z wagonem rowerowym jeździł raz dziennie koło północy. Ciężko byłoby coś z tego ugrać.
Na szybko zwiedziłem miasto i pojechałem do portu. Wybrałem inną przystań, żeby skrócić sobie drogę, bo szlak leciał trochę na około. Na nowym kursie pływała łódź, za którą trzeba było zapłacić – w przeciwieństwie do promów. Byłem jedynym rowerzystą, ale obsługa mówiła, że w sezonie mają pokład zapchany rowerami. Jak dobrze jest podróżować poza sezonem.
Znowu się przejaśniło i to już tak na dobre. Od razu dostałem duży podjazd z żarem na plecach. Rano było zdecydowanie przyjemniej. Gdzieś nawet pojawił się znak mojego szlaku nr 1 oraz EuroVelo 1, ale potem ich nie widziałem.
Ruch na drodze pojawił się falami – ile prom przewiózł do fiordu. Krajobrazy były wiosenne, bo mlecze dopiero zakwitły – w przeciwieństwie do wczoraj, gdy mijałem same łodygi po dmuchawcach zdmuchniętych przez wiatr.
Zjechałem z krajówki, bo szlak dalej biegł nie tylko dłuższą drogą, ale także z brzydszym profilem wysokości. Droga była niemal pusta. Najpierw biegła przez rolniczą dolinę, a potem po skalistym wybrzeżu. Zauważyłem, że im dalej na północ, tym więcej „trupów” jeździ po drogach. Niektóre zostawiają tyle toksyn w powietrzu, że oddychanie staje się bolesne.
Zbliżał się wieczór, więc rozglądałem się za miejscem na nocleg, ale albo były to skały, albo tereny prywatne. Długo jechałem zanim znalazłem polanę nad jeziorem. Wyglądała na teren publiczny. Zmartwił mnie tylko znak ślepej drogi, bo wybrałem starą drogę, która omijała tunele, a te mogły być zamknięte dla rowerów. Powstały na tyle niedawno, że nawet nie było ich na stronie o tunelach. Chociaż tutaj ślepa uliczka nie zawsze dotyczy rowerów, więc zaryzykuję.
Spojrzałem na mapę i okazuje się, że odrobiłem niemal całą trzydniową stratę. Brakuje tylko z 20 km. Teraz będę ciut spokojniejszy, choć w pierwotnym planie był jeszcze jeden dziwny rejs, który omijał sporą część szlaku. Mam jeszcze parę dni, żeby znaleźć wyjście z tej sytuacji.