W nocy padało, ale poranek rozpoczął się słonecznie. Przynajmniej mogłem podładować baterie, bo panel słoneczny jest wydajniejszy od dynama.
Port we Florø to wielki plac budowy. Zero informacji o promach. Tak się łudziłem. Na stronie fjord1.no znalazłem najbliższy rejs nazajutrz pod wieczór. Najgorzej, że każdy przewoźnik ma swój system informacji i trzeba wiedzieć, co dokładnie pływa na danej linii. Nawet Norwegowie się w tym nie łapią.
Szkoda mi było czasu. Zmieniłem plany i olałem ten beznadziejny szlak na odcinku za Florø. Kosztem dwóch gór, ale nadrobię trochę straconego dystansu.
Niedziela w Norwegii to także pozamykane wszystko. Na szczęście ludzie są kreatywni. Z części jednego supermarketu został wydzielony kiosk z kasami samoobsługowymi. Widać potencjał do oszczędności i grupowych zwolnień.
Musiałem przejechać po krajówce kawałek, który wczoraj pokonałem w deszczu. Ruch był spory, jak na niedzielę. Potem zaczął się podjazd w gorącym słońcu. Powiedziałbym, że w upale, jak na norweską pogodę.
Na szczycie podjazdu był tunel. Tym razem 2,9 km długości, ale wyróżniała go stromizna. Osiągnąłem w nim niemal 50 km/h, ale tylko dlatego, że było mokro i nie wyobrażam sobie jechać w takich warunkach w drugą stronę. Chłodno, ciasno, ciemno, głośno.
Kolejny podjazd też w słońcu, ale z odrobiną pecha. Pękła szprycha. Było to tylko kwestią czasu, bo to już trzeci raz. Pojechałem na najbliższe miejsce biwakowe, które znajdowało się w sumie na szczycie podjazdu. Wymieniłem szprychę, bo miałem zapas, ale ukręciłem plastikowego nypla. Co za szajs – już kilka gwintów w tym rowerze zerwałem, a nie użyłem dużej siły. Dobrze, że miałem scyzoryk szwajcarski z kombinerkami. Inwestycja się zwróciła.
Robiło się późno. Zjazd wciąż przerywały mi widoki w lusterku, więc co chwila robiłem postoje. Gdy w końcu zjechałem na dół, promu nie było, nie było też rozkładu. Czekałem. Pół godziny zeszło, ale przypłynął. Zjadłem w tym czasie kolację. Po drugiej stronie nie znalazłem dogodnego miejsca na namiot, więc zatrzymałem się na kempingu.