Poranek był dżdżysty i wietrzny. Nadal jednak wiało z południa, więc jechało się lekko.
Mój pierwotny plan zakładał przeprawę wodną, która po lądzie zajęłaby przynajmniej dwa dni. Musiałem więc nadrobić dystans, żeby nie męczyć się znowu z kilkudniowym opóźnieniem. W Sandnessjøen wsiadłem na łódź. Podróż zajęła niepełną godzinę, podczas gdy jazda trwałaby cały dzień, a i na drodze była górka do podjechania.
Na lądzie przywitała mnie mżawka, która zamieniła się w deszcz. Padało tak, póki nie dojechałem do promu, gdzie tylko mżyło. Atrakcją po drodze były tunele z przyciskiem aktywującym sygnały świetlne dla kierowców o obecności rowerzystów w tunelu. Joseph opowiadał, że wielokrotne naciskanie zwiększa poziom ostrzeżeń, ale nie chciałem przesadzać.
Po godzinnej przeprawie promowej (najdłuższej do tej pory w Norwegii) nie padało. Chyba po to, bym mógł zachwycić się widokami, a te nie dawały dużych możliwości na jazdę, bo co chwila zatrzymywałem się. Potem znów zaczęło padać i widoki wyblakły.
Dojechałem do 3-kilometrowego tunelu, w którym trwały prace serwisowe. Rowerem można było przeprawić się tylko w aucie pracownika. Mieścił się najwyżej jeden rower z sakwami, a było czterech rowerzystów w kolejce. Do pełnej kolekcji środków lokomocji brakowało dziś jeszcze autobusu i pociągu.
Kolejny prom i kolejne okienko pogodowe. Tym razem dotarłem do fiordu, na którym mi zależało. Było tam czoło lodowca. Nie jestem pewien, czy widoczne z fiordu, ale od przełęczy pod miejscowością Halsa była to duża dawka śnieżnych widoków.
Z początku chciałem zatrzymać się na kempingu po tym całym deszczu, choć nazajutrz też ma padać. Jazda w deszczu szła tak mozolnie, że do najbliższego miałem za daleko. Zatrzymałem się przy drodze za drzewami. Ruch i tak był znikomy. Deszcz do znudzenia nasilał się i ustawał co kilka minut. Nie spotkałem się nigdy z takim opadem.