Było pochmurno, a więc przyjemnie. Spadło tylko kilka kropel deszczu. Dzisiaj zwróciłem uwagę, że Norwegia miejscami mocno przypomina mi Japonię. Te wąskie drogi, ciągi pieszo-rowerowe, uprzejmość Norwegów (poza dużymi miastami). Zupełnie jak w Japonii.
Co mi się podoba w Norwegii to trasy rowerowe. Dla sakwiarzy jak znalazł. Kto chce – jedzie chodnikiem, kto woli – ulicą. Nikt nikogo nie popędza, nie doprowadza do niebezpiecznych sytuacji. To jest nie do pojęcia na polskie realia.
Wjechałem na kolejną drogę na dawnej linii kolejowej, choć układ niektórych dróg i tuneli wydawał się nieco szalony, niczym w japońskim wielkim mieście.
Dotarłem do pierwszego kościoła klepkowego, który przypominał świątynię Wang z Karpacza. Wyglądał jak miniatura, ale pewnie nie potrzebowali w tamtych czasach takiego rozmachu, jak na zachodzie.
Bergen to teraz plac budowy. Chyba budowali nową linię tramwajową i niełatwo było znaleźć właściwą drogę. Znaki nie pomagały, więc trochę pokręciłem się, pobłądziłem i udało mi się dostać do centrum.
Miałem trochę czasu, więc przespacerowałem się po większych atrakcjach. Miasto jest niestety znane z tego, że łatwo tutaj stracić rower, więc nigdzie się nie zatrzymywałem. Zaczepił mnie nawet żebrak z Polski. Chciał mi wcisnąć jakieś bzdurne książki, a potem zaczął gadać o pieniądzach. Mądrość na przyszłość: nie wdawać się w dyskusję, gdy ktoś chce ci coś dać.
Byłem umówiony z Josephem. Odkąd Couchsurfing stracił na wartości po przejściu na model pełnopłatny, zacząłem korzystać z innych stron. Warmshowers, przeznaczony głównie dla rowerzystów, okazał się pomocny. Mój gospodarz mieszkał dość wysoko, więc musiałem wjechać na strome wzgórze. Za to jakie widoki na miasto! Mogłem przesuszyć namiot, a do tego przespać się w suchym miejscu, bo prognoza pogody przewidywała deszczową noc.
