W nocy było w końcu sucho, więc namiot wysechł, ale poranna rosa znów go zamoczyła. Trudno, po powrocie go wysuszę.
Ruszyłem wzdłuż doliny, która przypominała mi Dolinę Prądnika, tylko wyższą i zbudowaną z innych skał. Słońce nadal tam nie sięgało, więc temperatura wynosiła ok. 9 °C. Na końcu czekała mnie serpentyna – i to w słońcu, więc ze skrajności w skrajność.
Serpentyna zabrała mi ponad godzinę, choć widoki to rekompensowały. Na górze leżało sporo śniegu, ale tym razem nie musiałem po nim chodzić. Niebo całkowicie zachmurzyło się na szczycie, więc jechało się dobrze.
Zjechałem do drugiej doliny. Minąłem sporo wodospadów. Na tyle dużo, że przestałem się przy wszystkich zatrzymywać.
Pojawiły się tunele. Pierwszy przejechałem po dawnej linii kolejowej, więc teraz był pierwszy drogowy. Potem kolejny i jeszcze jeden. Każdy inny od poprzedniego, a jednak tak podobne. Straciłem rachubę, licząc je, choć sfotografowałem każdy, więc po powrocie uda mi się zsumować ich liczbę (z oczywistych względów nie zamieszam w galerii zdjęć wszystkich). Przy jednym aż wywróciłem się w błoto, bo norweskie drogi są tak wąskie, że ledwo auto mija się z rowerem, a ja chcąc przepuścić samochód, za mocno się wychyliłem i poleciałem na mokrą ścianę skalną pokrytą mokrą roślinnością. Świadkowie w autach nawet się zatrzymali, żeby upewnić się, że mam się dobrze.
Plan wyprawy wyznaczony przez mapy.cz nie podobał mi się na dzisiejszym odcinku. Biegł ścieżkami, które mogły nie być przejezdne. Pojechałem dalej Krajowym Szlakiem Rowerowym nr 4, który nieco dłuższą drogą, ale także prowadził do Bergen.
Zorientowałem się, że Garmin kiepsko odbierał sygnał w tych dolinach, więc pewnie wykres wysokości zawiera jakieś błędne dane.
Przez cały dzień spotkałem tak mało aut, że się dziwiłem. Dopiero po dojechaniu do drogi krajowej ruch wrócił do zwykłego. Norwegowie strasznie pędzą po tych wąskich drogach. Nawet na łukach nie zawsze są rozważni.
Zamknęli drogę. Na krajówce stał zakaz wjazdu rowerem, więc musiałbym pojechać boczną drogą, ale ona też była zamknięta, jak mi wyjaśnił pracownik pilnujący wjazdu. Usuwali coś ze zbocza doliny, powodując głośne osuwanie się skał, więc cały ruch w okolicy został wstrzymany. Po jego wznowieniu mogłem wjechać tylko na krajówkę. Dostałem możliwość zignorowania zakazu wjazdu rowerem. Do tego wstrzymali ruch dla aut póki nie zjechałem w wyznaczonym miejscu na boczny szlak.
Rozpadało się. Dojechałem do Stanghelle, skąd mogłem dalej dostać się tylko pociągiem, bo tunele były niedostępne dla rowerzystów. Jeden Norweg, gdy mnie zauważył, prawdopodobnie pomyślał, że nie wiem o braku przejazdu, ale powiedziałem, że jadę na pociąg. Wydaje mi się, że się zrozumieliśmy, bo to był pierwszy spotkany mieszkaniec, który nie mówił po angielsku.
Pociągiem wystarczyło przejechać dwie stacje, ale z racji późnej godziny podróży kupiłem wczoraj bilety na dłuższą wycieczkę. Dobrze się złożyło, bo nie musiałem tak dużo moknąć. W pociągu spotkałem konduktorkę z wczoraj. Chyba miała skaner kodów QR w oczach, bo nie miała żadnego urządzenia, a nie powiedziała nic, gdy pokazałem tę część biletu na telefonie, jak to zwykle robię w Polsce. A może zaufanie do ludzi jest tam inne.
Pojechałem na kemping, bo na tym obszarze zdecydowanie ciężko odnalazłbym miejsce na namiot. I tak musiałem zrobić pranie, bo byłem cały w błocie.