Padało do poranka. Znów spakowałem mokry namiot. Przynajmniej jeszcze nie przecieka. Poszedłem na śniadanie do kempingowego bufetu, a okazało się, że trzeba je zamówić. Poprzedniego dnia miałem szczęście, że ktoś inny to zrobił, więc wtedy się załapałem. Pani z obsługi zaproponowała, że coś przygotuje. Zjadłem, rozgrzałem się i mogłem ruszać dalej.
Po wczorajszej porażce ostatecznie wybrałem pociąg, ale znalazłem bezpośrednie połączenie, dzięki któremu nie tylko pokonałbym góry, ale także odzyskałbym czas, bo jedyny pociąg był w południe i jechał niemal 2 godziny. 369 koron za mnie i 185 za rower, który kosztuje tyle, co bilet na dziecko (na niektórych odcinkach są opłaty zryczałtowane, ale najwidoczniej nie załapałem się).
Pokręciłem się po mieście i pojechałem na stację. Wagon rowerowy był na środku pociągu, a moje miejsce na końcu. I tak nawet nie usiadłem. Nie mogłem oderwać aparatu od okna. Jaki zmienny krajobraz. Poczynając na widokach z wczoraj (dostrzegłem dwójkę śmiałków, którzy też nie wiedzieli o nieprzejezdnej trasie), był lodowiec, były góry, a każda inna od poprzedniej. Potem polecieliśmy w dół. Widziałem szlak zasypany śniegiem, w końcu zrobiło się zielono i dojechałem na miejsce. Ciekawostka: stacja Finse to najwyżej położona w Skandynawii stacja kolejowa. Znajduje się na wysokości 1222 m n.p.m.
Wiosna na całego. Było tutaj o tyle cieplej, że mlecze już dawno przekwitły w porównaniu z żółtymi łąkami na wschodzie. Do tego słońce podsmażało.
Robiło się późno. Nie widziałem możliwości rozbicia obozu w dolinie, przez którą jechałem, więc zatrzymałem się w jedynym kempingu przez najbliższe kilka godzin jazdy. Kameralne miejsce, bo właściciel przyjechał dopiero późnym wieczorem. Były domki i pole namiotowe. Ciekawe, kiedy zobaczę pierwszy obcy namiot, bo jak dotąd widuję tylko swój. Sakwiarza też tylko jednego do tej pory minąłem (nie licząc tej dwójki z okna pociągu).
Zawsze miałem łeb do interesów. Może i dużo zapłaciłem, ale plan czterodniowy wykonałem w sześć dni.