Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

setki i więcej

Dystans całkowity:61323.98 km (w terenie 5379.79 km; 8.77%)
Czas w ruchu:3181:59
Średnia prędkość:19.03 km/h
Maksymalna prędkość:72.10 km/h
Suma podjazdów:413759 m
Maks. tętno maksymalne:150 (76 %)
Maks. tętno średnie:160 (81 %)
Suma kalorii:175271 kcal
Liczba aktywności:462
Średnio na aktywność:132.74 km i 6h 58m
Więcej statystyk

Zamojskie gminobranie

  110.26  05:42
Nadal wiało z południa, więc na południe pojechałem. Jazda szynobusem po starych torach dłużyła się. Dopiero w południe znalazłem się w Zamościu. Byłem w tym mieście kilka razy i zawsze z nieba lał się żar. Nie było inaczej i dzisiaj. Z początku chciałem ruszyć z planem dnia i wstawić zdjęcia z poprzedniej pieszej wycieczki, ale gdzieś mi one zaginęły, więc pokręciłem się tu i tam, aby urozmaicić galerię.
Wyjazd z miasta był kuriozalny. O ile Chełm ma fatalne drogi dla kaskaderów, tak Zamość traktuje rowerzystów jeszcze gorzej. Pomijając jakość dróg i przejazdów rowerowych, to ktoś w zarządzie dróg kompletnie nie zna przepisów ruchu drogowego. Na większości skrzyżowań, które przejechałem brakowało znaków. Nie dziwię się, że widziałem tak wielu rowerzystów na chodnikach. Pewnie mało kto tam wie, jak prawidłowo wygląda droga rowerowa.
Rozpocząłem gminobranie, bo z uwagi na dzisiejszy wiatr nie miałem lepszych pomysłów. Ruszyłem na północ, potem z bocznym wiatrem na wschód, dalej pod koszmarny wiatr na południe i znów na wschód po kiepskich drogach i z wiatrem z boku. Atrakcji nie było dużo, a wiatr wymęczył mnie tak, że w kierunku północnym aż odechciało mi się jechać. Dopadł mnie kryzys. Zaczęła mi się kończyć woda i byłem głodny, a w zasięgu wzroku żadnego sklepu. Kryzys udało mi się zażegnać, ale to tylko jeden problem mniej.
Wjechałem na trochę dróg terenowych. Było sporo pagór, które okazały się Działami Grabowieckimi, a nie Pagórami Chełmskimi, jak mnie w podstawówce uczyli. Przejechałem po drodze wykopanej z jakiegoś powodu w skale lessowej, przejechałem przez rezerwat „Wygon Grabowiecki”, w którym można spotkać susła, ale szczęście miałem tylko do wiewiórki.
Reszta drogi to była Sahara, bo skończyła mi się woda. Gdzie nie zajechałem, tam sklep był albo nieczynny, albo zlikwidowany. Miałem przed sobą jeszcze sporo podjazdów, które pokonałem „na oparach”. Dopiero w Chełmie znalazłem czynną stację benzynową, bo nawet i o to tutaj trudno.
Kategoria kraje / Polska, Polska / lubelskie, setki i więcej, terenowe, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Dubienka – Dorohusk

  119.90  05:57
Wiało z południowego-zachodu, więc zaplanowałem pomęczyć się chwilę jazdą na południe, aby potem mieć chwilę spokoju. Ruszyłem przez Chełm po Green Velo. Już zapomniałem, że to jeden z najgorszych odcinków na szlaku. Potem było wcale nie lepiej. Słońce zaczęło wręcz podsmażać, a na drodze stanęło kilka podjazdów Pagór Chełmskich. Szczęście, że szybko dotarłem do drogi biegnącej na wschód, to przynajmniej wiatr zaczął mi sprzyjać.
Dotarłem do Dubienki. Drogę na północ częściowo przejechałem parę lat temu. Tym razem wpadłem na pomysł, żeby wjechać na szlak NSR – Nadbużański Szlak Rowerowy. Początek nie był udany, bo ktoś wykręcił znak i pojechałem w złą stronę. Dobrze, że miałem mapę. Ogólnie przez ostatni tydzień naprawiłem już kilka znaków, a do wielu innych nie miałem mentalnych sił. Jacyś kretyni mieszkają w tych stronach, bo dawno nie widziałem tylu aktów wandalizmu. Green Velo też straciło parę kolejnych znaków w Chełmie i okolicach. Skąd w ludziach tyle zła?
Wracając do szlaku – koszmar. Bug wylał niedawno i w wielu miejscach były brody, a część dróg nie nadawała się do jazdy w ogóle, bo koła zapadały się niczym w bagno. Potem tylko wydłubywałem błoto z roweru i z ubrań. Wróciłem na asfalt i podziwiałem z daleka, jak tereny zalewowe trzymały dużo wody.
W Dorohusku zgubiłem szlak, ale byłem bardziej skupiony na znalezieniu jedzenia. Potem szlak znów wrócił, chwilę pomęczyłem się, jadąc pod wiatr, aż dojechałem do rudego rejonu (coś w tym jest, bo tyle miejscowości w okolicy ma to słowo w swojej nazwie). W Rudzie skręciłem na Chełmski Park Krajobrazowy, aby drogę pod wiatr pokonać lasami. Akurat biegł tamtędy zielony szlak rowerowy. Nie był w pełni oznaczony, ale jedyna szutrowa droga pokrywała się ze szlakiem, więc tyle wystarczyło.
Kategoria kraje / Polska, Polska / lubelskie, setki i więcej, terenowe, Chełmski Park Krajobrazowy, rowery / Trek

Nadwieprzański Park Krajobrazowy

  100.05  05:24
Mimo diabelskiego wiatru zapowiadała się całkiem ładna pogoda. Szkoda mi było dnia wolnego, więc wsiadłem w pociąg i ruszyłem do Lublina. Miasto mało przyjazne, bo gdzie nie spojrzeć, tam jakiś remont. Ruszyłem rozpadającymi się drogami wzdłuż Bystrzycy, a potem było tylko gorzej, bo zero znaków doprowadziło mnie do kilku ślepych uliczek. Po drodze pojawił się nieoznakowany szlak Lublin – Wola Uhruska. W końcu wydostałem się z Lublina i nie tylko poprawiły się drogi, ale nawet szlak ujawnił swoje istnienie.
Na chwilę zboczyłem ze szlaku, aby sprawdzić drogę dla rowerów, którą ktoś dodał na mapie. Została wyłożona betonowymi płytami. Ktoś zdał sobie sprawę ze swojego błędu i zalecił naprawić nierówności między poziomami, ale nijak to wyszło. Pomijając kulawą nawierzchnię, to szlak prowadzi po całkiem ładnej okolicy.
Jechałem głownie z wiatrem, parę razy pod wiatr, aż przekroczyłem Wieprz, za którym szlak skręcał. Wtedy przekonałem się, z jak szatańskim żywiołem miałem do czynienia. Mozolnie wlekłem się do Łęcznej. Nie miałem nawet ochoty zbaczać z kursu, aby zobaczyć cel mojej podróży, czyli tytułowy Nadwieprzański Park Krajobrazowy.
Od Lublina nie mogłem trafić na żaden otwarty sklep czy w ogóle na jakikolwiek istniejący. W Łęcznej w końcu odnalazłem stację benzynową, na której nawet mieli małą gastronomię. Już traciłem nadzieję, że na Lubelszczyźnie panuje taka bieda, że ludzie nie jedzą na stacjach benzynowych.
Pełen energii ruszyłem pod wiatr, aby w końcu zobaczyć trochę tej przyrody. Zboczyłem z głównych dróg, wjechałem na stare, zarośnięte polne drogi, po których mało kto w ostatnim czasie jeździł. Udało mi się kilka razy dojrzeć meandrujący Wieprz, trafiłem na kilka brodów, a nawet zobaczyłem łosia (pierwszy raz w życiu). Szkoda, że on dojrzał mnie jako pierwszy i zdążył uciec zanim złapałem za aparat.
Jazda po półdzikich drogach mnie wykończyła, więc zrezygnowałem z dalszej jazdy wzdłuż parku i rzeki, choć planowałem pokonać jeszcze z drugie tyle, jak nie dojechać do Krasnegostawu. Droga na wschód była już ciut łatwiejsza, bo wiatr wiał najczęściej w plecy. Niepokoiło mnie całkowite zachmurzenie, które pojawiło się jeszcze przed decyzją o zmianie planów, ale ostatecznie nie było żadnych opadów do końca wycieczki.
Kategoria terenowe, setki i więcej, Polska / lubelskie, kraje / Polska, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Wietrznie przez Kościan

  105.75  04:37
Chciałem dzisiaj coś krótkiego. Pomyślałem o Kościanie, bo wiało z zachodu. Mimo to czułem, jakbym jechał cały czas pod wiatr. W Kościanie zjadłem coś i ruszyłem w kierunku Poznania. W tę stronę jechało się dużo lepiej. W Stęszewie wpadłem na pomysł, żeby wrócić przez Mosinę, więc dystans się wydłużył.
Zaskakująco znalazłem w Garminie ustawienie rodzaju ogniw. Wybrany był typ litowy, podczas gdy moje akumulatorki są typu Ni-MH. Pierwszą rzeczą, która się naprawiła to stan naładowania baterii. Do tej pory cały czas sądziłem, że kontroler napięcia był uszkodzony i pokazywało, że bateria jest rozładowana, a problem leżał gdzieś indziej. Prawdopodobnie to rozwiąże również problem wyłączania się urządzenia. Będę musiał przejechać się do centrum, żeby mieć pewność, ale zgaduję, że moje akumulatory zestarzały się i stąd te niedawne kłopoty. Garmin pewnie myślał, że ma wydajniejsze źródło zasilania, więc się nie oszczędzał na obliczeniach, co prowadziło do niedoboru energii i niekontrolowanym wyłączaniu. Jeśli to było źródłem moich problemów, to nie będę musiał rozglądać się za nowym odbiornikiem GPS.
Kategoria kraje / Polska, Polska / wielkopolskie, setki i więcej, Wielkopolski Park Narodowy, rowery / GT

Choszczno – Kalisz Pomorski – Tuczno – Piła

  111.85  05:12
Dziś pierwszy dzień astronomicznej wiosny. Temperatury nocami nadal są ujemne, przez co przyjdzie nam trochę poczekać na kwieciste widoki, jak rok temu. Jednakże brak liści na drzewach sprawia, iż bez trudu można dojrzeć budynki obsadzone roślinami. Nie, żebym był zwolennikiem betonozy, drzewa też dodają jakiegoś uroku architekturze. Dodatkowo latem nie wyobrażam sobie jeździć po niezacienionych drogach czy odwiedzić rynek jakiegoś miasta, który nie ma ani jednego rozłożystego drzewa, pod którym dałoby się odpocząć od upału.
Na dzisiaj planowałem dostać się pociągiem do Szczecina i wrócić z wiatrem do Poznania lub gdzieś pomiędzy, bo nie za bardzo czułem się na siłach. Potem przyszedł mi do głowy plan zaliczania gmin, więc zmieniłem Szczecin na Stargard i za cel obrałem Piłę. Jadąc ze Stargardu, przejechałbym przez Choszczno, a że nie spieszyło mi się na pierwszy pociąg, to znów zmieniłem plan i wybrałem za początek wycieczki właśnie to miasto. Jazda się dłużyła przez remont linii kolejowej do Szczecina. Gdy przejeżdżaliśmy przez Puszczę Notecką, zaczęło sypać śniegiem. Dobrze, że sypało tylko tam.
W Choszcznie byłem parę lat temu w lecie. Poznałem po fontannie i kościele na Rynku. Wtedy jeszcze miasto było wolne od dróg dla kaskaderów. Ruszyłem prostą drogą na wschód. Temperatura wahała się od 2 °C podczas zachmurzenia do 5 °C, gdy świeciło słońce. W lasach odczuwalnie było jednak na minusie. Jechało się bardzo dobrze, z wiatrem, ruch niewielki.
W Drawnie byłem kilkakrotnie. Znów zapamiętałem tamtejszy kościół, choć tym razem go rozebrali na drobne kawałki. Droga do Kalisza Pomorskiego była również prosta, ale wiatr zaczął wiać z różnych stron. W dodatku zachmurzone niebo i lasy otaczające drogę obniżyły temperaturę. Brr. Dopiero w Kaliszu zrobiło się słonecznie. Podjechałem pod pałac vel zamek, a potem rozpocząłem najtrudniejszy etap podróży – do Tuczna.
Kolarze nie mają prostego życia podczas wypraw w nieznane. Czy to przez powstające w lawinowym tempie drogi dla kaskaderów, czy przez brak utwardzonych dróg. Jako że wybrałem dzisiaj kolarzówkę, to dręczył mnie ten drugi problem. Leśne drogi były w większości suche, jednak zdarzało się trochę błota czy grząskiej ziemi, a o piachu już nie wspomnę. Pocieszające były widoki natury. Podczas jednego z postojów nawet zauważyłem pnący się w górę wiadukt kolejowy. Z kolei gdy do niego dotarłem, usłyszałem nadjeżdżający pociąg. Sprawnie wspiąłem się na skarpę i udało mi się go złapać na zdjęciu.
W Tucznie pojechałem tylko zobaczyć zamek. Zrobiło się chłodno, a nawet pojawiło się trochę zalegającego śniegu. Mam wrażenie, że okolice Piły są jakąś arktyczną anomalią, bo to nie pierwszy raz, gdy zderzyłem się z zimnem w tych stronach.
Za Tucznem czekało mnie jeszcze trochę terenu. Niestety dominowało błoto. Na jednym z rozstajów dróg musiałem wybrać objazd, bo inaczej częściej niósłbym rower niż na nim jechał. Tak się dostałem do asfaltów. Niestety połowa z nich była w opłakanym stanie. Dopiero druga połowa, już w województwie wielkopolskim, przywracała przyjemność z jazdy. O ile temperaturę lecącą ku zeru i zmienny wiatr można nazwać przyjemnymi. Do tego Piła przywitała mnie jednymi z najgorszych dróg dla kaskaderów, jakie widziałem w Polsce. Po prostu ręce opadają, jak można było coś takiego odwalić w 70-tysięcznym mieście.
Dotarłem jakiś kwadrans za późno na dworzec, bo z głodu i zimna zatrzymałem się na stacji benzynowej. Miałem więc sporo czasu do kolejnego pociągu, dlatego pokręciłem się po mieście i kupiłem sobie gazetę na drogę. Dzisiaj kolej zabrała mi niemal 5 godzin z dnia. Jak na złość zamordyzm zamknął hotele i na razie nie mam jak optymalizować swoich podróży, ale powoli klaruje się mój wiosenny plan.

Kategoria kraje / Polska, Polska / wielkopolskie, Polska / zachodniopomorskie, setki i więcej, terenowe, dojazd pociągiem, rowery / GT

Z wiatrem do Konina

  114.52  04:31
Dzień był tak wietrzny, że mogłem zrobić tylko jedno – włączyć do planu pociąg. Prognoza pogody przewidywała opad konwekcyjny, więc spodziewałem się tylko przelotnych opadów. Niebo było całkowicie zachmurzone, temperatura świetna na rower, tylko ten porywisty wiatr z zachodu uprzykrzał postoje na zdjęcia i przeszkadzał na niektórych drogach, wiejąc z boku.
Za cel obrałem Konin. Najpierw ruszyłem do Środy Wielkopolskiej. Jeszcze nie zdążyłem przekroczyć granic Poznania, a zaczęło padać. Schowałem się na przystanku i po kilku minutach było po wszystkim. Potem jeszcze parę razy pokropiło, ale nic ponadto. Jechało się czasem lepiej, czasem gorzej. Dużo bocznego wiatru.
Ze Środy skierowałem się do Miłosława. Tam zaskoczyło mnie rondo pod pałacem. W końcu poprawili bezpieczeństwo na tym felernym skrzyżowaniu.
Kolejnym punktem były Pyzdry. Coś mi się pomyliło i pojechałem zobaczyć drogę dla… kaskaderów. Jechałem nią tak dawno temu, że zapomniałem, jak bardzo jest beznadziejna.
Z Pyzdr ruszyłem wzdłuż Warty od północnej strony, bo od południowej jechałem niedawno. Być może pierwszy raz wybrałem tę drogę, bo panorama na Nadwarciański Park Krajobrazowy była przepiękna. Żałowałem, że nie miałem ze sobą lepszego aparatu. Pokazało się też słońce, więc momentami oświetlone łany pól w połączeniu z granatowymi chmurami wyglądały niesamowicie.
Nim dojechałem do Goliny, chmury zdążyły wrócić na niebo. Potem zaczęło kropić. Znów się schowałem pod wiatą. Na szczęście po chwili przeszło, ale do Konina pojechałem już po krajówce. Miała wygodne i czyste pobocze.
Konin przywitał mnie drogami dla rowerów posypanymi górą piachu. W dodatku im bliżej centrum, tym jakość dróg pogarszała się. Najpierw asfalt, potem kostka niefrezowana, a w centrum stara, frezowana. Zjadłem coś na stacji benzynowej i wsiadłem do pociągu powrotnego.

Kategoria kraje / Polska, Polska / wielkopolskie, setki i więcej, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Ze Zbąszynka

  106.50  04:56
W prognozie był silny wiatr z zachodu, a po wczorajszym odcinku z Kórnika do Poznania nie miałem ochoty na walkę z naturą. Z początku planowałem oglądać bunkry pod Międzyrzeczem, ale nie było żadnego pociągu, który mógłby dowieźć mój rower w sensownym czasie, więc okroiłem plan i wylądowałem w Zbąszynku.
Było zimno. Przynajmniej to przewidziałem i miałem na sobie dodatkową warstwę ubrań. Ruszyłem w kierunku Poznania. Już początek okazał się mało przyjemny, bo droga biegła po kocich łbach. W Lubuskiem to chyba standard. Na szczęście obok był kawałek gruntu. Na rozwidleniu wpadłem z deszczu pod rynnę, bo kocie łby biegły gdzieś w bok, a prosto leciała droga gruntowa. Dałem się zwabić i… zakopałem się w piachu. Droga była tak grząska, że często zrzucało mnie z roweru. Był to jednak dopiero początek problemów z brakiem wygodnych dróg.
Nie chciałem wracać do Poznania ani drogą krajową, ani wojewódzką, bo jeździłem nimi wielokrotnie. Wybrałem wycieczkę krajoznawczą przez przypadkowe wioski. Jakość dróg była różna, trafiła się tylko jedna droga dla rowerów, która była wygodniejsza od ulicy. Sporo było dróg terenowych. Wiatr przeszkadzał głównie boczny, choć w Opalenicy byłem tak głodny, że musiałem pojechać kawałek pod wiatr do jedynego miejsca, gdzie mogłem zjeść – na stację benzynową. Oferowali tylko kiełbasę w bułce. Lepsze to niż nic. Pewnego dnia w upalnej Korei pierwszy sklep znalazłem dużo później.
Za Opalenicą przejechałem przez jeszcze kilka nieznanych mi miejscowości i od Tomic byłem niemal w domu. Myślałem, że wiatr będzie dzisiaj bardziej porywisty.

Kategoria kraje / Polska, Polska / lubuskie, Polska / wielkopolskie, setki i więcej, terenowe, dojazd pociągiem, rowery / GT

Blue Velo oraz Trasa Pojezierzy Zachodnich

  130.35  06:42
Plan wpadł mi w oko przedwczoraj. Z rozsądku nie zrealizowałem go wczoraj, ale dzisiaj wszystko się udało. Pobudka w połowie nocy, aby tylko przygotować się i ruszyć pociągiem do Gryfina. 3 godziny później byłem na miejscu. Jeszcze w Kętrzynie świeciło słońce, ale potem pojawiło się całkowite zachmurzenie, a nawet duża mgła. W Gryfinie pogoda wyklarowała się i mgła zniknęła, choć zastąpiła ją niewielka mżawka. Do tego temperatura wynosiła zaledwie 3,5 °C. Dobrze, że zabrałem dwuwarstwowe rękawice, bo szybko je założyłem.
Pokręciłem się chwilę po pustym mieście i ruszyłem w kierunku domniemanego początku szlaku. Z mapy znalezionej przy drodze dla rowerów dowiedziałem się co nieco o szlaku. Blue Velo, prawdopodobnie w kontraście do Green Velo, to jeden ze szlaków województwa zachodniopomorskiego, oznaczony numerem 3. Na razie to nieco ponad 40-kilometrowy szlak z planem rozbudowy nawet do 1000 km. W większości został wytyczony po nasypie dawnej linii kolejowej, dzięki czemu jazda jest bardzo wygodna i relaksująca. Początek mnie urzekł, bo krajobrazy wyglądały, jakby czas zatrzymał się jesienią. Do tego równiutki asfalt i bezpieczne skrzyżowania z drogami, czego brak mnie gryzł na szlaku przez powiat nowosolski.
Piękne krajobrazy wzdłuż rzeki Tywy, mokradła, tereny zalewowe, jeziora, dużo ptaków. Świetna trasa dla miłośników natury. Niestety wygoda się skończyła, tak jak oczekiwałem. Przez parę kolejnych kilometrów szlak biegł po drogach leśnych, które nie były zbyt suche. Jechałem na kolarzówce i lekko zachlapałem ją błotem, choć nie było grząsko.
Szlak powrócił na tory. Niestety jakość drogi była miejscami koszmarna, przypominała mi o szlaku z Zieleńca do Połczyna-Zdroju. Zbyt cienka warstwa asfaltu została w wielu miejscach zniszczona przez korzenie. 16 kilometrów później to się skończyło. Na chwilę powróciła odrobina terenu, trochę dróg dla kaskaderów i dotarłem do Trzcińska-Zdroju. Ładne miasteczko, choć puste. Chwilę się pokręciłem i pojechałem do jedynego czynnego miejsca, żeby się ogrzać i zjeść – na stację benzynową. To miasto jest tak małe, że oferowali tam wyłącznie kiełbasę w bułce.
Blue Velo za mną. Przejechałem 43 km istniejącego szlaku, które powstały 3 lata temu i nie wiadomo kiedy i czy powstaną kolejne. Tymczasem zaraz za zakrętem znajdował się początek kolejnego szlaku – Trasy Pojezierzy Zachodnich, który został oznaczony numerem 20. Może początek to złe określenie, bo szlak biegnie od Odry do Miastka, co w tej chwili daje 340 km długości (420 km według niektórych źródeł). Miałem jednak przed sobą 36-kilometrowy w pełni asfaltowy odcinek położony na nasypie dawnej linii kolejowej. Zaraz za mną była rozkopana część, która pobiegnie gdzieś w kierunku Myśliborza, więc za parę lat będzie gdzie jeździć.
Ruszyłem ku zachodowi. Pojawił się wiatr, ale przynajmniej zniknęła mżawka, a temperatura skoczyła do 4,5 °C. Zachwyciła mnie jakość drogi, wyglądała na świeżo położoną. To jest prawdziwe odkrycie roku 2021. Humor mi dopisywał, krajobrazy podobały się, jechało się lekko i przyjemnie. Ach, będę polecał tę drogę i nie mogę się doczekać, aż połączą ze sobą kolejne miasta. Warto też tam wrócić, gdy krajobrazy się rozzielenią.
Jedynym minusem był krótki odcinek niewygodnej drogi dla pieszych i rowerów w Godkowie, ale rozeszło się po kościach. Dotarłem do końca szlaku. Zawiodłem się jednak, bo oczekiwałem zobaczyć most kolejowy, a okazało się, że był w trakcie prac remontowych. Pozwolenie dostali w 2016 roku, więc powinni wkrótce skończyć. Jedynie sfotografowałem most z daleka i ruszyłem na południe.
Wzdłuż drogi rozciągały się przepiękne widoki na rozlewisko Odry. Wiedziałem, że nie zdążę na wcześniejszy pociąg powrotny, więc jechałem niespiesznie. Trafiłem na jeszcze więcej terenu wśród leśnych kniei, ale było lepiej niż rano, bo drogi były suche. W końcu dotarłem do Kostrzyna. Znalazłem otwartą kebabownię, dzięki czemu w końcu porządnie zjadłem i pojechałem na pociąg. Dzisiaj spędziłem 6,5 godziny w pociągach, ale opłacało się. Dzień spędziłem świetnie, dobrze się bawiłem i mam nadzieję, że wkrótce odkryję kolejne atrakcje, które przynajmniej dorównają dzisiejszym.
Kategoria kraje / Polska, Polska / lubuskie, Polska / zachodniopomorskie, setki i więcej, terenowe, po dawnej linii kolejowej, dojazd pociągiem, rowery / GT

Przedwiosenna Puszcza Notecka

  117.42  04:56
Ostatnim razem w kolarzówce wymieniałem napęd 3 lata temu. Po niemal 12 tys. km zacząłem czuć zgrzytanie, a niektóre zębatki kasety nosiły ślady zużycia, choć nadal nie tak głębokiego, jak mój Trek po 13,5 tys. km. Postanowiłem wymienić łańcuch w nadziei na spowolnienie agonii napędu. Środkowa zębatka nie polubiła się z nowym łańcuchem, bo ślizga się jak szalona, dwie inne zębatki odrobinę hałasują, ale tak poza tym wygląda obiecująco. Spóźniłem się te 2 tys. km, ale na pewno będzie dobrze.
Plan na dzisiaj był trzecim z rzędu. Początkowo planowałem zaliczać gminy pod Piłą, ale wczoraj upatrzyłem dwa nowe odcinki dróg dla rowerów wybudowanych na nasypach dawnych linii kolejowych. Nie mogłem się powstrzymać, żeby nie przejechać się nimi. Niestety wczoraj wróciłem późno, a dłubanie przy rowerze zabrało mi więcej czasu. Pociąg był wczesnym rankiem, a gdy wstałem po paru godzinach snu, oceniłem, że wycieczka może poczekać. Wyspałem się i ruszyłem do mojej ulubionej drogi dla rowerów w Puszczy Noteckiej.
Pojechałem przez centrum, potem – unikając piachu na drogach dla rowerów – do Suchego Lasu, kawałek wojewódzką, aż wreszcie wioskami do Obornik. Tam drogi dla rowerów były zasypane piachem, ale droga na nasypie dawnej linii kolejowej stała nietknięta. W paru miejscach przegniłe liście tworzyły błoto, ale tak poza tym jechało się świetnie. Nawet słońce nie przeszkadzało, choć wyjechałem późno. Dostałem się do Obrzycka, a stamtąd miałem już z wiatrem do domu, bo do tej pory wiało w twarz.
Kategoria kraje / Polska, Polska / wielkopolskie, Puszcza Notecka, setki i więcej, po dawnej linii kolejowej, rowery / GT

Kolej na rower

  143.78  06:54
Ledwo wróciłem z jednej wycieczki, a po krótkim śnie trzeba było wstawać na kolejny pociąg, żeby korzystać z ładnej pogody. Zaplanowałem przejechać drogę rowerową, którą odkryłem zaledwie 2 tygodnie temu. Niestety pokrycie siecią kolejową w Polsce jest strasznie ubogie, więc musiałem kombinować. Pociągiem dostałem się do Głogowa. Chciałem dalej, ale bardziej na zachód jeżdżą tylko pociągi towarowe, a droga przez Wrocław zabrałaby za dużo czasu.
Z Głogowa wyjechałem złą drogą, ale nie nadłożyłem dużego dystansu. Szybko pojawił się większy problem. Miało wiać z południowego-wschodu, a wiało z południowego-zachodu. Całą drogę na zachód miałem pod wiatr, co w połączeniu ze zmęczeniem po wczorajszym wypadzie, tworzyło smutny początek wyprawy.
Słoneczny poranek przyniósł parę ładnych widoków zamglonych dolin. Zatęskniłem za mieszkaniem w pobliżu gór. Przydałoby się w końcu przeprowadzić gdzieś bliżej i zebrać trochę wspomnień z południa kraju. Niedzielny poranek zaskakiwał również niewielkim ruchem na drogach. Chociaż stara droga krajowa wzdłuż S3 wyglądała prawie jak droga dla rowerów ze swoim brakiem ruchu.
Trafiłem na koszmarny bruk, który, wydawać by się mogło, nie miał końca. Im grubszy kamień, tym gorzej telepało. Dopiero po kilku kilometrach uwolniłem się z tego horroru. Potem dojechałem do Szprotawy i – po krótkim objeździe po mieście – ruszyłem na północ. W końcu z wiatrem. Mogłem odrobinę odpocząć. Z początku planowałem jechać przez Żagań, ale wiatr mnie odciągnął od tego pomysłu.
Punktualnie w południe dotarłem do granicy powiatu nowosolskiego, gdzie swój początek ma szlak Kolej na rower wybudowany na nasypie dawnej linii kolejowej. Nawierzchnia asfaltowa, w dużej mierze równa, tylko na skrzyżowaniach z drogami wstawili podłe szykany. Byłem świadkiem, jak dzieciaki nie zdążyły sprawnie przedostać się przez ulicę, przez co szalony kierowca otrąbił ich. Do sytuacji nie doszłoby, gdyby na drodze nie było przeszkód, a te barierki dodatkowo ograniczają widoczność.
Jechało się bardzo przyjemnie. Mimo rozpoczynającego się przedwiośnia, widoki były całkiem przyjemne. Zatrzymałem się na szybkie zwiedzanie Kożuchowa i wrzucenie czegoś na ząb, a potem w drogę. Zrobiło się gorąco. Na termometrze widziałem nawet 17 °C. Mimo że śnieg w większości stopniał, trafiło się kilka odcinków pokrytych lodem. Duży plus, że nie sypali solą, choć wjazd na lód pod złym kątem dla kilku osób skończył się glebą.
Dojechałem do Nowej Soli. Wygody się skończyły. Szlak przez miasto przebiega lokalnymi drogami dla kaskaderów. Są to jedne z najgorszych dróg, jakie widziałem w Polsce. Można powiedzieć, że są one solą w oku nowosolan. Przez brak oznaczeń pojechałem inną trasą niż zakładał szlak, ale nic nie straciłem, bo wszystkie tamtejsze drogi są tak samo niebezpieczne.
Wróciłem na wygodny szlak na nasypie kolejowym i po stu kilometrach od Głogowa dotarłem do celu założonego przed dwoma tygodniami – do mostu kolejowego w Stanach. Ludzi było absurdalnie dużo, niczym w Japonii. Cieszyłem się, że nie pojechałem tam w sezonie, bo pewnie nie zrobiłbym nawet jednego zdjęcia. Chociaż żałowałem, że nie wziąłem aparatu, bo widziałem tyle pięknych widoków, których po prostu nie dało się uchwycić telefonem. Aj, szkoda.
Dalej było coraz mniej ludzi. Słońce przeraźliwie świeciło w plecy i w lusterko. Dobrze, że jechałem na wschód i nie byłem oślepiany, bo jedna babcia prawie we mnie wjechała, tłumacząc się, że mnie nie zauważyła. Gdyby jechała za swoją koleżanką, to nie wjechałaby mi na czołówkę.
Dotarłem do końca powiatu i tym samym szlaku. Jaka szkoda, że nie biegnie do samego Wolsztyna. Mógłbym ten szlak nazwać odkryciem roku 2021, na wzór odkrycia z Puszczy Noteckiej. Do najbliższej cywilizacji prowadziła niestety piaszczysta droga przez las. Obawiałem się błota, ale nic takiego – nawet dało się jechać.
Dalej do Obry biegły szutrowe drogi dla rowerów. Zaniedbane, ale gdyby się nie kurzyły, to byłyby nawet 7/10. Do Wolsztyna dotarłem przed zachodem słońca – na 1,5 godziny przed pociągiem. Już nie miałem ochoty na dalsze wojaże, więc przeczekałem to w nowej poczekalni. Takiej wycieczki to nie pamiętam, żeby w dwie strony jechać pociągiem.

Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, Polska / lubuskie, Polska / wielkopolskie, setki i więcej, po dawnej linii kolejowej, dojazd pociągiem, rowery / GT

Kategorie

Archiwum

Moje rowery