Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

terenowe

Dystans całkowity:41251.12 km (w terenie 9388.38 km; 22.76%)
Czas w ruchu:2197:51
Średnia prędkość:18.23 km/h
Maksymalna prędkość:71.10 km/h
Suma podjazdów:286433 m
Maks. tętno maksymalne:130 (66 %)
Maks. tętno średnie:160 (81 %)
Suma kalorii:120656 kcal
Liczba aktywności:496
Średnio na aktywność:83.17 km i 4h 34m
Więcej statystyk

Smrek od polskiej strony

  50.28  02:57
Śniadanie zjadłem w hostelu, więc od razu ruszyłem do Zakrętu Śmierci. Miałem do niego bliżej niż sądziłem. Na Rozdrożu Izerskim też szybko się znalazłem. Tam skręciłem na... szutrówkę. Nie była straszna dla kolarzówki. Tylko te rynny w poprzek drogi irytowały co kilkadziesiąt metrów.
Po kilku skrzyżowaniach, zmianach nawierzchni (od grubego szutru przez wygodny grunt po błoto) i spotkaniu wielu rowerzystów znalazłem się na Nowej Drodze Izerskiej. Tak właściwie planowałem wjechać na Drogę Tartaczną, aby dostać się do mojego celu, ale znalazłem się w dużo lepszym położeniu. Z Polany Izerskiej ruszyłem Drogą Telefoniczną, która bez większych podjazdów doprowadziła mnie na rozdroże pod Smrekiem.
Niebo przesłoniły chmury. Prognoza dawała jeszcze kilka godzin przed deszczem, ale w górach nigdy nie wiadomo. Zacząłem się spieszyć. Ostatnia prosta to był tor przeszkód, więc porzuciłem rower na pastwę losu (bez zapięcia!) i ruszyłem za innymi turystami. Ostatnim razem wjechałem na Smrek od czeskiej strony.
Zrobiło się chłodno, a na wieży widokowej mocno dmuchało, więc długo tam nie zabawiłem. Rower zastałem tak, jak go opuściłem. Przygotowałem się do zjazdu – tym razem już do końca po asfalcie i ruszyłem, oszczędzając hamulce. Dziur nie było jakoś za dużo. Ludzi też, chociaż widząc dziecko, psa albo egoistyczną grupkę, wolałem zwolnić do prędkości piechura.
Z tego całego zjazdu zapomniałem o moim pierwotnym planie powrotu przez Jakuszyce. Na skrzyżowaniu, gdzie mogłem wspiąć się na szlak, skierowałem się na Drogę Tartaczną, którą to planowałem wjechać na Smrek. Po kilku zakrętach przypomniałem sobie poprzednią podróż tamtędy. Reszta wycieczki to jazda po własnym śladzie przez Zakręt Śmierci do hostelu (ale po drogach, chociaż pewnie nieoficjalna opcja downhillu istnieje).
Mając duży zapas dnia, wyszedłem poszukać obiadu. Jeszcze będąc w Świeradowie, wahałem się między odwiedzinami w smażalni ryb (widziałem ich kilka podczas wcześniejszych wizyt) oraz powrotem przed deszczem. Całe szczęście w losowej restauracji dostałem smaczną rybę. Sam deszcz przypominał bardziej kapuśniak.
Kategoria terenowe, góry i dużo podjazdów, Polska / dolnośląskie, kraje / Polska, Góry Izerskie, wyprawy / Szklarska Poręba 2018, rowery / GT

Zamknięty w nieświadomości

  121.34  07:38
W nocy padało. Obudziłem się pod mokrym namiotem. Na szczęście nie było kałuż, ale niebo mocno się chmurzyło. Zebrałem się i leniwie ruszyłem na północ.
W centrum miasteczka, w którym spędziłem noc, ulice były puste, a sklepy zamknięte. Jechałem szukać szczęścia dalej. Trafiłem na długą drogę dla rowerów biegnącą wzdłuż kanału. Wiatr wiał w twarz, więc jechało się bardzo wolno. Przynajmniej słońce wyszło i zrobiło się cieplej.
Nové Mesto nad Váhom było przepełnione turystami. Na centralnym placu odbywał się festyn. Być może z okazji święta Matki Boskiej Bolesnej, patronki Słowacji. Być może z tego też powodu wszystkie sklepy były nieczynne. Poratowała mnie stacja paliw.
Dalej czekała mnie mozolna jazda pod górę, aby przekroczyć granicę z Czechami. W ostatniej wiosce spotkałem mnóstwo turystów z wielkimi plecakami porozrzucanych po całej długości wsi. Ciekawe, co ich tam przyciągnęło.
Gdy jechałem pod górę do granicy, chmury rozciągnęły się po całym niebie, jakby miało lunąć. Ale już w Czechach słońce wyskoczyło na niebie zupełnie niespodziewanie i towarzyszyło mi przez resztę dnia, dając się czasem we znaki. Było trochę jak na Islandii.
Podoba mi się, że drogi dla rowerów w Czechach mają kierunkowskazy. Żaden inny kraj nie ma tak dobrej infrastruktury. W Polsce pewnie minie kilkadziesiąt lat zanim jakiekolwiek znaki pojawią się na drogach dla rowerów. Przeniósłbym się gdzieś na południe Polski, aby mieć blisko na piękną Słowację, a i do przyjaznych Czech byłoby niedaleko. Tylko smog jest podobno największy na południu kraju, a co zimę uciekać z domu to tak mało praktyczne.
Wygodne drogi dla rowerów zaprowadziły mnie mocno na zachód, ale w końcu nasze ścieżki musiały się rozejść, bo prawie zacząłem jechać na południe. Zawróciłem, aby dotrzeć do Starégo Města, gdzie znów trafiłem na drogi dla rowerów. Tym razem wzdłuż turystycznego kanału żeglugowego. To już drugi kanał dzisiaj.
Droga dla rowerów przeplatała się z drogami gruntowymi. W pewnym momencie gdzieś mi uciekła, gdy za mocno kombinowałem, aby znaleźć skróty bez podjazdów. Zostały mi wiejskie drogi, którymi – już po zmroku – dostałem się do Kroměříža. Dotarłem na miejsce oznaczone jako kemping przed godz. 20. Za bramą zastałem mrok i zamknięte budynki. Cóż, pewnie też byli po sezonie. Już miałem opuścić tamto miejsce w poszukiwaniu nowego, gdy okazało się, że wcześniej otwarta brama została zamknięta i zakluczona. Próbowałem różnymi sposobami ją otworzyć, ale bez odpowiednich umiejętności nic nie zdziałałem. Nie mając innego wyjścia, zostałem na noc, rozbijając się w przypadkowym miejscu. Niestety budynek sanitarny był zamknięty.
Kategoria kraje / Słowacja, kraje / Czechy, góry i dużo podjazdów, po zmroku i nocne, pod namiotem, setki i więcej, terenowe, z sakwami, za granicą, wyprawy / Węgry 2018, rowery / Trek

Kawałek Węgier

  121.76  07:16
Zebrałem się wcześnie rano, zjadłem kolejną porcję polskiej owsianki i byłem gotów do kontynuacji podróży na południe. Wysoka temperatura szalała od rana.
Miałem kawałek drogi w dół rzeki, aż do Zwolenia. Minąłem kilka wiosek z paroma zabytkami, w tym kościół artykularny w Hronseku. Znalazłem też drogę dla rowerów na wale rzecznym. W Zwoleniu zupełnie przegapiłem zamek, chociaż przejechałem tuż obok niego. Dalej było dużo pagórków.
Musiałem wjechać na krajówkę z braku alternatyw. Ruch nie był jakiś mocno duży. Było mi żal gór, które zostawiłem za plecami wczoraj po zmroku. Musiały być piękne. Dzisiaj widoki zasłaniały mi wzgórza, więc niczego nie mogłem dojrzeć. Z nieba lał się skwar, więc w sumie nawet nie myślałem o podziwianiu widoków.
Powoli przyzwyczajam się do wysiłku, choć to dopiero trzeci dzień jazdy. A może po prostu miałem więcej drogi z górki i dlatego jazda była mi lekką.
Dzisiaj znowu jechałem trasą zaproponowaną przez aplikację Maps.me. Nie byłem zbyt zadowolony, bo wjechałem na drogę terenową. Ewidentnie o niej zapomniano, bo im dalej w las, tym trawa rosła bujniejsza. Na mapie po przeciwnej stronie rzeki widziałem drogę narysowaną grubszą linią, więc musiałem się do niej dostać. Kolejną przeszkodą stał się bród. Dno było zbyt głębokie i śliskie, aby przejechać, więc zdecydowałem się na przejście. Aby jednak nie utonąć, spędziłem trochę czasu na przerzucaniu kamieni, coby wybudować wysepki. Miałem tyle szczęścia, że konstrukcje przetrwały przeprawę i na drugim brzegu znalazłem się suchy. Tam droga była nieco lepsza, czasem nawet asfaltowa, ale wciąż tylko leśna.
W końcu wydostałem się do cywilizacji. Znaki przed miejscowościami zaczęły przemawiać w dwóch językach. Przed opuszczeniem Słowacji zrobiłem ostatnie zakupy. Chciałem przekroczyć granicę w ważniejszym punkcie i pojechałem trochę naokoło, ale nie zobaczyłem niczego ciekawego. Jedyny plus, że znalazłem punkt wymiany walut, to chociaż parę forintów kupiłem.
Przekroczyłem granicę z Węgrami, dopisując kolejny odwiedzony kraj na mojej liście (kolejno: Czechy, Słowacja, Niemcy, Japonia, Austria, Islandia, Tajwan i Węgry; była jeszcze Korea, ale tam wyjątkowo nie na rowerze). Przywitała mnie droga dla rowerów, która skończyła się kilkanaście metrów dalej. Najwidoczniej jechałem w złym kierunku, ale zmierzałem na pole namiotowe, więc nie mogłem inaczej.
Musiałem mieć pecha, bo nawierzchnia była słabej jakości. Byłem jednak zadowolony, że dojechałem do celu przed zmierzchem. Jakże mocno się rozczarowałem, gdy zastałem zamkniętą bramę. Cóż, rzut beretem był kolejny kemping. Tam niespodzianka – znów zamknięte. Jakby się zmówili, a wrzesień to jeszcze sezon. Wjechałem tyłem na teren kempingu i z tablicy informacyjnej (posługując się elektronicznym tłumaczem) wyczytałem, że w poniedziałki jest nieczynne. Jak kemping może być czynny 6 dni w tygodniu? Co robią turyści w poniedziałki?
Nie chciałem szukać problemów, więc wypatrzyłem na mapie kolejny kemping. Zaledwie 20 km dalej. Noc była młoda. Na miejscu okazało się, że ktoś kiedyś rozbił się na wydmie nad rzeką i tak powstał punkt na mapie. Trochę obawiałem się tam zatrzymać, więc pojechałem odrobinę dalej, aby trafić na skoszoną łąkę. Podłoże nie było najgorsze, więc rozbiłem się. Zrobiło się chłodno od mgły.
Gdy już miałem zasnąć, obudziło mnie drapanie w namiot. Oblany potem, trzepnąłem kilka razy materiał, ale skrobanie powracało. Zebrałem się na odwagę, złapałem latarkę i rozsunąłem zamek namiotu. Centralnie przed wejściem stanął sprawca z wielkimi, świecącymi się oczyma: lis. Tamtej nocy była to jego ostatnia zabawa pod moim namiotem (w tym sensie, że więcej nie przyszedł).
Kategoria kraje / Węgry, kraje / Słowacja, góry i dużo podjazdów, po zmroku i nocne, pod namiotem, terenowe, z sakwami, za granicą, wyprawy / Węgry 2018, rowery / Trek

Tatry podwójnie

  132.30  07:43
Była duża mgła, gdy obudziłem się. Zjadłem owsiankę z Polski, spakowałem się i mogłem ruszać. Namiot niestety musiałem złożyć mokry przez brak słońca. Dopiero kilka kilometrów dalej mgła się przerzedziła i temperatura podskoczyła. Było nawet 30 °C, choć w cieniu nie więcej niż 20 °.
Szukając dróg lokalnych, zostałem pokierowany przez aplikację Maps.me objazdami. Zacząłem też sam kombinować, co mi nie wyszło najlepiej. Wylądowałem przed znakiem z napisem súkromná cesta. Tłumacz w telefonie zasugerował mi, abym poszukał objazdu. Wróciłem do planu zaproponowanego przez aplikację.
Dojechałem do Kvačianskiej doliny. Tam trafiłem na teren. Szlak pieszy i rowerowy, więc nie byłem sam. Niektórzy rowerzyści prowadzili rowery. Mnie udawało się jechać, ale czasem luźne kamienie zrzucały z siodła. Po drugiej stronie podjazdu było niczym w Dolinie Prądnika. Wapienne skały prześwitywały między drzewami. Znalazłem nawet punkt widokowy, ale był strasznie oblegany przez turystów, którzy przybyli od drugiej strony szlaku. Drogę w dół miałem nadzianą grubszymi kamieniami, dlatego wolałem w kilku miejscach sprowadzić rower.
Dojechałem nad jezioro Liptovská Mara. Dojrzałem tam góry i wtedy mnie olśniło. To były Tatry. Jakoś tak raźniej się zrobiło po wczorajszym niepowodzeniu. Do tego część pokonanej drogi przebyłem kilka lat temu podczas wyprawy wokół Tatr.
Z Ružomberoka nie miałem wyboru, jak jechać na południe drogą krajową. Robiło się późno i miałem dość podjazdów. Trafiłem na drogę dla rowerów wybudowaną na miejscu dawnej kolei. Jakość nawierzchni niczym w Puszczykowie (a są tam jedne z najgorszych dróg dla kaskaderów, po jakich jeździłem). Nie było to przyjemne doświadczenie, ale przeżyłem chyba bez poważnego uszczerbku.
Droga dla rowerów skończyła się, więc musiałem włączyć się do ruchu. Myślałem jeszcze o wjeździe na drogę terenową, ale robiło się tak późno, że chciałem jak najbardziej uprościć resztę trasy. Dojechałem na szczyt góry, skąd leciał bardzo długi zjazd do Bańskiej Bystrzycy. Wyciągałem nawet 60 km/h, co nie było zbyt mądre. Zwłaszcza, gdy kilka razy zachwiałem się przy takiej prędkości.
Kemping okazał się być miejscem piknikowym. Kilkadziesiąt metrów obok biegła linia kolejowa, ale nie przeszkadzało mi to jakoś mocno. Czułem się jak podczas podróży powrotnej z Wiednia, gdzie też zatrzymałem się na miejscu piknikowym. Z tą różnicą, że wtedy wiedziałem, że zmierzam do miejsca piknikowego. Musiałem się dzisiaj obejść bez bieżącej wody.
Zorientowałem się, że przekroczyłem Niżne Tatry. Aż przypomniała mi się inna wyprawa w te góry, gdy zatrzymałem się w Popradzie i zwiedzałem okolice. Słowacja jest taka piękna. Chyba mi jej brakowało w zeszłym roku.
Kategoria kraje / Słowacja, góry i dużo podjazdów, po zmroku i nocne, pod namiotem, setki i więcej, terenowe, z sakwami, za granicą, wyprawy / Węgry 2018, rowery / Trek

Prawie na zamku w Puszczy Noteckiej

  97.00  05:18
Pogoda pozwoliła mi dzisiaj na dłuższą wyprawę, więc ruszyłem do mojej ulubionej puszczy. Skusiłem się, aby wyruszyć szlakiem rowerowym, który biegł prawie pod moim oknem. Nie zmienił się prawie nic, ale kompletnie zapomniałem ile na nim piachu. Najgorzej było na wzgórzu przy Morasku. To jednak nic w porównaniu z dalszą częścią wycieczki.
Do Obornik dostałem się po drodze krajowej. Ruch nie był specjalnie duży. W mieście zjadłem obiad i ruszyłem do Puszczy Noteckiej. Najpierw starymi asfaltami, aby wjechać na leśne bezdroża, bo nie wiem jak to można inaczej określić. Ciężko się tamtędy czasem jeździ, a wybrałem jedną z najgorszych dróg, którą jechałem już kilka razy i za każdym razem zapominam, jak to koła wchodzą w piach jak nóż w masło. Męczyłem się długo i niestety pojechałem tak nietrafnie, że musiałem przekroczyć rzekę, a z braku mostów na horyzoncie dotarłem do Stobnicy. O miejscowości jest ostatnio głośno za sprawą budowy hotelu w kształcie zamku. Jako że znajdowałem się w puszczy, to dookoła mogłem podziwiać same drzewa i nie udało mi się nawet dojrzeć placu budowy. Ciekawe ile czasu zajmie im skończenie dzieła. Byle nie skończyło się jak z zamkiem Łapalice.
Byłem wyczerpany po walce z piachem i kontynuowałem jazdę po drodze asfaltowej. Plan był taki, aby dojechać aż do Wronek, jednak zmęczenie zmusiło mnie do okrojenia wycieczki. Dotarłem tylko do Obrzycka, gdzie skręciłem na Szamotuły. Jak sięgając pamięcią, droga wojewódzka była zawsze w złym stanie, dlatego wybrałem się nieco naokoło. Szamotuły zaskoczyły mnie wyremontowaną drogą dla pieszych i rowerów. Kolejnym zaskoczeniem był nowy asfalt koło Jeziora Pamiątkowskiego. Dużo się zmieniło podczas mojej nieobecności. Do domu dojechałem o zmierzchu. Lato się kończy zdecydowanie za szybko.
Kategoria kraje / Polska, Puszcza Notecka, terenowe, Polska / wielkopolskie, rowery / Trek

Nowa gmina

  74.20  04:22
Po wczorajszym dystansie nie miałem sił na wiele. Nie mogłem jednak odpuścić odwiedzenia nowych miejsc oraz zaliczenia kilku gmin. Nie robiłem tego od prawie dwóch lat. Okolice Poznania już mi się znudziły, więc może powinienem się przenieść gdzieś obok? Taki Toruń nie wygląda źle.
Trafiła mi się droga dla rowerów z Torunia do Unisława. Nie planowałem jechać tam od razu, bo było kilka gmin w okolicy, a nie miałem pod ręką dokładnych map, żeby przeplanować podróż. Nie było najgorzej. Droga biegła po starym nasypie kolejowym, więc było w miarę płasko. Spotkałem trochę niewidomych, ale dzwonek na nich wystarczał. Gdy już miałem skręcić w swoją stronę, okazała się ona zamknięta przez remont. Znalazłem polną drogę, dzięki której dostałem się do Złejwsi Wielkiej, aby zaraz potem dojechać do Unisława. Nie wjeżdżałem na końcówkę drogi dla rowerów z początku dnia, bo już nie była mi po drodze.
Ruszyłem do Bydgoszczy. Dużo dróg dla rowerów, choć nie zawsze dobrej jakości, zwłaszcza te o nawierzchni nieutwardzonej. Na krótkim odcinku, tuż przed Bydgoszczą, pojawił się problem – koniec drogi dla rowerów i zakaz wjazdu rowerem. Wyglądało to jak kiepski żart, bo nikt nie pomyślał nawet o najmniejszym znaku kierujących objazdem. Przedostałem się, jadąc przez osiedle.
Bydgoszcz wprawiła mnie w złość i poirytowanie. Najgorsza sieć dróg, na jaką kiedykolwiek trafiłem. Ile się napociłem, ile nastałem w osłupieniu, szukając dalszej drogi czy przejazdu. A jeszcze te przejścia i przejazdy rowerowe, na których trzeba było czekać kilka faz. Absurd. Jak ja się ucieszyłem, gdy trafiłem na drogę, przy której nie biegła żadna droga dla kaskaderów. Dostałem się do centrum, gdzie tempem spacerowym odświeżyłem sobie pamięć z poprzedniej wizyty. A potem pojechałem na dworzec, bo już nie miałem sił ani ochoty próbować wydostać się z tego podłego miasta.
Kategoria Polska / kujawsko-pomorskie, kraje / Polska, pod namiotem, terenowe, z sakwami, po dawnej linii kolejowej, mikrowyprawa, rowery / Trek

Pierwszy namiot

  170.21  08:43
Wróciłem do Poznania. Niestety bez kolarzówki. Po znalezieniu nowego mieszkania i sprowadzeniu rzeczy przyszedł czas na odebranie mojego Treka, który przeleżał półtora roku w piwnicy u koleżanki. Stan ogólny: dobry. Jedynymi problemami były zaśniedziałe i zardzewiałe śrubki oraz unieruchomione przednia przerzutka i amortyzator w widelcu. Do tego stukanie, z którym próbuję uporać się od momentu kupna. Odczucia po zmianie roweru? Bardzo szeroka kierownica i ciężka, toporna jazda. Nie miałem za dużo czasu na rower, ale Aki, której do tej pory pokazywałem Polskę, wróciła do Japonii i mogłem w końcu wyruszyć w długą wyprawę.
Do końca nie wiedziałem, w którym kierunku pojechać. Myślałem o północy, ale ostatecznie zdecydowałem, że Toruń będzie wygodniejszy. Skolekcjonowanie całego ekwipunku na wyprawę zajęło mi trochę czasu, bo jeszcze nie zdążyłem się rozpakować od czasu wprowadzenia się.
Ruszyłem późno przed południem. Pomyślałem, że szlak przy jeziorze Malta byłby dobrą opcją, aby przypomnieć sobie miasto. Odświeżyłem sobie przy okazji pamięć na kilku drogach dla rowerów. Nic się nie zmieniły. Może jedynie pogorszyła się ich jakość.
Za miastem poleciałem trochę po starych wertepach, a potem dawną krajówką do Gniezna. Dalej, ładniejszymi i brzydszymi drogami, ominąłem Inowrocław.
Złapał mnie zmrok, bo rano za dużo czasu zajęło mi pakowanie. Mimo to wszystko szło zgodnie z planem, aż dojechałem do Puszczy Bydgoskiej. Zabrałem się do tego od złej strony, przez co trafiłem na nieutwardzone drogi leśne. Raptem kilka kilometrów, ale wspólnie ze zmrokiem mocno wykończyły mnie. Do tego temperatura spadła do 18 °C.
Dojechałem do Torunia. Dość późno, bo na kempingu zastałem tylko stróża. Całe szczęście dopiero szedł zamknąć bramę. Zameldowałem się, rozłożyłem namiot (pierwszy raz od ponad dwóch lat) i poszedłem do miasta coś zjeść, bo z tego pośpiechu nie zrobiłem żadnej przerwy.
Kategoria Polska / kujawsko-pomorskie, kraje / Polska, po zmroku i nocne, pod namiotem, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, z sakwami, mikrowyprawa, rowery / Trek

Kto pierwszy na drugą stronę wyspy?

  127.66  06:45
Islandzka pogoda nie ustaje. Chmury kłębiły się na niebie, tworząc piękne scenerie. Wstałem wcześnie rano, bo czekała mnie bardzo długa droga do celu. Było chłodno i bardzo wietrznie. Liczyłem na wczorajszy wiatr z zachodu, ale się przeliczyłem, bo zaczęło wiać ze wschodu, czyli bardzo nie na rękę.
Wydostałem się z miasta, ale droga była słaba, więc pojechałem nieco dalej, aby dostać się na wały przeciwpowodziowe. Droga nie była w najlepszym stanie, ale przynajmniej miałem ją tylko dla siebie. Gdyby jeszcze ten wiatr się zmienił.
Chcąc skrócić sobie pokręconą drogę, ruszyłem na wzgórza. Wygodny asfalt się skończył i wjechałem na szuter. Rower szosowy dawał radę za wyjątkiem stromych górek. Las stawał się coraz bujniejszy, a w pewnym miejscu wjechałem w strefę... dla cykad. Słyszałem z daleka ich odgłosy, a gdy przekroczyłem tę granicę, ich dźwięki towarzyszyły mi nieprzerwanie jeszcze przez kilka godzin. Jednak najbardziej mnie przerażało to, że słyszałem tylko cykady. Była to przeraźliwa „cisza”, bo wtedy zorientowałem się, że mogę nie być sam. Nie chodziło o ludzi, a o niedźwiedzie. Nie spotkałem żywej duszy od wjazdu do lasu, więc byłem odrobinę przerażony.
W końcu natrafiłem na bramę w środku lasu. Otworzyłem ją i za zakrętem znalazłem drogę asfaltową. Za sobą zaś informację ostrzegającą o niedźwiedziach. Żaden mnie nie zjadł, więc – jak to mówią – głupi ma szczęście.
Droga wzdłuż wybrzeża na początku przypominała te z Islandii. Było po prostu przepięknie. Szkoda tylko, że wiało. No, ale udało mi się sprawnie dojechać do miasta. W sumie wjechałem do niego na 50 km przed znalezieniem się w centrum, ale to szczegół. Po drodze spotkałem pierwszych na Hokkaidō rowerzystów z sakwami. Byli to również pierwsi spotkani sakwiarze w Japonii przez kilka ostatnich miesięcy. Przejazd przez miasto był trudny. Nierówne chodniki, duży ruch na ulicach i światła zmieniające się za szybko. Chyba z godzinę mi zeszło na przejechaniu przez zabudowania do mojego hotelu.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Japonia, na trzech kółkach, setki i więcej, terenowe, z sakwami, za granicą, Japonia / Hokkaidō, wyprawy / Japonia II 2018, rowery / GT

Minami-Ise

  116.36  06:44
Dzisiejsza trasa była odrobinę szalona, bo musiałem dostać się w kilka godzin do oddalonego o 100 km miasteczka. Oczywiście nie wszystko szło tak, jakbym sobie tego życzył.
Już od rana były problemy, bo znów miałem kapcia w przednim kole. Ale tylko dopompowałem powietrza i tyle ze mnie. Potem musiałem co 10 km powtarzać procedurę, ale to nic w porównaniu z resztą problemów. Długim tunelem przedostałem się do miasta Owase, skąd miałem dalej jechać wzdłuż wybrzeża. Niebo pokrywały deszczowe chmury i nawet przez kilkanaście minut popadało. Pojechałem jednak zgodnie z planem i skończyłem na ślepej drodze, która istniała tylko na mapie. Może gdybym rozumiał japoński, to wiedziałbym co mówią znaki drogowe. W każdym razie, musiałem się odrobinę zawrócić i na skrzyżowaniu pojechać drogą pod górę. Nic to jednak nie dało, bo na kolejnym skrzyżowaniu zrobiłem szybki spacer orientacyjny i docierałem tylko do kończących się dróg. Ostatecznie wybrałem drogę, która doprowadziła mnie z powrotem do miasta. Minąłem przy tym setki drzew z pomarańczami.
Chcąc skrócić sobie drogę, wybrałem jakiś stary asfalt, który miał być zakończony tunelem. Z początku było nieźle, ale już w momencie, gdy droga zmieniła nawierzchnię na żwirową powinienem był zawrócić. Mimo to uparcie jechałem pod górę, aż trafiłem na blokadę, a za blokadą... urwany most. Nijak nie mogłem się przedostać, więc cały wysiłek poszedł na marne. Musiałem zawrócić po raz kolejny i w końcu wjechać na drogę krajową, gdzie ruch samochodowy informował mnie, że tamtędy ta się pojechać. Miałbym niespodziankę, gdyby tunel okazał się zamknięty dla rowerów, ale na szczęście tak nie było.
Potem już nie miałem zbyt wielu przygód. Ot, kilka tuneli, w tym jeden z zakazem wjazdu rowerem, w innym tunelu wpadłem w poślizg, bo jechałem zbyt blisko lewej krawędzi. Zadziałał system antywypadkowy i odczepiła się przyczepka. W jeszcze innym tunelu było tak brudno, że całe nogi miałem czarne, nie wspominając o rowerze i sakwach. A po wyjechaniu z jeszcze innego tunelu przebiłem przednią oponę tak, że już nie działała metoda dopompowania co 10 km. Musiałem wymienić dętkę.
Dojechałem do mojego celu. Oczywiście spóźniony przez dzisiejsze problemy orientacyjne oraz techniczne. Pensjonat przeznaczony dla kobiet, ale właścicielka zrobiła wyjątek. Pewnie dlatego, że nie było gości – miałem po raz kolejny cały budynek tylko dla siebie. Takie proste życie wiedzie się na wsi.
Kategoria góry i dużo podjazdów, na trzech kółkach, setki i więcej, kraje / Japonia, terenowe, z sakwami, za granicą, Japonia / Mie, wyprawy / Japonia 2017/2018, rowery / GT

Pod Poznaniem, część 11

  87.11  04:44
Dawno nie jeździłem na rowerze, bo musiałem nieoczekiwanie wyjechać, ale wróciłem i skorzystałem z okienka pogodowego. Miało nie padać. Tylko ten wiatr.
Dzisiaj nie było nic ciekawego. Przejechałem się po Poznaniu w poszukiwaniu jakichś nowych dróg, ale bez skutku. Wpadłem na pomysł, aby z Rokietnicy do Pamiątkowa pojechać polną drogą. Rower wyglądał jeszcze gorzej niż po kąpielach solankowych tej zimy. Do Szamotuł pojechałem tą drogą o nowej nawierzchni i jeździ się tamtędy o wiele przyjemniej. Dalej przez Kazimierz trafiłem niechcący do Tarnowa Podgórnego. Zmęczony po walce z wiatrem, nie miałem ochoty na wygodny powrót do domu, chciałem się tam znaleźć szybko. Wybrałem drogę wzdłuż krajówki, ale w Poznaniu jeszcze pojechałem do marketu budowlanego po kartony. Wkrótce się przeprowadzam.
Kategoria Polska / wielkopolskie, terenowe, po zmroku i nocne, kraje / Polska, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery