Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

rowery / GT

Dystans całkowity:44006.31 km (w terenie 612.21 km; 1.39%)
Czas w ruchu:2068:25
Średnia prędkość:20.10 km/h
Maksymalna prędkość:66.05 km/h
Suma podjazdów:235967 m
Liczba aktywności:726
Średnio na aktywność:60.61 km i 3h 02m
Więcej statystyk

Pięć Jezior Fuji

  72.76  03:25
To był jeden z tych dni, podczas których Fuji-san nie jest przesłonięty przez żadną chmurę. I tak przez cały dzień. Idealnie, bo chciałem zrealizować wycieczkę w obszarze Pięciu Jezior Fuji (Fuji-go-ko).
Było w sumie bardzo gorąco, bo biorąc lekcję z wczoraj, założyłem nogawki, aby nie przemarznąć. Nie były mi jednak potrzebne, bo temperatura utrzymywała się na poziomie 20 °C. Przynajmniej w słońcu, bo cień, wydawałoby się, trzymał temperaturę śniegu.
Jako że po wczorajszym miałem dość drogi do jeziora Yamanaka-ko i w sumie raz je objechałem, to zdecydowałem się dotrzeć tylko do czterech jezior, lecąc po kolei na zachód. Pierwsze było Kawaguchi-ko, które ugryzłem od północy, aby zrobić trochę więcej zdjęć z wulkanem w tle. Nie spotkałem wielu rowerzystów, ale zaskakująca większość była turystami na wypożyczonych rowerach miejskich. Droga nie była wymagająca, więc mógłbym taki przygarnąć. Nie musiałbym się martwić na kałużach z solanki.
Jezioro Sai-ko przypomniało mi o deszczowej wycieczce z października. Tym razem było więcej aut niż wtedy, ale pogoda sprzyjała. Potem wokół najmniejszego jeziora Shōji-ko i dostałem się do Motosu-ko. Tam dowiedziałem się o pewnym punkcie widokowym. Udało mi się odnaleźć wejście i postanowiłem zrobić sobie pieszą wycieczkę. Na rozstaju poszedłem w złym kierunku i wydłużyłem przez to spacer. Właściwe miejsce było bardzo blisko rozstaju, ale tak rzadko chodzę, że jeszcze się odzwyczaiłbym, więc spacer nie zaszkodził mi. Pomijając to, że od wspinaczki nogi zrobiły mi się jak z ołowiu.
Punkt widokowy wyróżniał się tym, że było z niego widać Fuji-san oraz Motosu-ko. Przy bezwietrznej pogodzie można zobaczyć również odbicie góry w tafli jeziora, ale jest to niezwykle rzadki widok. Ów widok został przed laty uchwycony na zdjęciu, które zostało wykorzystane podczas projektowania banknotu o nominale 5000 jenów w poprzedniej serii (z 1984 roku), a także 1000 jenów w obecnej serii. I ja ten widok zobaczyłem na własne oczy. Tylko bez odbicia, bo wiatr przeszkadzał cały dzień.
Miałem plan objechać Motosu-ko i wrócić do hostelu, ale się nie udało. Blokada drogi zmusiła mnie do zawrócenia. Zdecydowałem zatrzymać się na obiad, bo po drodze zauważyłem restaurację. Zamówiłem coś smacznego, kupiłem jeszcze widokówkę na pamiątkę i ruszyłem dalej.
Powrót już bez niespodzianek. Temperatura oscylowała wokół 10 °C. Słońce przeraźliwie świeciło za plecami, a do hostelu dotarłem znów przed zmierzchem. Niestety żadnego ciekawszego widoku Fuji nie udało mi się uchwycić. Jak oglądam te wszystkie fotografie to taka zazdrość mnie zżera. Jakie trzeba mieć szczęście, żeby zrobić takie ujęcia.
Kategoria za granicą, kraje / Japonia, góry i dużo podjazdów, Japonia / Yamanashi, wyprawy / Japonia II 2018, rowery / GT

Wokół Fuji

  107.56  05:20
Nadarzyła się okazja, aby wczorajszy pomysł wcielić w życie. Miało przelotnie popadać, ale co tam. Przelotnie. Było pochmurno, ale co tam. Nie padało. Ubrałem lekką bluzę, spodenki i w drogę.
Ulice zdążyły lekko przeschnąć, temperatura na poziomie 10 °C, ruch na drogach jak na co dzień. Pojechałem zgodnie z ruchem wskazówek zegara, bo chciałem możliwie uprościć trasę, a że już większość podjazdów znałem, wiedziałem czego się spodziewać.
Do jeziora Yamanaka-ko wiodła wąska droga. Śnieg wciąż zalegał na chodnikach i na części jezdni, więc było bardzo ciasno. Niektórzy kierowcy mocno ryzykowali. W sumie tak jak ja, choć nie miałem wyboru. Jedyna droga na południe dla rowerzystów, a oni mieli jeszcze alternatywę w postaci wygodnej autostrady. Biedaki.
Pojawił się krótki podjazd. Uciekłem na boczną drogę, która prowadziła przez las. Temperatura spadła i zrobiło się mroźnie, choć termometry na ulicach pokazywały 5 °C. Wjechałem na szczyt, włączając się do ruchu na głównej drodze. Do pokonania było sporo zakrętów. Zaskakująco droga była sucha, a to dzięki soli. Jednak w Japonii też ją stosują.
Droga w dół nie przyniosła zbyt wielu widoków. Wyszło za to słońce, a Fuji-san, który był wcześniej okryty grubą warstwą chmur, zaczął się pokazywać kawałek po kawałku. Znalazłem też kilka kwitnących drzew, tylko nigdy nie wiem czy to wciąż śliwa czy już wiśnia. Przy tak dużej różnorodności odmian, nigdy tego nie wiem. Japończycy zapytani o różnicę zawsze powtarzają, że gałęzie śliwy rosną w górę, a gałęzie wiśni opadają swobodnie, tylko że taki podział nie działa.
Temperatura zdążyła urosnąć do ponad 15 °C, a ja kierowałem się na przełęcz między górami Fuji i Ashitaka (choć ta nazwa bardziej kojarzy mi się z imieniem bohatera filmu animowanego, dzięki któremu zainteresowałem się Japonią). Dodatkowy podjazd, który mogłem ominąć, ale wtedy zszedłbym na wysokość dużo poniżej 500 m n.p.m., więc byłbym na tym bardziej stratny.
Natknąłem się na pole wulkaniczne pokryte suchą trawą. Ciekawe czemu nie wykorzystują tego. Mogliby rozszerzyć miasta o tak duży obszar. Chyba że to teren parku narodowego. Tylko co on miałby na celu chronić?
Przedostałem się przez przełęcz. Chciałem być jak najmniej stratny z wysokością, więc szukałem dróg prowadzących jak najbliżej Fuji. Udało mi się nawet zobaczyć panoramę na zatokę. Prawie jakbym był na Fuji. A może się tak wspiąć na szczyt?
Dotarłem do drogi sprzed dwóch dni. Śnieg w dużej mierze zdążył stopnieć. Zapomniałem dodać, że drogi wokół wulkanu są tragiczne. Rodem z Polski. Wszystko przez śnieg, ale też zaniedbanie, bo liczba dróg w Japonii jest na tyle pokaźna, że naprawy kosztują bardzo dużo i cięcie kosztów prowadzi do takich sytuacji, że drogi po remoncie (albo raczej łataniu) szybko się rozsypują. Przynajmniej takie mam odczucie, jak podróżuję po tej Japonii.
Ostatni podjazd był dość nudny, choć pojawiło się kilka problemów. Pierwszym był brak przystanku. Zapomniałem zjeść obiad i zacząłem opadać z sił. Im wyżej, tym ciężej się jechało, chociaż nie miałem ze sobą bagażu. Kolejny problem to temperatura, która z wysokością spadała drastycznie. Na szczycie termometr w liczniku pokazał 3 °C, choć było na pewno niżej, bo to urządzenie wolno przyswaja zmiany temperatury. Myślałem też, że lunie, bo na niebie zebrały się ciemne chmury, które częściowo nawet zasłoniły wulkan, a z nieba co jakiś czas spadały krople deszczu. Całe szczęście tylko postraszyło.
Pozostał mi krótki zjazd. Temperatura w pewnym momencie podskoczyła do 6 °C. Wiatr, który cały dzień wiał z południa, a potem z zachodu zaczął mnie lekko popychać. Mimo to opory powietrza nieprzyjemnie mroziły. Udało mi się wrócić do hostelu przed zmierzchem, a Fuji-san pokazał się w pełni na czystym niebie. A mówi się, że ta góra ukazuje się bez chmur zaledwie kilka dni w roku. No chyba że mowa o pełnym dniu.
Kategoria za granicą, setki i więcej, kraje / Japonia, góry i dużo podjazdów, Japonia / Shizuoka, Japonia / Yamanashi, wyprawy / Japonia II 2018, rowery / GT

Fuji-san

  13.45  00:49
Dlaczego przyjechałem pod wulkan Fuji? Aktualnie przez Japonię przepływa fala ciepła, która prowadzi ze sobą rozkwit wiśni. Coroczne podziwianie sakury przyciąga miliony turystów. W zeszłym roku okres podziwiania kwitnienia wiśni spędziłem w Sendai. W tym roku, dla odmiany, chciałem spędzić ten czas w okolicy Pięciu Jezior Fuji (Fuji-go-ko). Wiosenne ocieplenie przyszło wcześniej, dlatego prognozy na bieżący rok wymagały pośpiechu. Przybyłem pod Fuji-san, aby poczekać na ten dzień.
Dzisiaj miało padać, ale prognoza się zmieniła i w słońcu ruszyłem do chramu, który jest jedną z wizytówek góry. Dojechałem po mokrych ulicach, a ponieważ założyłem spodenki, to łydki – ochlapane wodą śniegową i zmrożone wiatrem – cierpiały. Całe szczęście szybko dostałem się pod docelowe wzniesienie, a potem zostały tylko schody. Z powodu opadów śniegu sprzed dwóch dni wszystko było w błocie pośniegowym. Buty w sumie zamoczyłem dopiero na górze, ale i tak było mokro. Na szczycie schodów stała pagoda Chūrei-tō, która w towarzystwie Fuji przyciąga dużo ludzi. Dodatkowo Fuji-san był dzisiaj w dobrym humorze i nie okrywały go żadne chmury. Brakowało mi jednej rzeczy – kwitnących wiśni.
Prawdę mówiąc, zupełnie inaczej to sobie wyobrażałem. Do końca marca jest jeszcze tydzień, a okazuje się, że w tym regionie wiśnie kwitną zwykle w połowie kwietnia. Przyjechałem zdecydowanie za wcześnie. Dodatkowo śnieg pokrzyżował plany jakichś ciekawszych wycieczek (np. wokół wulkanu). Muszę stąd uciec i może uda mi się wrócić za kilka tygodni. Byłoby miło zrealizować w pełni plan obecnej wizyty w Japonii.
Zaczęło się chmurzyć na horyzoncie, więc przejechałem się po okolicy i wróciłem do hostelu. Prognozowany deszcz przyszedł, choć później. Mogłem jeszcze trochę czasu spędzić na rowerze.
Kategoria kraje / Japonia, za granicą, Japonia / Yamanashi, wyprawy / Japonia II 2018, rowery / GT

Wkopałem się... po koła

  56.44  04:09
Padało odkąd przyjechałem do Fuji i dzisiaj miało skończyć. Prognoza wskazywała, że miało to nastąpić po moim osiągnięciu celu. Całe szczęście przewidywalność była niska i z nieba spadał tylko kapuśniaczek.
Było 11 °C, gdy ruszałem na północ. Do podjazdu: ponad tysiąc metrów w pionie, ale procent nachylenia był na tyle niski, że jechało się bez większego wysiłku. Dużo wygodniej niż moja październikowa wyprawa od strony Gotenby. Zwłaszcza że deszcz ustał.
Jeszcze nie przejechałem połowy drogi, a gdzieniegdzie zaczął pojawiać się śnieg. Z każdym kilometrem przybywało go. Do pary doszła mgła, która pojawiała się znikąd. Czasem wystarczyło odczekać kilka minut, aby sobie poszła, chociaż za zakrętem i tak czekała kolejna. Najlepsze było jednak to, że Fuji-san odsłonił swoje podnóże. A im dalej na północ, tym odważniej zdejmował kolejne warstwy chmur.
W końcu śniegu było tak dużo, że nawet pojawiły się pługi. Całe szczęście zdążyły odśnieżyć drogi, więc nie musiałem walczyć z zaspami, jednak roztopy tworzyły straszne kałuże, więc wychodziło na to samo. Jedno szczęście, że nie sypali solą.
Temperatura na górze spadła znacząco. Termometr zdążył uchwycić 4 °C zanim zacząłem zjazd, po którym temperatura podskoczyła o kilka kresek. Drogi były dwupasowe, ale odśnieżone na półtora auta, więc spokojnie mogłem się zmieścić.
W końcu dojechałem do miasteczka Fujikawaguchiko. Byłem przemarznięty. Moje zimowe ubrania wysłałem do Polski w zeszłym tygodniu, a tutaj taka niespodzianka. Lecąc rok temu do Japonii, widziałem mnóstwo śniegu w centralnej części wyspy. Teraz już wiem, że wiosna przychodzi tutaj później. Zatrzymałem się w kolejnym hostelu, również na kilka dni.
Kategoria za granicą, z sakwami, na trzech kółkach, kraje / Japonia, góry i dużo podjazdów, Japonia / Shizuoka, Japonia / Yamanashi, wyprawy / Japonia II 2018, rowery / GT

Fuji-san mnie nie lubi

  40.91  02:34
Zaczęło się zachmurzeniem, choć było ciepło. No i kropiło... przez moment. Dzisiaj ostatni element układanki, bo w końcu zatrzymam się na kilka dni pod górą Fuji.
Pojechałem na sam początek do zamku. Zostały z niego zaledwie dwie strażnice. Na samym środku urządzono wykopaliska. Można wejść i popatrzeć. Wykopali fundamenty głównej wieży zamkowej. Ciekawe co z tym zrobią. Dużo wody się dostawało i zauważyłem pompy osuszające wykopy. Raczej niełatwo będzie to utrzymać.
Dalsza droga to nic ciekawego. Jechałem długo wzdłuż wiaduktu, na którym znajdowała się krajowa jedynka. Zakaz wjazdu rowerem, ale pod wiaduktem dorzucili pas dla rowerów. Przynajmniej na jakimś odcinku mogłem poczuć się bezpieczniej na drodze.
Dostałem się na wybrzeże, wzdłuż którego biegły dwie drogi i po obu nie mogłem się poruszać. Całe szczęście były znaki, które zapraszały na chodnik. Nie zawsze równy, ale tak to już jest w tej Japonii. Pojechałem tą samą drogą, co rok temu na trasie do Shizuoki.
Dostałem się do miasta Fuji, które straszy liczbą dymiących kominów. Zupełnie zapomniałem, jak tam brzydko. Co najgorsze – góra Fuji była przesłonięta grubą warstwą chmur. To nie pierwszy raz. Dojechałem do hostelu, a że miałem jeszcze trochę czasu, to wyszedłem na sushi. Wieczorem zaczęło padać.
Kategoria za granicą, z sakwami, na trzech kółkach, kraje / Japonia, Japonia / Shizuoka, wyprawy / Japonia II 2018, rowery / GT

Jak dojechać do Shizuoki?

  128.82  07:23
Kolejny dzień jazdy po drodze do szczęścia. Znów bez przygód, chociaż przynajmniej temperatura podskoczyła o kilka stopni. W dzień na termometrze było nawet 19 °C.
Początek podróży był przepełniony pagórkami. Tuż przed Hamamatsu rozpoznałem drogi, którymi w zeszłym roku jechałem w drugą stronę. Chyba niewiele się zmieniło. Potem ruszyłem po prostej, aż znalazła się przede mną góra. Nie była wymagająca, ale zadziwiająco auta wybierały moją drogę od bezpłatnej ekspresówki. Chyba nigdy nie zrozumiem kierowców.
Na szczycie góry spotkałem motocyklistę, który specjalnie zawrócił, gdy mnie zauważył. Zatrzymał mnie, aby zamienić parę zdań. Powiedział, że dalej jest płasko. Ucieszyłem się, choć nie na długo.
Prefektura Shizuoka znana jest z produkcji zielonej herbaty. Niektóre wzgórza są pokryte krzewami herbacianymi po sam horyzont. Zmierzch złapał mnie szybko, a wokół miałem tylko widoki na zabudowę miejską, więc nie widziałem tyle herbaty, co ostatnim razem. Przynajmniej było cieplej niż wczoraj (12 °C), więc nie zatrzymywałem się, aby się cieplej ubrać, a jechałem w lekkiej bluzie i spodenkach.
Tak jadąc przed siebie, uznałem, że nie chcę jechać przez kolejną górę, która stała tuż przed celem. Postanowiłem ją ominąć i pojechać tunelem. Jak bardzo się zdziwiłem, gdy zobaczyłem zakaz wjazdu rowerem. Pozostały tylko dwie opcje: pierwsza droga górska, z której zrezygnowałem oraz kręta, prowadząca wzdłuż wybrzeża. Wybrałem tę najbliższą – krętą. Nie obyło się bez podjazdów, ale w pewnym momencie poznałem okolice. Jechałem tą samą drogą do Hamamatsu. Ostatecznie okazało się, że gdybym nie szukał łatwizny, nie tylko skróciłbym sobie drogę, ale też miałbym mniejszą górę do przejechania. Czasami nie warto kombinować. Pozostało tylko dostać się do hotelu. Znowu zatrzymałem się blisko zamku.
Kategoria za granicą, z sakwami, setki i więcej, po zmroku i nocne, na trzech kółkach, kraje / Japonia, góry i dużo podjazdów, Japonia / Aichi, Japonia / Shizuoka, wyprawy / Japonia II 2018, rowery / GT

Ile schodów jest w Japonii?

  106.85  06:37
Czasem, aby zażyć przyjemności, trzeba trochę pocierpieć. Dzisiejszym cierpieniem była bezprzygodna podróż na wschód.
Dzień był chłodny, choć termometr pokazał nawet 17 °C po południu.
Po opuszczeniu kwatery zauważyłem kapcia w trzecim kole. Dziura była tak mała, że znalezienie jej zajęło mi trochę czasu. Potem zjadłem śniadanie w supermarkecie, w którym skorzystałem z darmowej mikrofalówki i w końcu ruszyłem w drogę. Dojechałem do krajowej jedynki, ale pomyślałem, że droga obok będzie lepsza. Ehe! Krajowa 23 była jeszcze szersza (po dwa pasy w każdym kierunku) i jeszcze bardziej zatłoczona (tir na tirze, prawie dosłownie). Ja to się wpakowałem. Nie było wyboru, musiałem jechać chodnikami.
Trafiło się kilkanaście mostów oraz nieco więcej kładek dla pieszych nad większymi skrzyżowaniami. Każdy most i prawie każda kładka miały schody. W japońskim wykonaniu, każde schody zawierały podjazd dla rowerów, aby można było wepchnąć rower, idąc po schodach. Całe szczęście, stromizna nie była duża, więc pozwalałem sobie na zjazd z takich miejsc na rowerze (mimo znaków sugerujących prowadzenie roweru).
Zapadł zmierzch, potem zmrok, pojawił się nieodczuwalny podjazd, a za nim miasto Toyohashi. Centrum przywitało mnie podświetlonym zamkiem, więc pojechałem bliżej, żeby zrobić zdjęcie. Ale mnie nabrali, bo elewacja była oświetlona tylko od reprezentatywnej strony budowli. Na szczęście dało się zejść pod zamek stojący nad rzeką i dzięki temu zrobiłem jakieś pamiątkowe zdjęcie. Potem dojechałem do hotelu i padłem z nóg. Było późno i zimno. Termometr pokazywał 6 °C.
Kategoria kraje / Japonia, na trzech kółkach, po zmroku i nocne, setki i więcej, z sakwami, za granicą, Japonia / Aichi, Japonia / Mie, wyprawy / Japonia II 2018, rowery / GT

W deszczu na wschód

  56.15  03:01
Miało padać po południu, a okazało się, że lało od rana. Całe szczęście wypadało się wcześnie rano, gdy jadłem śniadanie w hotelowym bufecie i potem, gdy pracowałem przy komputerze. W końcu się zebrałem i dobrze, że tak późno, bo z nieba leciał tylko kapuśniaczek.
Na początek odwiedziłem pocztę. Wysłałem do domu paczkę z zimowymi rzeczami. Pozbyłem się tylko 2,5 kg (co mnie kosztowało ponad 6 tys. jenów), ale przyczepka zaczęła znów stabilnie jechać. Martwiłem się, że ostatnie dwie paczki nie dotarły, ale okazało się, że dotarły, tylko nie wszyscy w domu o tym wiedzieli.
Dłonie mi przemarzły z zimna, wiatru i deszczu, a rękawic nijak nie mogłem założyć, bo zaraz byłyby mokre. Całe szczęście podjazd, który robiłem, szybko się skończył. Wraz z nim deszcz, więc założyłem rękawice i ruszyłem w dół. Nie jechało się tak szybko, jak myślałem. Przez kilkanaście kilometrów miałem nawet całą drogę tylko dla siebie, aż dotarłem do miasta, a tam droga krajowa nr 1. Mogłem szukać jakichś bocznych uliczek i lokalnych dróg, ale tylko wydłużyłbym sobie dystans. Chociaż mało brakowało, żebym tak zrobił, bo gdy kątem oka zauważyłem znak drogi ekspresowej, przeraziłem się i zacząłem zawracać. Okazało się, że znak stał w parze ze znakiem końca (jak nasz B-42) na zjeździe, który łączył się z moją drogą. Mimo to niepewnie jechałem przed siebie, bo dwa pasy ruchu dla każdego kierunku, droga biegnąca pod dziesiątkami wiaduktów, dużo aut. Dopiero sygnalizacja świetlna upewniła mnie w tym, że byłem tam w zgodzie z prawem. Patrząc jednak na liczbę tirów, mogłem być nieproszonym uczestnikiem ruchu.
Przejechałem spory dystans po tej drodze krajowej, choć po kilku kilometrach zjechałem na chodnik, który się pojawił. Z dwojga złego był on bezpieczniejszy. Czasem nawet pojawiała się równa nawierzchnia. Jedynie krawężniki niezmienne, czyhały na moment, aby zniszczyć rower. Cało dojechałem do kwatery, w której zatrzymałem się latem.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Japonia, na trzech kółkach, z sakwami, za granicą, Japonia / Mie, wyprawy / Japonia II 2018, rowery / GT

Tam, gdzie narodzili się ninja

  44.94  02:46
Wczoraj miałem czas, żeby tylko przespacerować się po tych samych miejscach, co dzień wcześniej, więc nie wsiadałem na rower. Dzisiaj, już nie zapominając o niczym, ruszyłem dalej.
Drogę miałem prostą, więc jechałem zgodnie z planem. Gdy jednak wjechałem na wysokość ponad 200 m n.p.m., podczas gdy taką wysokość miałem osiągnąć 30 km później, zorientowałem się, że coś jest nie tak. Spojrzałem kilka razy na mapę i zauważyłem błąd – powinienem był pojechać dużo bardziej na północ przed ruszeniem w kierunku wschodnim. Zdarza się. Musiałem tylko lekko skorygować trasę. I tu zaczęły się schody, a właściwie pagórki, bo dodałem sobie kilka podjazdów, aby ostatecznie wrócić na zaplanowaną drogę. Gdybym tak zawrócił do centrum Nary, byłoby dużo lżej.
Jadąc wzdłuż rzeki, trafiłem do prefektury Kyōto i znalazłem przystanek drogowy Michi-no-Eki, na którym można zrobić zakupy lub zjeść. Zjadłem bento, czyli obiad w pudełku. Podgrzałem go w mikrofalówce o publicznym dostępie (są w każdym supermarkecie!), a potem pojechałem dalej, docierając do miasta Iga.
Już z daleka dostrzegłem zamek, do którego skierowałem się od razu. Nie wszedłem do środka, bo byłem na tylu zamkach, że wiedziałem, czego się spodziewać. Obok zamku znajdowało się muzeum ninja. Stamtąd dowiedziałem się, że Iga jest miejscem narodzin tych wojowników. Byłem przekonany, że ninja mają dłuższą historię.
Kategoria za granicą, z sakwami, na trzech kółkach, kraje / Japonia, góry i dużo podjazdów, Japonia / Kyōto, Japonia / Mie, Japonia / Nara, wyprawy / Japonia II 2018, rowery / GT

Spacer z Ōsaki do Nary

  31.99  02:01
Nie do końca wiedziałem jak powinienem jechać, a planowałem po prostu ruszyć na wschód. Mając więc Narę po prostej, pojechałem prosto.
Zrobiło się ciepło, jechałem przed siebie, aż dostałem się do stóp wzniesienia. Już od początku stromizna okazała się być zabójcza. Próbowałem jechać, ale po kilkuset metrach darowałem sobie i zacząłem mozolnie wpychać rower pod górę. Jeszcze tak stromego podjazdu to chyba nie widziałem w Japonii. Za plecami miałem panoramę miasta, a wokół siebie bezlistne drzewa. Od czasu do czasu ktoś na motocyklu przejechał, a tak to miałem względny spokój i jedynie trud wpychania 40 kg pod górę nie pozwalał odetchnąć.
Koniec spaceru, dostałem się na szczyt. Tam już można było wsiąść na rower, więc z ponad 400 m w pionie zaledwie 100 udało mi się pokonać na rowerze, z czego większość to był nieodczuwalny podjazd zanim znalazłem się pod górą. Zjazd był wygodniejszy, bo było dużo asfaltu (z drugiej strony wzniesienia sam beton z otworami dla zwiększenia przyczepności), chociaż hamulce szybko się grzały przez dużą liczbę zakrętów. Zjechałem na dół, aby znaleźć na drodze kolejną górę. Całe szczęście mniejszą i szybko trafiłem do Nary.
Już tradycyjnie zostawiłem bagaż w hostelu i ruszyłem na pieszą wycieczkę po mieście, w którym byłem już tyle razy, co w Ōsace. Zawsze jednak znajdzie się coś ciekawego do sfotografowania, jak kwitnące śliwy (vel morele japońskie) albo popołudniowe słońce oświetlające zabytkową architekturę.
Po powrocie do hostelu okazało się, że zapomniałem zasilacza do komputera. 40 km najprostszą drogą to przynajmniej 4 godziny na załatwienie sprawy, więc zdecydowałem się na pociąg. Wyszły łącznie 3 godziny, które będę musiał odrobić. Chyba pierwszy raz od przylotu do Japonii zapomniałem o czymś, i to od razu o tak niezbędnym przedmiocie.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Japonia, na trzech kółkach, z sakwami, za granicą, Japonia / Nara, Japonia / Ōsaka, wyprawy / Japonia II 2018, rowery / GT

Kategorie

Archiwum

Moje rowery