Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

za granicą

Dystans całkowity:49709.66 km (w terenie 1277.72 km; 2.57%)
Czas w ruchu:2979:32
Średnia prędkość:16.68 km/h
Maksymalna prędkość:72.10 km/h
Suma podjazdów:423654 m
Maks. tętno maksymalne:130 (66 %)
Maks. tętno średnie:150 (76 %)
Suma kalorii:23072 kcal
Liczba aktywności:666
Średnio na aktywność:74.64 km i 4h 28m
Więcej statystyk

Tanbo āto

  95.51  05:00
Wczoraj nad Tōhoku przeszedł tajfun, dlatego nie wychylałem za bardzo nosa i zostałem dodatkową noc nad jeziorem Towada-ko. Po południu przestało na chwilę padać, więc wyszedłem z aparatem zobaczyć okolicę. Dużo gałęzi walało się po drogach, kilka drzew zakończyło żywota, namioty stojące za hostelem odleciały (nocleg w nich kosztował tyle samo, co mój w holu; dobrze, że nie próbowałem szczęścia pod gołym niebem).
Wraz ze mną zatrzymał się Kazuki, który również podróżował na rowerze. Postanowił do mnie dołączyć, bo jechaliśmy w tym samym kierunku. Zaczęliśmy tą samą drogą, co podczas mojego objazdu sprzed wczoraj. Na rozstaju dróg zostawiłem przyczepkę z bagażem pod punktem widokowym i namówiłem Kazukiego do dołączenia do mnie. Zgodził się bez zastanowienia i bardzo się ucieszył, gdy wjechaliśmy na 1000 m. Tym razem mogłem spojrzeć na jezioro za dnia, chociaż słońce prześwitujące przez chmury trochę raziło po oczach.
Mieliśmy długą drogę w dół. Po tajfunie zostało sporo liści i gałęzi na jezdni. Ktoś musiał z grubsza uprzątnąć ten bałagan, bo wczoraj podczas spaceru widziałem wiele zniszczeń. W każdym razie, zjazd nie był przyjemny, bo trzeba było uważać na śliskie liście i patyki, a rower na końcu i tak wyglądał tragicznie z błotem i liśćmi przylepionymi do ramy.
Zatrzymaliśmy się na stacji Michi-no-Eki Nijinoko, żeby coś zjeść. Przy okazji kupiłem bardzo tanie jabłka. To był znak, że znalazłem się w prefekturze Aomori, określanej jako owocowa prefektura.
Skończyła się droga przez las i trafiliśmy na drogi pełne aut. Do tego słońce zaczęło prażyć. Okazało się, że mój dzisiejszy cel – i właściwie cel całej mojej wyprawy – znajdował się na wspólnej drodze mojej i Kazukiego. Pojechaliśmy więc najpierw do miejsca mojego noclegu, abym mógł zostawić bagaż i przyczepkę, a potem ruszyliśmy w drogę. Były dwa miejsca, gdzie można zobaczyć tanbo āto, czyli sztukę na polu ryżowym. Pojechaliśmy do pierwszego, gdzie znajdowało się jedno pole ryżu przedstawiające morską wyprawę (symboliki nie jestem w stanie odczytać) oraz dwa inne obrazy ułożone z kolorowych kamieni. Oczywiście wjazd na wieżę widokową był płatny.
W oddali dostrzegłem rzęsisty deszcz, którego zacząłem się obawiać. Mimo to pojechaliśmy jeszcze w drugie miejsce, które znajdowało się zaraz za miejscowym ratuszem. Sam ratusz też niczego sobie, bo udawał zamek. Trochę się oszukałem, gdy próbowałem zrozumieć cennik. Okazało się, że wejście na wieżę to dodatkowa opłata, ale zupełnie nieopłacalna, bo widok na rysunek w ryżu był w pełni widoczny z tarasu obok wieży. Znów pojawił się motyw morski z potworem oraz wojownikiem.
Ostatnim moim punktem do odwiedzenia był zamek Hirosaki-jō. Był on w trakcie remontu, a właściwie to mury, na których powinien stać zamek. Został on tymczasowo przesunięty, ale wciąż dało się do niego wejść. Nie rozciągały się z niego żadne widoki, ale z platformy obok zamku można było zrobić mu zdjęcie na tle góry Iwaki. Wczesnym rankiem pewnie ładnie to wyglądało. Ja tymczasem musiałem wracać. Pożegnałem się z Kazukim, który zaplanował zatrzymać się w parku pod namiotem, i pojechałem prosto do domu gościnnego. Na szczęście żaden deszcz mnie nie złapał. Zachodzące słońce pięknie oświetlało krajobrazy na mojej drodze.

Kategoria góry i dużo podjazdów, na trzech kółkach, kraje / Japonia, z sakwami, za granicą, ze znajomymi, Japonia / Akita, Japonia / Aomori, wyprawy / Japonia 2017/2018, rowery / GT

Poranny market rybny

  74.91  04:50
Wstałem o piątej rano, aby pojechać z Ryosaku na rybny market. Było tam strasznie dużo ludzi i równie wiele stoisk z pysznym jedzeniem... głównie, bo można było znaleźć wszystko. Zjedliśmy śniadanie i musieliśmy wracać, bo się rozpadało.
Deszcz nie trwał długo, więc ruszyłem suchy. Jesień zaczyna być widoczna na krzewach, na polach ryżowych zaczęły się żniwa (chyba można tak określić zbiór ryżu). Trochę się martwiłem o to, czy uda mi się zobaczyć cel wyprawy po Tōhoku. Ale nie chciałem zapeszać i nie przejmowałem się tym za bardzo. Syciłem oczy pięknymi krajobrazami.
Droga pięła się bardzo łagodnie w górę. Niestety robiłem się głodny, a od opuszczenia Hachinohe nie trafiłem na żaden czynny sklep, o supermarkecie nie wspominając. Zaczęły się cięższe podjazdy, ale w samą porę trafiłem na jakiś postój z odrobiną jedzenia. Wziąłem onigiri (kulki ryżowe) i gruszkę. Wypatrzyłem jeszcze ciastka, ale okazało się, że w środku były cukierki. Moja nieznajomość języka kiedyś mnie zgubi.
Zjadłem przy stoliku mój posiłek, a w międzyczasie zostałem poczęstowany kawą od siedzących obok mnie Japończyków. Ruszyłem dalej i robiąc ostatnie podjazdy, a potem krótki zjazd, znalazłem się nad jeziorem Towada-ko. Z ciekawości zboczyłem z głównej drogi, aby wjechać na półwysep. Prawie nie było ruchu, ale musiałem zrobić dodatkowy podjazd. Przez drzewa prześwitywał turkusowy kolor jeziora. Wyglądało to pięknie. Jak w Polsce.
Dojechałem do punktu widokowego. Nieco zapomnianego, bo z tej drogi już prawie nikt nie korzysta. Nie byłem jednak sam. Po krótkiej sesji zdjęciowej pojechałem w dół do mojego hostelu.
Kategoria góry i dużo podjazdów, na trzech kółkach, kraje / Japonia, z sakwami, za granicą, Japonia / Aomori, Japonia / Akita, wyprawy / Japonia 2017/2018, rowery / GT

Towada-ko

  47.13  02:21
To nie koniec atrakcji na ten dzień. Chciałem okrążyć jezioro, więc już bez przyczepki i po posiłku ruszyłem na zachód.
Chmury na niebie zwiastowały coś niedobrego. Miałem więc nadzieję, że uda mi się wrócić przed deszczem. Nabrałem dobrego tempa, przynajmniej jak na początek. Zrobiłem parę zdjęć i zaczął się ciężki podjazd, na końcu którego znalazłem punkt widokowy i rozjazd. Widok był trochę przesłonięty przez drzewa, więc pozostało mi tylko kontynuowanie jazdy. Droga znów zaczęła się ciągnąć w górę, aż przekroczyłem 1000 m n.p.m. Pojawił się też kolejny punkt widokowy, jednak było zbyt ciemno, więc nie zobaczyłem z niego nic.
Obawiałem się, że będę miał jeszcze jakieś podjazdy dalej, chociaż zaryzykowałem, aby zamknąć szlak wokół jeziora. Aut minęło mnie raptem kilka. Przynajmniej żadne zwierzę nie wyskoczyło przede mnie. Nie jechało się najprzyjemniej, bo pojawiła się mgła i chłód. Musiałem wolno wchodzić w zakręty, aby nie wpaść w poślizg. Gdy w końcu zrobiło się płasko, a mgła została w tyle, mogłem przyspieszyć. Ostatni tunel na drodze i już byłem w hostelu. Wtedy zaczęło padać.
Kategoria góry i dużo podjazdów, po zmroku i nocne, kraje / Japonia, za granicą, Japonia / Akita, Japonia / Aomori, wyprawy / Japonia 2017/2018, rowery / GT

Hachinohe

  112.80  06:00
Znów zebrałem się wcześnie rano. Akurat kończyłem śniadanie pod lokalnym konbini, gdy rozległ się sygnał alarmowy. Korea Północna znów wystrzeliła rakietę. Japończycy chyba już do tego przywykli, bo nikt się specjalnie tym nie przejął. Na razie, bo jeśli dojdzie do eksplozji rakiety nad terenami zamieszkałymi albo do testów broni jądrowej, które doprowadzą do skażenia większego niż elektrownia Fukushima, wtedy skończą się słowne potyczki.
Jechałem głównie drogą nr 4. Czasem udawało się po ulicy, gdy aut było mniej, chociaż najczęściej lądowałem na chodnikach, które były różnej jakości. W jakiejś wiosce trafiłem na podobny festiwal, co poprzedniego dnia w Morioce, ale tylko przyjrzałem się mu z daleka, bo gonił mnie czas.
W Ninohe miałem szczęście zobaczyć występ młodzieży z okazji innego festiwalu. Jako jedyny obcokrajowiec zwróciłem swoją uwagę i jeden z uczestników przedstawienia wymienił ze mną kilka zdań. Kilka ulic dalej trafiłem na karawan, ale nietypowy, bo znalazły się na nim wielkie penisy wyrzeźbione z drewna. Z efektami specjalnymi w postaci pary buchającej ze szczytu jednej z rzeźb. Sądząc po dekoracjach, jest to coś związanego z religią szintoistyczną.
Do Hachinohe dojechałem po zmroku. Temperatura spadła do 15 °C, ale na rowerze jest zawsze cieplej. Do ustalonego miejsca dojechałem w ostatniej chwili, chociaż i tak musiałem chwilę poczekać na Ryosaku, który był moim dzisiejszym gospodarzem. Zabrał mnie na wycieczkę autem po mieście, a potem poszliśmy zjeść lokalne specjały. Znalezienie parkingu nie było łatwe.
Kategoria góry i dużo podjazdów, na trzech kółkach, po zmroku i nocne, setki i więcej, kraje / Japonia, z sakwami, za granicą, Japonia / Iwate, Japonia / Aomori, wyprawy / Japonia 2017/2018, rowery / GT

Spacer po Morioce

  40.67  02:38
Zatrzymałem się pod Morioką na 2 dni. Dzisiaj nie padało, więc miałem okazję zwiedzić miasto. Poranek był bardzo chłodny i żałowałem, że nie wziąłem cieplejszej bluzy, ale potem i tak musiałem zdjąć z siebie tę, którą miałem, bo zaczęło się robić upalnie.
W mieście trafiłem na paradę. Ozdobiony wóz był ciągnięty przez kilkudziesięciu ludzi. Na wozie grały bębny, śpiewała młodzież. Policja organizowała lokalnie ruch, aby kolumna mogła swobodnie toczyć się przez miasto. Wyglądało to bardzo ciekawie.
Dojechałem pod dworzec kolejowy, jako że w wielu miastach wokół nich skupia się większość ważniejszych obiektów. Zatrzymał mnie strażnik, bo chyba nie mogłem jechać po placu dworcowym, więc zapytałem go o parking. Po długim zastanowieniu i upewnieniu się, że ja tylko na moment, wskazał mi miejsce pod budynkiem dworca. Wszedłem do środka i wyszedłem z pustymi rękoma. Znalazłem centrum informacji, ale było zamknięte. Pojechałem dalej.
Miałem szczęście trafić na kolejną grupę ciągnącą kolejny powóz. Potem spotkałem jeszcze 2 czy 3 inne grupy, które krążyły po całym mieście. Wiedziałem, że coś się szykuje.
Moja chęć zdobycia wiedzy o mieście zaprowadziła mnie do jeszcze kilku punktów informacji, które okazały się udzielać informacji wyłącznie po japońsku. W końcu się poddałem i ruszyłem z powrotem pod dworzec. Zauważyłem znak informujący o zakazie parkowania roweru z zaznaczonym dosyć rozległym obszarem wokół dworca. Nie chciałem wykorzystywać uprzejmości strażnika po raz kolejny, więc na własną rękę zacząłem poszukiwania parkingu. Ostatecznie poddałem się i zostawiłem rower na płatnym parkingu rowerowym. Zacząłem tęsknić za Sendai, gdzie było dużo prościej. Może po prostu brakowało mi wiedzy o nowym mieście.
W informacji turystycznej dostałem plan miasta oraz dowiedziałem się, że wieczorem miał być organizowany festiwal. Wyjaśniło się skąd tak uroczyście w całym mieście.
Poszedłem do restauracji, którą polecił mi spotkany wczoraj Japończyk. Zaskoczyło mnie to, że była bardzo ekskluzywna. Prefektura Iwate znana jest z ramenu podawanego na chłodno. Tutaj zamówiłem jego odmianę – reimen, specjalność z Morioki. Nie przypadł mi jednak do gustu. Po wyjściu z restauracji zobaczyłem długą kolejkę. Pora lunchowa się rozpoczęła, więc byłem szczęściarzem.
Podczas pieszej wędrówki po mieście wybrałem się do dzielnicy świątynnej, a potem zatrzymałem się w Starbucksie, żeby popracować. Jako że chciałem zobaczyć choć kawałek festiwalu, wyszedłem wieczorem na ulice festiwalowe i... nic nie zobaczyłem. Gdy już miałem wracać, zrozumiałem, że powinienem iść za tłumem, bo nagle zrobiło się tłoczno. Niestety nie zobaczyłem za dużo albo trafiłem w złe miejsce. Zabrakło mi czasu, bo musiałem wrócić po rower, a potem pojechać szybko do domu Couchsurfera, bo poprosiłem o zbyt krótką przerwę w pracy. Było bardzo zimno, gdy wracałem.
Kategoria po zmroku i nocne, kraje / Japonia, za granicą, Japonia / Iwate, wyprawy / Japonia 2017/2018, rowery / GT

Morioka

  69.95  03:56
Do wczorajszego szeregu trzeba dopisać jeszcze jednego kapcia, gdy opuściłem hotel. Napompowałem koło, nic nie zeszło, więc pojechałem dalej. Kierunek: Morioka, czyli na północ.
W Hanamaki dostrzegłem dom pokryty strzechą, więc skręciłem do niego. Spotkałem po drodze kilka grup dzieci, które przywitały się ze mną, a potem jeszcze z samochodu powitała mnie dwójka Japończyków. Rodzeństwo zauważyło mnie na głównej drodze, gdy skręcałem do tego obiektu i postanowili ze mną porozmawiać. Zrobiliśmy sobie kilka zdjęć, wymieniliśmy kontaktem i nawet dostałem coś do picia z pobliskiego automatu. Bardzo sympatyczni ludzie z dobrą znajomością angielskiego.
Konieczność dopompowania powietrza co kilkadziesiąt kilometrów zmusiła mnie do zatrzymania się i zajrzenia do dętki. Znalazłem dziurę i ją załatałem. Opona zaczyna łapać dziury, mimo że wymieniłem ją jakoś niedawno, 2 tys. kilometrów temu.
Dotarłem do Morioki, ale już nie miałem czasu na zwiedzanie. Pojechałem do najbliższego Starbucksa, żeby zabrać się do pracy. Po kilku godzinach ruszyłem dalej, już po zmroku – w kierunku mojego celu. Miałem się zatrzymać wyjątkowo u Couchsurfera. Pojawiła się przeszkoda w postaci mżawki, która po kilku kilometrach jazdy przekształciła się w ulewę. Był to ostatni odcinek drogi, więc nie zatrzymywałem się. Dojechałem na stację kolejową, gdzie umówiłem się z Suzukim. Akurat gdy dotarłem na miejsce, deszcz przestał padać.

Kategoria na trzech kółkach, kraje / Japonia, z sakwami, za granicą, po zmroku i nocne, Japonia / Iwate, wyprawy / Japonia 2017/2018, rowery / GT

Szereg niefortunnych zdarzeń na drodze do Kitakami

  87.71  04:46
Dzień zaczął się gorąco. Droga z początku była prosta, zaledwie kilka niewielkich pagórków, ale wąsko. Dużo pojazdów ciężarowych zmuszało mnie do częstego zatrzymywania się, aby umożliwić im wyprzedzanie mnie. Taki mój gest bycia dobrym Polakiem na obczyźnie.
Dojeżdżałem do miasta Ichinoseki, gdy zauważyłem krzywą obręcz w tylnym kole. Tym razem szprycha pękła przy nyplu. Rozpocząłem poszukiwania serwisu rowerowego. Pierwsze miejsce oczywiście nie przyniosło rezultatu, bo nikogo przez ponad kwadrans nie było w środku. Tak to jest podczas pory lunchowej. Pojechałem do drugiego serwisu. Tam serwisant sprawnie wstawił nową szprychę i byłem znów w drodze, chociaż ze sporym opóźnieniem.
Na obiad zatrzymałem się, jak zwykle, w konbini (rodzaj sklepu osiedlowego), ale ruszając w dalszą drogę, zapomniałem o okularach, które położyłem na sakwie. Całe szczęście nie odjechałem za daleko zanim się zorientowałem, że miałem coś lekko na nosie. Zawróciłem i odnalazłem okulary całe, a właściwie z tym samym zestawem rys, co ostatnio.
W Ōshū spełnił się mój koszmar. Serwisant napompował oponę do granic wytrzymałości, więc była jak skała podczas jazdy. Drogi w Japonii nie są najczystsze i kamienie są codziennością na poboczach czy chodnikach. Trafiłem na wyjątkowo paskudny wysyp żwiru i wtedy tylko usłyszałem syk. Nie mam pojęcia, co się stało, ale dętka została przebita w dwóch miejscach, jak przy snake'u, tyle że miałem za duże ciśnienie, aby doprowadzić do takiego przebicia. Zagadki nie potrafiłem rozwiązać, ale dostałem loda od chłopczyka, który był na spacerze ze swoją mamą. Być może dojrzał mnie z okna, gdy męczyłem się z łataniem. Tym razem napompowałem oponę na tyle, abym mógł kontynuować bez obaw.
Dojechałem do Kitakami spóźniony przez cały szereg niefortunnych zdarzeń. Tym razem zatrzymałem się w hotelu. Podobno z restauracją; gdyby tylko była czynna. Postanowiłem spróbować regionalnych dań, bo każda prefektura, a czasem nawet każde miasto mają swoje unikalne kompozycje smakowe. Nie mam jakiegoś dobrego poczucia smaku, żeby móc opowiadać o jedzeniu jak jakiś wirtuoz kulinarny, ale skoro mam możliwość skosztować Japonii, to nie przejmuję się tym.
Kategoria na trzech kółkach, kraje / Japonia, z sakwami, za granicą, Japonia / Miyagi, Japonia / Iwate, wyprawy / Japonia 2017/2018, rowery / GT

Wyprawa po Tōhoku

  84.26  04:23
Wyruszyłem na wyprawę. Tylko po Tōhoku, regionie w północno-wschodniej części wyspy Honshū, ale zawsze coś. Zapakowałem co najważniejsze do dwóch sakw, zamontowałem trzecie koło, które zdążyło się zakurzyć przez ostatni miesiąc i ruszyłem na północ.
Najpierw powoli po znanych drogach, które pokonałem raz, czy kilka razy, czasem tylko w jednym kierunku, więc zupełnie nie rozpoznawałem okolic. Drogi były zatłoczone, a chodniki zapomniane. Przyroda zabiera to, co wybudował człowiek.
Wyjechałem na płaskie tereny z mnóstwem wąskich kanałów i pól ryżowych. Ruch jakby zamarł. Znalazłem się na japońskiej wsi. Było to widać, słychać i czuć (po raz pierwszy od początku mojej podróży po Japonii poczułem obornik).
Jechało się bardzo przyjemnie, chociaż niepokoiły mnie widoki w oddali. Rodem z Islandii. Góry robiły się szare, aż dotarło do mnie co się działo. Zaczęło kropić, a potem padać. Deszcz nie był jakoś uciążliwy, bo nawet buty mi nie przemokły, a do tego na kilka kilometrów przed celem wyjrzało słońce, zostawiając połowę nieba pokrytą chmurami. Było zupełnie jak podczas jednej z podróży po Islandii. Dzisiaj zatrzymałem się w pensjonacie. Miałem całe piętro dla siebie, a do tego od kilku gości dostałem pieczone słodkie ziemniaki. Chyba popularny przysmak w tamtych stronach.
Kategoria na trzech kółkach, kraje / Japonia, z sakwami, za granicą, Japonia / Miyagi, wyprawy / Japonia 2017/2018, rowery / GT

Shiroishi-jō

  118.19  06:03
Kolejny upalny dzień na japońskich drogach. W okolicy Sendai jest niewiele zamków, więc żeby się dostać do najbliższego potrzebowałem całego dnia. Zamek Shiroishi-jō był moim dzisiejszym celem.
Jadąc po ulicach Sendai, natrafiłem na rozwieszone lampiony. Okazało się, że to z okazji jakiegoś festiwalu w pobliskim chramie. Wielka brama torii zapraszała do środka, więc wszedłem na chwilę i przypomniało mi się, że już raz odwiedziłem ten chram – Ōsaki Hachiman-gū, ale wtedy wjechałem od północy. Festiwal zaczynał się najprawdopodobniej wieczorem, bo stragany z jedzeniem dopiero były rozstawiane.
Wyjechałem z miasta i trafiłem na drogi, które znałem z niejednej wyprawy. Okolice Sendai powoli przestają zaskakiwać. Góra Zaō, którą miałem na oku, dzisiaj również była okryta chmurami, więc ponowna wspinaczka na nią odpadała. Miałem bliziutko do miasta Shiroishi, więc szybko dojechałem na miejsce i odnalazłem zamek, kierując się znakami turystycznymi.
Wydawało mi się, że muszę kupić bilet w automacie, ale nie działała opcja najdroższa, czyli standardowo bilet indywidualny dla dorosłego. Kupiłem więc tańszy z nadzieją, że mi to wybaczą. Gdy wszedłem za mury, a potem dostałem się na wieżę zamkową, wszystko się wyjaśniło. Nie musiałem kupować biletu, aby zobaczyć zamek. W środku trwało jakieś wydarzenie i dwa piętra zostały zamknięte. Stąd pewnie niemożliwość kupienia całego biletu. Widok ze szczytu nie był jakiś specjalny, a wnętrza były puste (jak w większości japońskich zamków), więc trochę żałowałem wydanych pieniędzy.
Niestety zbliżał się wieczór, więc musiałem szybko wracać. Zaplanowałem ruszyć z biegiem rzeki w kierunku oceanu. Mimo to trafiłem na kilka pagórków. Na wałach przeciwpowodziowych wjechałem na kilka ślepych dróg. Pamiętam, jak wiosną jechałem długą drogą z Ogawary w kierunku ujścia rzeki. Tym razem znalazłem się po złej stronie rzeki i narobiłem sobie kłopotów z błądzeniem. Potem jakoś przedostałem się na drugą stronę i nadrobiłem kawał drogi do Sendai, pokonując trasę w dużej mierze tymi samymi drogami, co wtedy. Do domu dotarłem późno i byłem wykończony. Nie było mowy o żadnych festiwalach.

Kategoria po zmroku i nocne, setki i więcej, kraje / Japonia, za granicą, Japonia / Miyagi, wyprawy / Japonia 2017/2018, rowery / GT

Słoneczników nigdy za wiele

  63.81  03:20
W telewizji pokazali pole słoneczników, które wciąż nie przekwitły, więc chciałem je odwiedzić. Było upalnie, więc spokojnie pojechałem na południe.
Droga była mało ciekawa. Zrobiłem kilka przypadkowych zdjęć zanim dotarłem do miasteczka Watari, a właściwie do jego granicy, którą wyznacza rzeka Abukuma-gawa. Nad tą rzeką znajduje się niewielkie pole wypełnione żółtymi (a jakby inaczej) słonecznikami. Nie byłem sam, skoro reklama pojawiła się aż w lokalnej telewizji. Niestety znalazłem się tam ciut za późno i kwiaty były słabo oświetlone, ale może to dodało im uroku. Zrobiłem kilka selfie, kilka normalnych zdjęć i tyle atrakcji na dzisiaj.
Do domu chciałem wrócić jakąś inną drogą. Wpierw musiałem dostać się na drugą stronę rzeki, co zrobiłem, jadąc do innego mostu niż wcześniej. Potem trochę wałami rzecznymi, trochę drogami osiedlowymi (na jednej zaczepił mnie Japończyk, który mi pomógł przedostać się pod torami), drogami bez skrzyżowań i ze skrzyżowaniami, na których trzeba swoje odczekać na zielone, aż znalazłem się w centrum Sendai, skąd miałem już prosto do celu (nie to, co pierwszego dnia w tym mieście).
Kategoria kraje / Japonia, za granicą, Japonia / Miyagi, wyprawy / Japonia 2017/2018, rowery / GT

Kategorie

Archiwum

Moje rowery