Lało jeszcze gorzej niż w Tōkyō. Prognoza pogody na najbliższy tydzień nie cieszyła mnie, więc nawet nie zamierzałem siedzieć bezczynnie. Pojechałem dalej zgodnie z planem. Dzisiaj chciałem zobaczyć Fuji.
Początek wyprawy nie był zbyt udany. Szukałem sklepu z uchwytem do parasola, abym mógł zamontować go na kierownicy. Skoro moje ubrania nie dają rady, to trzeba było się ratować inaczej. Niestety poszukiwania zakończyły się klapą. Na całej drodze na północ nie znalazłem żadnego takiego sklepu, nawet z pomocą mapy.
Jechało się ciężko, bo nie dość, że ciągle lało, to miałem do podjechania ponad 1100-metrową górę. Za jej szczytem pojawił się kolejny problem – 100 metrów w dół. Podczas zjazdu nie czułem palców od zimna. Do tego nie czułem, aby klocki hamulcowe hamowały, więc miałem je zaciśnięte przez cały zjazd. Przejechałem to – szczęśliwie – bez poślizgu i dotarłem do domu gościnnego. Znowu nie widziałem Fuji. No, może tym razem naprawdę, bo nie dojrzałem nawet konturu góry.