Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

góry i dużo podjazdów

Dystans całkowity:45472.96 km (w terenie 2892.42 km; 6.36%)
Czas w ruchu:2667:52
Średnia prędkość:16.80 km/h
Maksymalna prędkość:72.10 km/h
Suma podjazdów:489504 m
Suma kalorii:35974 kcal
Liczba aktywności:499
Średnio na aktywność:91.13 km i 5h 26m
Więcej statystyk

Izumigatake

  74.60  04:55
Pogoda się popsuła. W prognozie prawie dwa tygodnie deszczu, ale dzisiaj pojawiło się okienko. Dlaczego tego nie wykorzystać? Rzuciła mi się w oczy jedna taka górska droga. Postanowiłem sprawdzić jej tajemnice.
Robiło się upalnie. Ruszyłem niespiesznie w kierunku zachodnim wzdłuż rzeki Nanakita-gawa. Niepokoił mnie duży ruch, a potem jeszcze doszedł wiatr w twarz. Rozpoznałem kilka znajomych dróg sprzed roku. Ale zaraz zaczął się właściwy podjazd.
Minąłem się z dziesiątkami kolarzy, którzy pędzili w przeciwnym kierunku, więc byłem dobrej myśli. Obawiałem się bowiem, że droga będzie zamknięta, jak to bywa zimą w górach.
Napełniony optymizmem, wspinałem się kilometr po kilometrze. Na drodze stanął tunel, ale nie prowadził przez żadną górę. Nie jestem pewien, dlaczego powstał, ale mam pewną teorię – element zaskoczenia. Zaraz za tunelem kwitły setki drzew wiśni. Hanami w tych górach trwało w najlepsze (w Sendai płatki opadły z większości drzew).
Dojechałem pod stok narciarski. Już bez śniegu, ale kilka zakrętów dalej, na kolejnym stoku, śnieg wciąż był widoczny. Oczywiście było chłodniej niż tych kilka zakrętów wcześniej.
Jechałem coraz wyżej, ruch malał, aż w końcu dotarłem do zwężenia. Tam minąłem ostatnie auto i miałem drogę tylko dla siebie. Ale co to za droga? Co kilkaset metrów leżał śnieg, aż w końcu droga asfaltowa zmieniła się w żwirową. Po raz pierwszy w Japonii jechałem po drodze terenowej. Zaskoczyło mnie to, bo podczas planowania droga wyglądała na w pełni asfaltową.
Jechałem wolno, obawiając się, że spotkam mieszkańca tych gór – niedźwiedzia. Droga mocno przypominała tę ze Słowacji, gdzie też nie planowałem terenu. Nie było za wygodnie, bo na kamieniach trzęsło jak w Górach Lewockich. Jak dobrze, że nie zaplanowałem jazdy w odwrotnym kierunku, bo wykończyłby mnie taki podjazd. Z drugiej strony, po męczącym podjeździe mogłem zjechać asfaltem jak dziesiątki rowerzystów, których spotkałem wcześniej. Zawiedli mnie, bo robili podjazd i zjazd tą samą trasą. Nie mogłem się poddać, choć była obawa, że w którymś momencie droga może się skończyć.
Na jednym rozdrożu nie spojrzałem na mapę i pojechałem źle, myśląc, że wybrana droga była tą właściwą. Okazało się inaczej, ale może nawet skróciłem sobie dystans w terenie.
W końcu wydostałem się do cywilizacji, choć po drodze minąłem kilka pustych aut, w tym jedno ze znakiem niedźwiedzia na masce. Miałem to już za sobą, więc zjechałem w dół, mijając dziesiątki pól ryżowych wypełnionych wodą. Sezon rolniczy się rozkręca w tym regionie.
Po powrocie do domu usłyszałem w telewizyjnych wiadomościach o śmiertelnym ataku niedźwiedzia na dwójkę turystów w mieście Aizu-Wakamatsu. Wycieczka się udała, ale lepiej uważać.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Japonia, terenowe, za granicą, Japonia / Miyagi, wyprawy / Japonia wiosną 2019, rowery / Trek

Lalki kokeshi

  65.89  03:37
Moje wczorajsze poszukiwania naprowadziły mnie na dobry trop. Byłem we właściwym mieście, ale poszukiwane przeze mnie miejsce było w innej dzielnicy. Musiałem wybrać się w góry.
Dzień zapowiadał się upalnie, ale wiał silny wiatr – w twarz. Pół dnia pod górkę. W dzielnicy Iwadeyama trafiłem na aleję wiśniową. Rzeka obsadzona kwitnącymi drzewami przyciągała zaledwie kilka osób. Przypomniała mi się poprzednia wizyta w tej dzielnicy. Próbowałem jeszcze odnaleźć jedno historyczne miejsce, ale akurat skończyła mi się ważność danych w telefonie i szukanie po omacku skierowało mnie w zupełnie innym kierunku niż powinienem był szukać. Trudno, może innym razem.
Dalsza droga na północ pięła się lekko w górę. Jechałem wzdłuż doliny budzącej się do życia po zimie. Drzewa wiśni dopiero zakwitały. Góry są ciekawym sposobem na przedłużenie hanami. Tylko trzeba jeszcze wiedzieć, gdzie szukać drzew wiśni.
Dotarłem do mojego celu – Naruko-onsen. Jest to teren aktywny wulkanicznie, dzięki czemu jest bogaty w gorące źródła. Większą sławę jednak mają tutaj lalki kokeshi. W dzisiejszych czasach wykonywane w całej Japonii, ale najbardziej znane w regionie Tōhoku są kokeshi z Naruko. Ręcznie wyrabiane z drewna i malowane przez licznych w tej dzielnicy rzemieślników nie mają sobie równych. Mówi się, że każda figurka ma swoją duszę.
Przejechałem tylko główną ulicę i musiałem wracać. Planowałem zostać dłużej, odwiedzić jeszcze kilka miejsc, ale miałem zaledwie kilka godzin dla siebie, bo byłem umówiony, a większość czasu poszła na jazdę pod górę z wiatrem w twarz. Całe szczęście powrót przebiegł sprawnie. Wiało w plecy, do tego miałem ciągle w dół. Sama przyjemność.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Japonia, za granicą, Japonia / Miyagi, wyprawy / Japonia wiosną 2019, rowery / Trek

Śnieg w Sendai

  23.09  01:25
Zrobiłem sobie krótki wypad bez roweru do regionu Kansai (Nara, Kyōto, Ōsaka). Gdy wróciłem, przywitał mnie śnieg. Przynajmniej jego resztki, które zalegały na poboczach dróg jako zaspy lub na ulicach jako kałuże. Przynajmniej urlop się udał, bo przez większość czasu miałem ładną pogodę.
Dzisiaj chciałem zobaczyć drzewa wiśni w Sendai, bo przez okres mojej nieobecności zdążyły zakwitnąć. Pojechałem oczywiście do parku Tsutsujigaoka-kōen. Jakoś najlepiej mi się on kojarzy jako miejsce idealne na hanami (świętowanie okresu kwitnienia wiśni). Po szybkim spacerze ruszyłem w kierunku zamku.
Było trochę wspinaczki, bo zamek leży na wzgórzach, a dostałem się do niego od tyłu, ponieważ pomyliły mi się drogi. Pochmurne niebo przepuszczało niewiele słońca, więc spędziłem na górze trochę więcej czasu, spacerując i czekając na dogodny moment zrobienia doświetlonych zdjęć. Potem zjechałem szybko w dół, gdzie zahaczyłem jeszcze o park Nishi-kōen.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Japonia, za granicą, Japonia / Miyagi, wyprawy / Japonia wiosną 2019, rowery / Trek

Jak na Islandii

  124.37  08:23
Tylko wtedy było lato, ale może po kolei. Miało lać cały dzień. Padało, gdy się zbierałem, ale przestało, gdy wyszedłem.
Niebo było zachmurzone. Na jednym ze wzniesień zobaczyłem pejzaż górski, a na nim kilka miejsc z opadem konwekcyjnym. Było zupełnie jak na Islandii. Uciekałem od deszczu, który pojawiał się ze wszystkich stron. Kilka razy już byłem przygotowany na najgorsze, ale kończyło się na kilku kroplach.
Po kilku godzinach pojawiło się słońce, a ja zatrzymałem się na zjedzenie kanapek ryżowych (onigiri) i smarowanie łańcucha. Nie przeczuwałem tego, co miało nadejść. Gdy ruszałem, zauważyłem chmurę za plecami, a za wzniesieniem również przed sobą. Już wiedziałem, że będzie źle. Nie domyślałem się jednak, że miał spaść... śnieg. Najpierw był lekki deszczyk, ale krople zaczęły spadać z nieba dziwnym torem. Pomyślałem, że to śnieg z deszczem. W kilka minut przerodziło się to w gruby opad śniegu. Temperatura spadła prawie do zera, a ja zacząłem przemarzać w dłonie, bo tak rękawice przesiąkły wodą z topniejącego śniegu. Dopiero gdy zaczęło się przejaśniać, znalazłem schronienie i mogłem się ogrzać w suchym i bezwietrznym miejscu.
Dalej prószyło od czasu do czasu, aż dojechałem na samą górę, skąd planowałem dotrzeć do Fukushimy. Wielkie było moje zdziwienie, gdy zastałem zakaz wjazdu rowerem tuż przed tunelem. Jeszcze podczas planowania podróży sprawdziłem, czy drogą można poruszać się na rowerze. Znak musiał mi umknąć.
Zawróciłem, aby wjechać na drogę zaproponowaną przez mapy. Już gdy po kilkuset metrach wjechałem na zalegającą warstwę śniegu, powinienem był zrezygnować. Dojechałem bowiem do bramy informującej o zamkniętej drodze. Zawróciłem pod tunel, mając w głowie plan. Chciałem złapać stopa, aby przedostać się przez zakaz.
Stałem wytrwale, założyłem nawet dodatkowe warstwy ubrań, gdy wiatr hulał. Nie przestraszyłem się nawet zamieci śnieżnej, która przyniosła duże opady śniegu oraz pługi śnieżne. Niestety mój upór poszedł na marne, bo nikt się nie zatrzymał. Miałem dość czekania. Obejrzałem dokładnie mapę, aby dowiedzieć się, że zakaz obowiązywał na przynajmniej kilku kilometrach, więc nie chciałem łamać przepisów. Zawróciłem.
Nie chciałem zjeżdżać aż pod jezioro. Wypatrzyłem drogę biegnącą między szczytami. Martwił mnie zerowy ruch oraz znaki po japońsku, które przypominały ostrzeżenia o braku przejazdu. Ignorowałem je, bo było mi wszystko jedno dokąd dojadę. Ale dojechałem: na drugą stronę. Śnieg, który prószył od kilku godzin, zamienił się w deszcz, który towarzyszył mi jeszcze przez kilkanaście kilometrów. W pewnym momencie tak lunęło, że ciężko to opisać. Był też deszcz poziomy, którego spodziewałbym się bardziej po Islandii. No, nie cieszyłem się z niedzielnego wieczoru.
Zatrzymałem się w kilku sklepach, aby się ogrzać. Nie udało mi się kupić suchych rękawic, bo najwidoczniej było już po sezonie. Musiałem wytrzymać w mokrych. Pokonałem kilkadziesiąt kilometrów po zmroku. Trafiłem nawet na drogę, na której spotkałem Johna. Niedawno przeniósł się, więc tym razem nie mogłem go spotkać. Do Fukushimy dotarłem tak zmarznięty, że wziąłem gorącą kąpiel i poszedłem prosto do łóżka.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Japonia, po zmroku i nocne, setki i więcej, z sakwami, za granicą, Japonia / Fukushima, wyprawy / Japonia wiosną 2019, rowery / Trek

Z poślizgiem w Aizu-Wakamatsu

  134.49  08:50
Pochmurne niebo nie wróżyło dobrego. Dodatkowo wiało. Jak to w wietrznej Niigacie (jak powiedziała Shalaka: tu albo wieje, albo leje).
Jechałem po spokojnych drogach lokalnych, czasem też po wałach rzecznych. Bez ciekawszych widoków, ale trafiłem na sporo kwitnących moreli japońskich.
Po przekroczeniu pierwszego wzgórza trafiłem do Gosen, gdzie 2 lata temu odwiedziłem z Shalaką ogród tulipanów. W międzyczasie słońce przebiło się przez chmury.
Dojechałem do rzeki Aga-no-gawa. Przeraziłem się, gdy przekraczałem most. Wiało z doliny tak mocno, że przechylało rower. Całe szczęście tylko na moście trzeba było trzymać kask, bo droga wzdłuż rzeki była tylko trochę wietrzna.
Przejechałem kilka tunelów. Za jednym z nich powrócił śnieg wokół dróg, a za innym tunelem zaczęło kropić. Całe szczęście tylko na chwilę, choć po przekroczeniu kolejnej góry zaczęło padać i nie przestawało na długo. Robiłem kolejne podjazdy i zjazdy, i miałem dość. Ręce mi zamarzały, bo nie miałem rękawiczek na deszcz. W sumie w butach też było pełno wody.
Dystans do celu się dłużył. Deszcz ustał na kilkanaście kilometrów przed miastem Aizu-Wakamatsu. Niestety mokre ulice spowodowały, że wpadłem w poślizg – i to na takim małym (może miał ze 2 cm) krawężniku. O dziwo rower przetrwał. Ja też nie miałem żadnych otarć. Jedynie nadgarstek mnie trochę bolał, bo podparłem się podczas upadku, ale przeszło tak szybko, że potem nawet zapomniałem o tym.
Jeszcze miałem problem ze znalezieniem domu gościnnego, ale błądząc wokół zabudowań, pewien Japończyk podszedł do mnie i wskazał ścieżkę. Wąska na szerokość roweru, wyglądała bardziej jak przerwa między budynkami, ale rzeczywiście – na końcu były poszukiwane przeze mnie drzwi.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Japonia, po zmroku i nocne, setki i więcej, z sakwami, za granicą, Japonia / Fukushima, Japonia / Niigata, wyprawy / Japonia wiosną 2019, rowery / Trek

Ile dzieli wiosnę i zimę?

  107.14  07:11
Ruszyłem bardzo wcześnie ze względu na długi dystans do kolejnego hostelu, a tych, okazuje się, jest niewiele w tych okolicach. Dzień zaczął się słonecznie i ciepło, choć wiatr, który zerwał się poprzedniego wieczora, czasem doskwierał.
Kontynuowałem podróż na północ. Kwitnące drzewa wiśni (sakura) były coraz rzadziej widoczne, ale morele japońskie (ume), których okres kwitnienia wypada tuż przed wiśniami, mijałem najpierw pojedynczo, a potem nawet całymi sadami. Wybierałem oczywiście jak najmniej zatłoczone drogi, bo jazda niektórymi chodnikami nie należy do najprzyjemniejszej. Przynajmniej na grubych oponach mniej trzęsie.
Wzdłuż rzeki Tone-gawa trafiłem najpierw na drogę dla rowerów, a potem na spokojną ulicę, która jednak przyniosła dużo podjazdów. W mieście Numata zaczęły się schody. Zruszył się silny wiatr, do tego droga zaczęła piąć się w górę, a zjeżdżając z jednego wzgórza, wjechałem w kamyk, który doprowadził do klasycznego snejka. Dwie dziury w dętce. Pierwsza poważniejsza awaria podczas tej podróży (nie licząc złamanej stopki). Poprzednim razem też podczas czwartej wycieczki przebiłem oponę.
Dalej już było tylko ciekawiej. Wjechałem na drogę pięćdziesięciu pięciu zakrętów. Każdy z nich był ozdobiony tabliczką z numerem i długością. Za ostatnim stał tunel, ale wcześniej krajobraz zmienił się diametralnie. Na wysokości 800 m n.p.m. zaczął pojawiać się śnieg w rowach (na zmianę ze śmieciami, bo Japończycy – jak Polacy – mają gdzieś środowisko). Im wyżej, tym robiło się chłodniej, a śniegu przybywało. Martwił mnie znikomy ruch oraz znaki informujące o śniegu sięgającym 150 cm. W końcu jednak dotarłem do tunelu bez problemów, przejechałem go, a tam jak zimą. Wszystkie szczyty pokryte grubą warstwą śniegu, przy drogach nawet 2-metrowe zaspy, a gdy dostałem się do zabudowań, spotkałem ludzi wracających z nart. Kompletnie nie spodziewałem się, że jedna góra dzieli dwa sezony.
Miałem na sobie już dwie bluzy i grubsze rękawice, ale po kilku kilometrach zacząłem przemarzać. Z ponad 20 °C na południu zrobiło się 5 albo i mniej. Nawet Garmin pod koniec odmówił współpracy w tej temperaturze. Nie wiem, co dalej, bo w ciągu najbliższych dni ma padać, więc mogę gdzieś ugrząźć.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Japonia, setki i więcej, z sakwami, za granicą, Japonia / Gunma, Japonia / Niigata, wyprawy / Japonia wiosną 2019, rowery / Trek

Legnica

  87.08  04:38
Ostatni dzień urlopu postanowiłem również spędzić na rowerze. Na początek pojechałem do centrum, aby poszukać serów z krowiego mleka. Tylko jeden stragan był otwarty, ale dzięki temu mogłem dokonać szybszego wyboru. Obładowany ciężkim plecakiem, w którym połowa ubrań wciąż pachniała świeżością (przestraszyłem się zimy w Tatrach, a i przeziębienie wymusiło na mnie zabranie cieplejszych rzeczy) ruszyłem w dół Kotliny Jeleniogórskiej.
Odcinek krajówki, którym pojechałem po raz pierwszy podczas tego urlopu było ciekawy. Biegł wzdłuż wartkiej rzeki. Wokół wysokie zbocza zacieniały drogę, przynoszący szczypiący chłód i kałuże. Zjazd się dłużył, ale kierowcy jadący za mną 40–50 km/h pewnie odetchnęli, gdy dojechałem do skrętu na Piechowice. Dalej już prosto do Jeleniej Góry, aby podjechać na Kapelę. Poszło łatwiej niż sądziłem. Mięśnie bolały po Śnieżce i Przełęczy Karkonoskiej, ale szybko wjechałem na szczyt. Potem zjazd do Świerzawy i zamiast przez Złotoryję pokierowałem się na Stanisławów. Przejechałem dużo rozlatujących się dróg, ale przynajmniej ominąłem większy ruch. Prawie nic się nie zmieniło. W Sichówku urwał się bagażnik na kocich łbach. Cieszyłem się, że nie miałem tam aparatu. Jak nienawidziłem tego typu dróg, tak doszedł kolejny argument – destrukcyjny.
W Legnicy zauważyłem tylko nową ulicę biegnącą przez park i masę zniszczonych dróg, które przez okres mojej nieobecności tylko się pogorszyły. Kto tam doszedł do władzy? Tyle infrastruktury wybudowali, gdy mieszkałem w tym mieście, a teraz? Wszystko wpompowali w drogę ekspresową? Zabrakło mi czasu, aby pojeździć po większej części miasta, bo tylko kupiłem bilet, zjadłem zapiekankę i musiałem wsiadać do pociągu. Koleje Dolnośląskie zaskoczyły mnie luksusowymi siedzeniami oraz stojakami na rowery. Już nie trzeba ich wieszać. Przynajmniej w tym jednym szynobusie.
Kategoria Park Krajobrazowy Chełmy, góry i dużo podjazdów, Polska / dolnośląskie, kraje / Polska, dojazd pociągiem, wyprawy / Szklarska Poręba 2018, rowery / GT

Przez Przełęcz Karkonoską

  101.38  05:34
Zostało mi sporo koron czeskich z ostatniej wizyty w Czechach, więc zaplanowałem krótką wycieczkę do południowych sąsiadów. Nie miałem zbyt dużego wyboru, aby przekroczyć granicę, ale kusił jeden plan.
Na Przełęczy Karkonoskiej byłem ostatnio 6 lat temu. Wczoraj minąłem skrzyżowanie, od którego zaczyna się podjazd, więc dzisiaj ruszyłem do Przesieki. Poranek był ciepły. Orientowałem się już w okolicy, więc dojazd na miejsce poszedł mi sprawnie. Zatrzymałem się tylko na kawę i po kilka batonów energetycznych.
Początek szedł świetnie. Jechałem na wyższym biegu, zatrzymywałem się tylko na zdjęcia jesiennej scenerii. Wyprzedził mnie zaledwie jeden rowerzysta, którego później i tak dogoniłem, gdy skończyłem z aparatem.
Wjechałem na drogę leśną i już musiałem zredukować bieg. Najgorsze było jednak za skrzyżowaniem. Stromizna taka, że aż w krzyżu bolało od wciskania pedałów. Ale dzielnie walczyłem. Nie wiem, jak ja tego dokonałem 6 lat temu na cięższym rowerze. Chyba że to ja byłem wtedy lżejszy. (Ewentualnie to zasługa kasety MegaRange od Shimano).
Po kilkuset metrach albo kilometrach nachylenie znormalniało. Kręciłem powoli, mijając zamalowane napisy (kiedyś było ich dużo więcej), wycinkę drzew, zjeżdżającego rowerzystę i góry widoków na góry. Nie dało się nie zatrzymywać, ale w końcu nadszedł taki odcinek, że nie miałem sił i stawałem co kilkadziesiąt metrów. Mimo to wjechałem na samą górę, a właściwie na przełęcz. Skoczyłem jeszcze pod Odrodzenie i nie tracąc czasu, zacząłem zjazd.
Czeska strona okazała się być bajką. Równiutka droga, szeroka, o niewielkim nachyleniu. Widoki malownicze. Dużo zabudowań i aut na niemieckich rejestracjach. Gdy zrobiło się bardziej płasko, zaczęło wiać nudą. Rozważałem kilka wariantów powrotu do hostelu i wybrałem ostatni – jazdę asfaltami. Droga w dół nie miała jednak końca i zaczęło mnie to na tyle nużyć, że zacząłem myśleć o drogach alternatywnych. Mimo wszystko dotarłem do miasta Vrchlabí. Byłem głodny, ale zrobiło się późno i mogłem skorzystać tylko z supermarketu. Szybko zjadłem i, zaliczając kilka górek, znalazłem się na drodze krajowej wzdłuż rzeki Jizera. Słońce już nie docierało do doliny, więc zrobiło się chłodniej. Droga była jednak przyjemna. Do Polski dotarłem po zachodzie. Zjechałem do Szklarskiej i było za późno na zakupy, które chciałem zrobić przed powrotem do Poznania. Poszedłem więc na ostatnią kolację w górach.
Kategoria za granicą, setki i więcej, po zmroku i nocne, góry i dużo podjazdów, Polska / dolnośląskie, kraje / Polska, kraje / Czechy, wyprawy / Szklarska Poręba 2018, rowery / GT

Śnieżka, wersja prawdziwa

  55.76  02:57
Wstałem późno i nie miałem za dużo energii. Powoli zjadłem śniadanie, spakowałem się do plecaka zamiast do sakwy i ruszyłem do Karpacza. Było zimno, mimo że na niebie prażyło jesienne słońce.
Poza momentami na łapanie widoków w obiektywie zatrzymałem się raz na uzupełnienie prowiantu, i pod kościołem Wang zameldowałem się przed godz. 14. To dość późno, jak powiedział kasjer. Nie wiedział, gdzie mógłbym zostawić rower i nawet gotów byłem zacząć szukać miejsca na własną rękę. Proponował mi, żebym zabrał rower ze sobą na górę (bo można prowadzić), ale chciałem wskoczyć na szczyt na lekko, no i jak mocno nadbagaż opóźniłby moją wspinaczkę przy tak późnej porze? Powiedział, że to 3–4 godziny drogi. Stąd też nie mogłem zostawić roweru przy wejściu, jak pod Chojnikiem, bo skończyłby pracę zanim zszedłbym. Ostatecznie zaproponował, abym zostawił rower za budką. Zapiąłem go u-lockiem, a kasjer wytrzasnął jeszcze linkę z kłódką, martwiąc się o bezpieczeństwo roweru. Słyszałem, że górale są łasi na kasę, ale że też kradną?
Ruszyłem jako jedyny. Dziwnie się czułem, mijając schodzących ludzi. Mimo wszystko utrzymywałem intensywne tempo. Odbiłem od głównego szlaku, którym ostatnim razem zdobyłem szczyt na rowerze, aby dojść do schroniska Samotnia. Teraz w wielu miejscach pojawiły się znaki zakazu dla rowerów i dronów. Podczas ostatniej wyprawy nie byłem świadom ograniczeń.
Szlak niebieski, którym poszedłem, był przepiękny. To nim, zimą 2011, prawie zdobyłbym Śnieżkę, gdyby nie zamieć. Tym razem miałem okazję podziwiać piękno parku prawie na spokojnie z aparatem w dłoni. Mały Staw również wyglądał malowniczo. Pod schroniskiem Samotnia spotkałem mnóstwo turystów i na drodze do Strzechy Akademickiej mijałem już nie tylko schodzących. Droga do Domu Śląskiego była taka, jak ją zapamiętałem: stroma, a potem jak po talerzu.
Na Śnieżkę zdecydowałem się wejść czerwonym szlakiem. Dał mi duży wycisk. Kilka razy aż musiałem się zatrzymać, aby odetchnąć. Jeszcze jakbym miał się tam z rowerem pchać – to byłaby dopiero komedia.
2,5 godz. brutto później byłem na Śnieżce. Wiało, nad Karpaczem chmurzyło się, słońce świeciło jaskrawie. Zrobiłem kilka zdjęć, poszwendałem się i zapadła decyzja o „ewakuacji”. Już wcześniej kusił mnie szlak czarny, więc zacząłem nim schodzić. Po drodze wpadłem na pomysł zejścia truchtem. Było nawet nieźle, stawy dawały radę, ale zaczęło robić się ślisko. Wpadłem kilka razy w poślizg, ale bez utraty równowagi. Minąłem po drodze kobietę z dwójką dzieci, więc ewentualnie mogłem liczyć na ich pomoc. Do samego końca szlaku nie spotkałem żywej duszy. Za to było mokro. Albo wieczorna mgła, albo coś spadło z chmur, które widziałem ze Śnieżki.
Jako że wyszedłem z parku w innej części Karpacza, musiałem wspiąć się pod Wang. Zapadł zmrok. Ubrałem się ciepło i ruszyłem w dół inną drogą, którą powinienem pamiętać z majówki 2016. Prawie cały czas w dół do Podgórzyna, a potem pod górę do Szklarskiej Poręby. Ostatnie skrzyżowanie przed Szklarską zablokowali mundurowi przez wypadek i choć objazdem pojechałem źle, nie najeździłem się dużo. Trafiłem na mostek, który był wykorzystywany podczas jakiegoś rajdu rowerowego. Ostatkiem sił zrobiłem podjazd do hostelu. Kolację kupiłem po drodze, bo wiedziałem, że nie dam rady ruszyć się do żadnej restauracji.
Kategoria po zmroku i nocne, góry i dużo podjazdów, Polska / dolnośląskie, kraje / Polska, wyprawy / Szklarska Poręba 2018, rowery / GT

Smrek od polskiej strony

  50.28  02:57
Śniadanie zjadłem w hostelu, więc od razu ruszyłem do Zakrętu Śmierci. Miałem do niego bliżej niż sądziłem. Na Rozdrożu Izerskim też szybko się znalazłem. Tam skręciłem na... szutrówkę. Nie była straszna dla kolarzówki. Tylko te rynny w poprzek drogi irytowały co kilkadziesiąt metrów.
Po kilku skrzyżowaniach, zmianach nawierzchni (od grubego szutru przez wygodny grunt po błoto) i spotkaniu wielu rowerzystów znalazłem się na Nowej Drodze Izerskiej. Tak właściwie planowałem wjechać na Drogę Tartaczną, aby dostać się do mojego celu, ale znalazłem się w dużo lepszym położeniu. Z Polany Izerskiej ruszyłem Drogą Telefoniczną, która bez większych podjazdów doprowadziła mnie na rozdroże pod Smrekiem.
Niebo przesłoniły chmury. Prognoza dawała jeszcze kilka godzin przed deszczem, ale w górach nigdy nie wiadomo. Zacząłem się spieszyć. Ostatnia prosta to był tor przeszkód, więc porzuciłem rower na pastwę losu (bez zapięcia!) i ruszyłem za innymi turystami. Ostatnim razem wjechałem na Smrek od czeskiej strony.
Zrobiło się chłodno, a na wieży widokowej mocno dmuchało, więc długo tam nie zabawiłem. Rower zastałem tak, jak go opuściłem. Przygotowałem się do zjazdu – tym razem już do końca po asfalcie i ruszyłem, oszczędzając hamulce. Dziur nie było jakoś za dużo. Ludzi też, chociaż widząc dziecko, psa albo egoistyczną grupkę, wolałem zwolnić do prędkości piechura.
Z tego całego zjazdu zapomniałem o moim pierwotnym planie powrotu przez Jakuszyce. Na skrzyżowaniu, gdzie mogłem wspiąć się na szlak, skierowałem się na Drogę Tartaczną, którą to planowałem wjechać na Smrek. Po kilku zakrętach przypomniałem sobie poprzednią podróż tamtędy. Reszta wycieczki to jazda po własnym śladzie przez Zakręt Śmierci do hostelu (ale po drogach, chociaż pewnie nieoficjalna opcja downhillu istnieje).
Mając duży zapas dnia, wyszedłem poszukać obiadu. Jeszcze będąc w Świeradowie, wahałem się między odwiedzinami w smażalni ryb (widziałem ich kilka podczas wcześniejszych wizyt) oraz powrotem przed deszczem. Całe szczęście w losowej restauracji dostałem smaczną rybę. Sam deszcz przypominał bardziej kapuśniak.
Kategoria terenowe, góry i dużo podjazdów, Polska / dolnośląskie, kraje / Polska, Góry Izerskie, wyprawy / Szklarska Poręba 2018, rowery / GT

Kategorie

Archiwum

Moje rowery