Rano było chłodno. Do tego wiał wiatr, który nie był mi na rękę. Jechałem wzdłuż rzeki na północ. Po drodze niepotrzebnie skręciłem i wjechałem na nieprzyjazne drogi wiodące wśród pól ryżowych. Nieosłonięte od wiatru psuły radość z jazdy.
W sumie w najbliższym miasteczku nie było lepiej. Dopiero droga wiodąca przez góry przyniosła odrobinę odpoczynku. Przynajmniej od wiatru, bo pod górę było ciężko.
Trafiłem na kilka kwitnących drzew wiśni, a także na zaspy topniejącego śniegu. Na horyzoncie mogłem również dostrzec ulewę. Nie miałem żadnej w planach.
Olśniło mnie, gdy dojechałem do stacji drogowej (Michi-no-Eki). Jechałem tą samą drogą, co półtora roku temu, a do tego wtedy zatrzymałem się w tym samym hotelu, z którego wyruszyłem dzisiaj. Już wiedziałem, że reszta będzie z górki. Przynajmniej miała być.
Kilka kilometrów dalej lunęło. Udało mi się schować pod jednym z zadaszeń na drodze. Po kilku minutach deszcz ustał niczym woda z prysznica na monetę na Islandii. Potem jeszcze tak kilka razy, aż dojechałem do rozwidlenia dróg. Miałem w planie zobaczyć pewną pagodę i akurat pojawiła się na znaku drogowym, więc ruszyłem we wskazanym kierunku. Źle to rozegrałem.
Po kilku kilometrach za plecami pojawiła się burza z czarnymi chmurami i piorunami. Myślałem, że przejdzie bokiem, ale nic z tego. Kilka kilometrów dalej mnie złapała. Zmokłem tylko trochę zanim schowałem się pod dachem pobliskiej poczty. Deszcz przeszedł, ale potem wrócił jeszcze kilka razy. Na szczęście ze zmniejszoną siłą.
Doszedłem do momentu, gdy trzeba było zrobić podjazd. Nie miałem już wyjścia, więc metr po metrze piąłem się w górę. Na szczycie, który był trzykrotnie wyższy niż to sobie wyobrażałem, trafiłem na płatną drogę dla aut. Jeszcze kasjer wyszedł ze swojej budki, aby krzyknąć, że rowerem nie można. Sprawdziłem swoje opcje i... ruszyłem w dół. Kończył mi się czas, więc stwierdziłem, że sobie daruję atrakcję.
Jadąc w dół, jeszcze skręciłem w drogę, która biegła przy punkcie, który oznaczyłem na mojej mapie jako wejście do chramu. Zaskoczył mnie napis informujący o 10-minutowym spacerze. Tylko tyle zrozumiałem po japońsku, więc pomyślałem, że mogę zobaczyć, co takiego udostępnili.
Wszedłem do na leśną ścieżkę. Minąłem kilka klimatycznych widoków, dziesiątki potężnych drzew, kilkanaście kapliczek i dojrzałem mój cel. Pagoda Hagurosan Gojūnotō stojąca wśród drzew. 600-letnia wieża stała się niestety komercyjną atrakcją turystyczną, więc doczepili do niej schody, obok postawili kilka stoisk z pamiątkami i punkt opłat za wejście do wnętrza. Mimo to wygląda przepięknie.
Wróciłem do roweru i dokończyłem zjazd do miasta. Mogłem w sumie darować sobie podjazd i dotrzeć do pagody łagodniejszą drogą, ale cóż, uparłem się. Po drodze trafiłem na drogę dla rowerów, która obiecywała zabrać mnie do celu, ale biegła ona niestety dłuższą trasą, aby ominąć ruchliwe drogi, więc gdy zauważyłem podstęp, zjechałem na krajówkę i tak dostałem się do Tsuruoki.