Właśnie mijają 2 lata, gdy wyruszyłem do Japonii po raz pierwszy. Jak ten czas leci, bo zaraz będzie 5 miesięcy, jak przyleciałem do tego kraju. Dzisiejsza wycieczka miała być o wiele dłuższa, ale na szczęście się powstrzymałem i skróciłem ją w momencie, gdy zacząłem jechać dalej przed siebie.
Początek był krótki. Pojechałem najszybszą drogą do Matsushimy, skąd drogami o mniejszym natężeniu ruchu wjechałem na wyspę Miyato-jima. Nie chciałem zwiedzać wszystkiego, toteż ograniczyłem się do głównej drogi. Mogłem co prawda odwiedzić jeszcze kilka mniejszych wysp, ale do nich można dostać się tylko promem (lub prywatną łodzią). Kierowcy w tej części Japonii nie są uprzejmi, bo jeżdżą „na gazetę”, zupełnie jak w Polsce. A ruch jest tam tak duży, że czasem trzeba czekać kilka minut, aby zobaczyć auto.
Wracając do przyjemności, spotkała mnie jedna nieprzyjemność, gdy nie zważając na mokrą nawierzchnię na nadbrzeżu, jechałem przed siebie. Wyjaśniła się zagadka wody, bo w momencie przejazdu po mokrym betonie, fala oceaniczna zlała mnie zimną wodą. Najbardziej martwiłem się o elektronikę, bo mój aparat nie jest wodoodporny, ale nic się mu nie stało. Rowerowi się nieco oberwało solą, a i ja zostałem w połowie mokry. Zostało tylko nieprzyjemne uczucie soli na skórze, gdy wyschłem.
Po skończeniu z wyspą, zacząłem jechać na północ, aby dostać się do mostu, a dalej do półwyspu, który znajdował się kilkadziesiąt kilometrów dalej. Całe szczęście przyszedłem po rozum do głowy i zrezygnowałem z prawdopodobnego noclegu w hotelu. Pojechałem w kierunku Ōsato, aby poznać nowe rejony.
Miałem dzisiaj szczęście zobaczyć złotą godzinę, podczas której słońce świecące znad horyzontu nadaje otoczeniu złotą barwę i dzięki temu wszystko jest po prostu piękne. Jest to też najlepszy czas, aby robić zdjęcia, bo wtedy zawsze się udają (no, chyba że komuś nie wychodzi ujmowanie kompozycji, jak mnie). Przez to całe słońce wydłużyłem wycieczkę i pojechałem aż do miasteczka Taiwa, skąd – już po zachodzie słońca – ruszyłem na południe do domu.