Wczoraj wybrałem się na ostatni tego lata pokaz sztucznych ogni, a dzisiaj wyruszyłem na długą wycieczkę. Aki zaproponowała mi odwiedziny wulkanu Zaō oraz „pobliskiej” świątyni. Trochę to nie wyszło, ale wszystko od początku.
Dzień zapowiadał się upalnie. Leniwie wyszedłem i niespiesznie pojechałem na południe, żeby wydostać się z miasta. Słońce piekło skwarem, a kilometry powoli wskakiwały na licznik. Trafiłem na kilka dróg, które kojarzyłem z kwietnia, i kilka, których nie znałem. No cóż, za mało miałem okazji do jazdy poza miasto.
Gdy znalazłem się w miasteczku Zaō, dojrzałem mój cel. Nie cieszyłem się za bardzo, bo szczyt był spowity gęstymi chmurami. Mimo to kontynuowałem jazdę w jego kierunku. Duża liczba aut na drodze nie bawiła, ale dodałem sobie trochę zabawy później, gdy pojechałem złą drogą. Najpierw zadziwił mnie mały ruch, a po dojechaniu do zabudowań, gdy skręciłem na drogę, która prowadziła mnie na mapie, ruch był prawie żaden. Widziałem dziesiątki znaków, które wyglądały jak te, które mnie zawsze ostrzegały przed ślepą uliczką. Mimo to jechałem dalej, bo tych kilka aut, które mnie minęło, musiało dokądś zmierzać.
Dojechałem do momentu, gdy droga... zaczęła zmierzać w dół. Niestety ten cały trud wspinaczki musiałem powtórzyć. No, może nie cały, bo kilkaset metrów, ale i tak czekało mnie trochę więcej drogi w górę. Gdy znalazłem się na krajowej dwunastce, którą powinienem był jechać od samego początku, wrócił ruch, ale już mniejszy i zazwyczaj auta jechały grupami.
Krajobraz zmieniał się nieustannie. Na wysokości 1000 m n.p.m. szata roślinna zmieniła się z wysokich drzew na krzewy i trawy, a gdzieniegdzie między zielenią widoczne były skały wulkaniczne. 300 metrów wyżej wjechałem w mgłę albo w chmury, bo widoczność zaczęła się pogarszać i temperatura spadła o 10 stopni.
Minąłem kilka atrakcji, takich jak świątynia buddyjska czy widok na skalisty stok górski, który przypominał niejeden z Islandii. Była nawet toaleta z wodą (ale wyjątkowo z ostrzeżeniem, że nie była niezdatna do picia). W końcu dojechałem do miejsca, gdzie zaczynała się... droga ekspresowa. Tak, aby wjechać na szczyt trzeba zapłacić. Są bowiem dwie możliwości wstępu na szczyt – płatną drogą oraz kolejką linową (też płatną). Możliwe, że da się wejść jakimś szlakiem, ale nie mogłem znaleźć tego, który widziałem na widoku satelitarnym przed wyjazdem. Przez mgłę i tak było już ciemno i zimno (temperatura spadła do 10 °C), więc nie było mowy o zwiedzaniu. Pocieszeniem był wjazd na 1600 m n.p.m. Chyba najwyższy punkt, na jaki wjechałem w Japonii do tej pory. Aż złapałem zadyszkę przez rozrzedzone powietrze.
Nie chciałem wracać tą samą drogą do domu, więc skierowałem się do Yamagaty po drugiej stronie góry. Jechałem bardzo wolno, bo nie przemyślałem dzisiejszego wyjazdu i temperatura odczuwalna wynosiła ok. 5 °C. Do tego zapomniałem wymienić baterię w latarce i jechałem, świecąc oczami. Mniej więcej po setnym zakręcie tej długiej serpentyny zrobiło się cieplej i przestałem się telepać z zimna. Dłonie miałem już drętwe od trzymania hamulców.
Znalazłem sklep, a byłem wtedy strasznie głodny. Zmieniłem plany, bo bez światła i ciepłych ubrań nie zajechałbym daleko. Odszukałem najtańszy nocleg w mieście i zostałem tam na noc z nadzieją, że następny dzień będzie pogodny.
Do kolekcji dorzucam jeszcze parę zdjęć z wczorajszego pokazu.