Wstałem wcześnie, bo miałem trochę planów na dzisiaj i kawałek drogi do przejechania. Było bardzo pochmurnie. Temperatura mogłaby być w porządku, gdyby nie wysoka wilgotność powietrza.
Na początek wybrałem się do zamku, a właściwie jego murów. Niestety nawet brama nie była oryginalna. Planowana jest dalsza odbudowa mająca na celu przywrócenie kompleksu do stanu z okresu Edo.
Potem było długo, długo nic, aż dojechałem do Yamadery, dzielnicy Yamagaty. Znajduje się tam świątynia o tej samej nazwie. Yama oznacza górę, a dera – świątynię, czyli świątynia na górze. Żeby się tam dostać, musiałem najpierw gdzieś zaparkować. Objechałem całe zabudowania i nic, wszystko dla aut. Zostawiłem rower pod dworcem kolejowym i poszedłem za turystami. Droga jest usłana tysiącem stopni w górę, ale co kilka metrów można się zatrzymać, aby odpocząć pod jedną z tysiąca kapliczek (około, bo nie liczyłem). Na górze odpocząłem, zrobiłem kilka fotografii i wróciłem na dół. Jesienią na pewno jest tam pięknie, chociaż dzień też trafił mi się nie najgorszy.
Zacząłem długi podjazd, który miał mnie szybko przeprowadzić na drugą stronę masywu górskiego. Nie zrobił tego jednak. Już wąski początek drogi i brak ruchu powinny były zwrócić moją uwagę. Po kilku kilometrach jazdy w górę trafiłem na całkowity zakaz wstępu. Droga piękna, wyremontowana, ale nie ważyłem się łamać przepisów. Zawróciłem.
Miałem tylko jedno wyjście. Stara krajówka wzdłuż drogi ekspresowej. Ta pierwsza biegła serpentyną w górę, druga – tunelem przez górę. Na szczęście byłem na lekko, więc jechało się łatwo i przyjemnie. Ruch był minimalny. Minęło mnie więcej motocyklów niż aut. Ze szczytu rozciągał się widok na doliny po jednej i po drugiej stronie. Zjazd serpentyną po nieznajomych drogach nie był trudny, chociaż na zakrętach obawiałem się spotkać kierowców. Do Sendai droga była dosyć nudna. Dużo aut, wąskie drogi, ponura aura, zmęczenie.