Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

góry i dużo podjazdów

Dystans całkowity:45207.57 km (w terenie 2891.73 km; 6.40%)
Czas w ruchu:2652:05
Średnia prędkość:16.80 km/h
Maksymalna prędkość:72.10 km/h
Suma podjazdów:487204 m
Suma kalorii:35974 kcal
Liczba aktywności:496
Średnio na aktywność:91.14 km i 5h 26m
Więcej statystyk

Widok na platformę widokową

  51.85  03:06
Ostatni dzień urlopu. O ile w piątek po pracy mogłem pojechać do Krakowa, o tyle we wtorek przed pracą nie było pociągów. Musiałem wracać dzisiaj.
W nocy było chłodno. Pewnie przyszła mgła, bo zatrzymałem się nad jeziorem. Duża rosa to potwierdzała. Spakowałem się i zjechałem do miasta poszukać śniadania i zrobić drobne zakupy przed powrotem do Polski.
Z nieco cięższymi sakwami pojechałem dalej jak najprostszą trasą. Do góry. Po serpentynach, przez kilka wiosek dojechałem na szczyt z widokiem. Potem zjazd i znowu w górę. Tym razem łagodnie wśród drzew. Zwróciłem uwagę na reklamę ogromnej wieży widokowej. Pomyślałem, że mogę skorzystać z atrakcji, bo była po drodze, a kilka razy informacje o niej obiły mi się o uszy.
W końcu ją dojrzałem. Wyglądała jak wielkie rusztowanie. Okazało się też, że nie była mi do końca po drodze, bo musiałbym odbić z trasy i dodatkowo wspiąć się pod dużą górę. Po długim namyśle i planowaniu dróg zrezygnowałem. Dojechałem do Polski i zatrzymałem się w Międzylesiu. Mając dostęp do internetu, sprawdziłem rozkład jazdy pociągów i zrezygnowałem z dalszego pedałowania w upale.
Kategoria kraje / Polska, kraje / Czechy, Polska / dolnośląskie, góry i dużo podjazdów, z sakwami, za granicą, wyprawy / Węgry 2018, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Kemping w czy po sezonie?

  97.00  05:45
Obudziłem się o 7, akurat gdy otworzyli bramę. Kilka osób jeszcze się kręciło po ośrodku, gdy byłem w namiocie, ale nikt nie podszedł. Okazało się, że rozbiłem się na boisku. Rosa była nieziemsko wielka.
Mokre było wszystko, nawet rower. Spakowałem się i niezauważony ruszyłem szukać szczęścia, ale wcześniej śniadanie. Trafiłem na czynny supermarket. Kupiłem świeże pieczywo i zjadłem pyszne kanapki.
Jechałem na północ. Za miasteczkiem znalazłem leśną drogę. W lesie było chłodno, ale dotarłem do końca i opuściłem las. Przez wioski dojechałem do miasta Olomouc. Chciałem tam zjeść obiad. Wszystkie ogródki były zasypane ludźmi, jednak trafiłem na jeden pusty. Najwidoczniej dopiero otworzyli. Zamówiłem kilka dań, bo nie spieszyło mi się. Przy okazji trafiłem na grupę emerytów z Polski oprowadzanych po rynku.
W drogę. Miałem przed sobą mnóstwo małych wiosek. Zdawać się mogło, że w każdej stały kościół i sklep. Wjechałem na parę dróg dla rowerów, kilka innych przegapiłem. Jakość nie zawsze była dobra. Zatrzymałem się też na szybkie suszenie namiotu, bo słońce prażyło na niebie.
Ostatnie podjazdy i dojechałem na autokemp . Recepcja dzieliła przestrzeń ze sklepem i barem. Pani obsługująca obiekt nawet wzięła mnie za jednego z piwnych klientów i zaczęła mówić o zamknięciu kasy. Byłem jedynym turystą z namiotem. Byli chyba po sezonie, bo łazienkę zastałem zaniedbaną, ale chociaż miałem ciepłą wodę.

Kategoria kraje / Czechy, góry i dużo podjazdów, pod namiotem, z sakwami, za granicą, wyprawy / Węgry 2018, rowery / Trek

Zamknięty w nieświadomości

  121.34  07:38
W nocy padało. Obudziłem się pod mokrym namiotem. Na szczęście nie było kałuż, ale niebo mocno się chmurzyło. Zebrałem się i leniwie ruszyłem na północ.
W centrum miasteczka, w którym spędziłem noc, ulice były puste, a sklepy zamknięte. Jechałem szukać szczęścia dalej. Trafiłem na długą drogę dla rowerów biegnącą wzdłuż kanału. Wiatr wiał w twarz, więc jechało się bardzo wolno. Przynajmniej słońce wyszło i zrobiło się cieplej.
Nové Mesto nad Váhom było przepełnione turystami. Na centralnym placu odbywał się festyn. Być może z okazji święta Matki Boskiej Bolesnej, patronki Słowacji. Być może z tego też powodu wszystkie sklepy były nieczynne. Poratowała mnie stacja paliw.
Dalej czekała mnie mozolna jazda pod górę, aby przekroczyć granicę z Czechami. W ostatniej wiosce spotkałem mnóstwo turystów z wielkimi plecakami porozrzucanych po całej długości wsi. Ciekawe, co ich tam przyciągnęło.
Gdy jechałem pod górę do granicy, chmury rozciągnęły się po całym niebie, jakby miało lunąć. Ale już w Czechach słońce wyskoczyło na niebie zupełnie niespodziewanie i towarzyszyło mi przez resztę dnia, dając się czasem we znaki. Było trochę jak na Islandii.
Podoba mi się, że drogi dla rowerów w Czechach mają kierunkowskazy. Żaden inny kraj nie ma tak dobrej infrastruktury. W Polsce pewnie minie kilkadziesiąt lat zanim jakiekolwiek znaki pojawią się na drogach dla rowerów. Przeniósłbym się gdzieś na południe Polski, aby mieć blisko na piękną Słowację, a i do przyjaznych Czech byłoby niedaleko. Tylko smog jest podobno największy na południu kraju, a co zimę uciekać z domu to tak mało praktyczne.
Wygodne drogi dla rowerów zaprowadziły mnie mocno na zachód, ale w końcu nasze ścieżki musiały się rozejść, bo prawie zacząłem jechać na południe. Zawróciłem, aby dotrzeć do Starégo Města, gdzie znów trafiłem na drogi dla rowerów. Tym razem wzdłuż turystycznego kanału żeglugowego. To już drugi kanał dzisiaj.
Droga dla rowerów przeplatała się z drogami gruntowymi. W pewnym momencie gdzieś mi uciekła, gdy za mocno kombinowałem, aby znaleźć skróty bez podjazdów. Zostały mi wiejskie drogi, którymi – już po zmroku – dostałem się do Kroměříža. Dotarłem na miejsce oznaczone jako kemping przed godz. 20. Za bramą zastałem mrok i zamknięte budynki. Cóż, pewnie też byli po sezonie. Już miałem opuścić tamto miejsce w poszukiwaniu nowego, gdy okazało się, że wcześniej otwarta brama została zamknięta i zakluczona. Próbowałem różnymi sposobami ją otworzyć, ale bez odpowiednich umiejętności nic nie zdziałałem. Nie mając innego wyjścia, zostałem na noc, rozbijając się w przypadkowym miejscu. Niestety budynek sanitarny był zamknięty.
Kategoria kraje / Słowacja, kraje / Czechy, góry i dużo podjazdów, po zmroku i nocne, pod namiotem, setki i więcej, terenowe, z sakwami, za granicą, wyprawy / Węgry 2018, rowery / Trek

Dobrý deň, Budapešť

  122.62  06:34
Pobudka wczesnym rankiem, bo Áron musiał lecieć na pociąg, bo zmierzał na festiwal. Nawet rozważałem dołączenie do niego (też jeździ na rowerze), ale ostatecznie pozostałem przy swoim planie. Pojechaliśmy w swoje strony. Ja ruszyłem do symbolu miasta – parlamentu. Miałem okazję zobaczyć Budapeszt pozbawiony turystów oraz złotą godzinę w sercu Węgier (chyba tak jest określana stolica). Wczorajsza przerwa dobrze mi zrobiła, bo miałem odczuwalnie więcej energii.
Węgry były celem tej podróży, więc przyszedł moment powrotu. W kierunku Polski ruszyłem oczywiście inną trasą. Nawet trafiłem na drogę dla rowerów, ale urwała się i zostałem sam. Prawie sam, bo korki ciągnęły się kilometrami.
Cóż, dalej nie działo się praktycznie nic ciekawego. Brak dróg dla rowerów, chodników. Drogi były wąskie, często zjeżdżałem na szutrowe pobocza, aby przepuścić tiry. Trafiło się nawet kilka zakazów wjazdu rowerem. Niestety jak w Polsce – bez znaków objazdu. Dzika część Europy.
Dojechałem do Dunaju. Wróciły drogi dla rowerów, choć nie cieszyłem się nimi długo. Przynajmniej ruch się nieco zmniejszył. Wyglądało to jakby szlak przeniósł się na stronę słowacką, ale nie chciałem szukać promu. Zmierzałem do najbliższego mostu, który był w mieście Komárom. Co prawda, mogłem przeprawić się w mieście Esztergom, ale coś mi podpowiadało, abym korzystał z obecności na Węgrzech.
W Komárom zainteresowały mnie dwa forty. Dojechałem do pierwszego i nie był w żaden sposób wyjątkowy. Potem, przyglądając się bardziej szczegółowo mapie, odkryłem kilkanaście innych fortów po obu stronach rzeki, ale straciłem ochotę na dojazd do któregokolwiek. Zatrzymałem się w pobliskiej restauracji, aby wydać ostatnie pieniądze. Zamówiona zupa rybna była na tyle duża, że nie zamawiałem dania głównego.
Miałem wciąż za dużo gotówki. Chciałem kupić jakieś pamiątki, ale w sklepach była prawie sama importowana żywność. Wziąłem kilka puszek z węgierskim jedzeniem i przekroczyłem granicę ze Słowacją. Ruch zmniejszył się zauważalnie i drogi zrobiły się szersze. Czułem się zawiedziony szlakiem EuroVelo, bo miałem nadzieję, że biegnie ścieżkami rowerowymi albo chociaż spokojnymi drogami, ale tak nie było. Może za dużo wymagam jak na szarego rowerzystę.
Chciałem dostać się na kemping przed zmierzchem, więc przycisnąłem nieco w pedały. Gdybym tylko wiedział, wybrałbym asfaltową drogę dla rowerów na wale rzeki Váh. Nie było jednak źle. Dopiero na kempingu zaczęły się schody. Okazało się, że był poza sezonem, który skończył się z początkiem września, ale na miejscu zastałem właściciela. Pokazał mi wszystko, wziął 6 euro i mogłem rozbić się na nieco zarośniętej trawie zgodnie z planem – przed zachodem słońca.
Kategoria kraje / Węgry, kraje / Słowacja, góry i dużo podjazdów, setki i więcej, z sakwami, za granicą, pod namiotem, wyprawy / Węgry 2018, rowery / Trek

Kawałek Węgier

  121.76  07:16
Zebrałem się wcześnie rano, zjadłem kolejną porcję polskiej owsianki i byłem gotów do kontynuacji podróży na południe. Wysoka temperatura szalała od rana.
Miałem kawałek drogi w dół rzeki, aż do Zwolenia. Minąłem kilka wiosek z paroma zabytkami, w tym kościół artykularny w Hronseku. Znalazłem też drogę dla rowerów na wale rzecznym. W Zwoleniu zupełnie przegapiłem zamek, chociaż przejechałem tuż obok niego. Dalej było dużo pagórków.
Musiałem wjechać na krajówkę z braku alternatyw. Ruch nie był jakiś mocno duży. Było mi żal gór, które zostawiłem za plecami wczoraj po zmroku. Musiały być piękne. Dzisiaj widoki zasłaniały mi wzgórza, więc niczego nie mogłem dojrzeć. Z nieba lał się skwar, więc w sumie nawet nie myślałem o podziwianiu widoków.
Powoli przyzwyczajam się do wysiłku, choć to dopiero trzeci dzień jazdy. A może po prostu miałem więcej drogi z górki i dlatego jazda była mi lekką.
Dzisiaj znowu jechałem trasą zaproponowaną przez aplikację Maps.me. Nie byłem zbyt zadowolony, bo wjechałem na drogę terenową. Ewidentnie o niej zapomniano, bo im dalej w las, tym trawa rosła bujniejsza. Na mapie po przeciwnej stronie rzeki widziałem drogę narysowaną grubszą linią, więc musiałem się do niej dostać. Kolejną przeszkodą stał się bród. Dno było zbyt głębokie i śliskie, aby przejechać, więc zdecydowałem się na przejście. Aby jednak nie utonąć, spędziłem trochę czasu na przerzucaniu kamieni, coby wybudować wysepki. Miałem tyle szczęścia, że konstrukcje przetrwały przeprawę i na drugim brzegu znalazłem się suchy. Tam droga była nieco lepsza, czasem nawet asfaltowa, ale wciąż tylko leśna.
W końcu wydostałem się do cywilizacji. Znaki przed miejscowościami zaczęły przemawiać w dwóch językach. Przed opuszczeniem Słowacji zrobiłem ostatnie zakupy. Chciałem przekroczyć granicę w ważniejszym punkcie i pojechałem trochę naokoło, ale nie zobaczyłem niczego ciekawego. Jedyny plus, że znalazłem punkt wymiany walut, to chociaż parę forintów kupiłem.
Przekroczyłem granicę z Węgrami, dopisując kolejny odwiedzony kraj na mojej liście (kolejno: Czechy, Słowacja, Niemcy, Japonia, Austria, Islandia, Tajwan i Węgry; była jeszcze Korea, ale tam wyjątkowo nie na rowerze). Przywitała mnie droga dla rowerów, która skończyła się kilkanaście metrów dalej. Najwidoczniej jechałem w złym kierunku, ale zmierzałem na pole namiotowe, więc nie mogłem inaczej.
Musiałem mieć pecha, bo nawierzchnia była słabej jakości. Byłem jednak zadowolony, że dojechałem do celu przed zmierzchem. Jakże mocno się rozczarowałem, gdy zastałem zamkniętą bramę. Cóż, rzut beretem był kolejny kemping. Tam niespodzianka – znów zamknięte. Jakby się zmówili, a wrzesień to jeszcze sezon. Wjechałem tyłem na teren kempingu i z tablicy informacyjnej (posługując się elektronicznym tłumaczem) wyczytałem, że w poniedziałki jest nieczynne. Jak kemping może być czynny 6 dni w tygodniu? Co robią turyści w poniedziałki?
Nie chciałem szukać problemów, więc wypatrzyłem na mapie kolejny kemping. Zaledwie 20 km dalej. Noc była młoda. Na miejscu okazało się, że ktoś kiedyś rozbił się na wydmie nad rzeką i tak powstał punkt na mapie. Trochę obawiałem się tam zatrzymać, więc pojechałem odrobinę dalej, aby trafić na skoszoną łąkę. Podłoże nie było najgorsze, więc rozbiłem się. Zrobiło się chłodno od mgły.
Gdy już miałem zasnąć, obudziło mnie drapanie w namiot. Oblany potem, trzepnąłem kilka razy materiał, ale skrobanie powracało. Zebrałem się na odwagę, złapałem latarkę i rozsunąłem zamek namiotu. Centralnie przed wejściem stanął sprawca z wielkimi, świecącymi się oczyma: lis. Tamtej nocy była to jego ostatnia zabawa pod moim namiotem (w tym sensie, że więcej nie przyszedł).
Kategoria kraje / Węgry, kraje / Słowacja, góry i dużo podjazdów, po zmroku i nocne, pod namiotem, terenowe, z sakwami, za granicą, wyprawy / Węgry 2018, rowery / Trek

Tatry podwójnie

  132.30  07:43
Była duża mgła, gdy obudziłem się. Zjadłem owsiankę z Polski, spakowałem się i mogłem ruszać. Namiot niestety musiałem złożyć mokry przez brak słońca. Dopiero kilka kilometrów dalej mgła się przerzedziła i temperatura podskoczyła. Było nawet 30 °C, choć w cieniu nie więcej niż 20 °.
Szukając dróg lokalnych, zostałem pokierowany przez aplikację Maps.me objazdami. Zacząłem też sam kombinować, co mi nie wyszło najlepiej. Wylądowałem przed znakiem z napisem súkromná cesta. Tłumacz w telefonie zasugerował mi, abym poszukał objazdu. Wróciłem do planu zaproponowanego przez aplikację.
Dojechałem do Kvačianskiej doliny. Tam trafiłem na teren. Szlak pieszy i rowerowy, więc nie byłem sam. Niektórzy rowerzyści prowadzili rowery. Mnie udawało się jechać, ale czasem luźne kamienie zrzucały z siodła. Po drugiej stronie podjazdu było niczym w Dolinie Prądnika. Wapienne skały prześwitywały między drzewami. Znalazłem nawet punkt widokowy, ale był strasznie oblegany przez turystów, którzy przybyli od drugiej strony szlaku. Drogę w dół miałem nadzianą grubszymi kamieniami, dlatego wolałem w kilku miejscach sprowadzić rower.
Dojechałem nad jezioro Liptovská Mara. Dojrzałem tam góry i wtedy mnie olśniło. To były Tatry. Jakoś tak raźniej się zrobiło po wczorajszym niepowodzeniu. Do tego część pokonanej drogi przebyłem kilka lat temu podczas wyprawy wokół Tatr.
Z Ružomberoka nie miałem wyboru, jak jechać na południe drogą krajową. Robiło się późno i miałem dość podjazdów. Trafiłem na drogę dla rowerów wybudowaną na miejscu dawnej kolei. Jakość nawierzchni niczym w Puszczykowie (a są tam jedne z najgorszych dróg dla kaskaderów, po jakich jeździłem). Nie było to przyjemne doświadczenie, ale przeżyłem chyba bez poważnego uszczerbku.
Droga dla rowerów skończyła się, więc musiałem włączyć się do ruchu. Myślałem jeszcze o wjeździe na drogę terenową, ale robiło się tak późno, że chciałem jak najbardziej uprościć resztę trasy. Dojechałem na szczyt góry, skąd leciał bardzo długi zjazd do Bańskiej Bystrzycy. Wyciągałem nawet 60 km/h, co nie było zbyt mądre. Zwłaszcza, gdy kilka razy zachwiałem się przy takiej prędkości.
Kemping okazał się być miejscem piknikowym. Kilkadziesiąt metrów obok biegła linia kolejowa, ale nie przeszkadzało mi to jakoś mocno. Czułem się jak podczas podróży powrotnej z Wiednia, gdzie też zatrzymałem się na miejscu piknikowym. Z tą różnicą, że wtedy wiedziałem, że zmierzam do miejsca piknikowego. Musiałem się dzisiaj obejść bez bieżącej wody.
Zorientowałem się, że przekroczyłem Niżne Tatry. Aż przypomniała mi się inna wyprawa w te góry, gdy zatrzymałem się w Popradzie i zwiedzałem okolice. Słowacja jest taka piękna. Chyba mi jej brakowało w zeszłym roku.
Kategoria kraje / Słowacja, góry i dużo podjazdów, po zmroku i nocne, pod namiotem, setki i więcej, terenowe, z sakwami, za granicą, wyprawy / Węgry 2018, rowery / Trek

Chciałem zobaczyć Tatry

  124.09  07:06
Wczoraj popędziłem z biura prosto na dworzec kolejowy, skąd dostałem się do Krakowa. Dzisiaj z rana odszukałem kantor, bo jechałem za granicę, pokręciłem się po moim ulubionym mieście, objeżdżając Rynek Główny i Wawel, i ruszyłem w długą drogę na południe.
Tak mnie dawno w Krakowie nie było, że skuszony ładnie wyglądającą drogą dla rowerów, wjechałem na zakopiankę, co szybko się na mnie zemściło (mogłem standardowo pojechać ul. Turowicza). Droga dla rowerów urwała się bez sensu, więc mając duży ruch na karku, jechałem zbyt blisko prawej krawędzi i wpadłem na nierówności, przez co jedna z sakw spadła z haków, a potem wyślizgnęła się spod gumy, która miała dodatkowo trzymać bagaż. Całe szczęście szlag jej nie trafił. Szybko ściągnąłem z jezdni swoje klamoty. Zabezpieczyłem porządniej sakwy i znalazłem sposób, aby dostać się na właściwą, bezpieczniejszą trasę.
Wjechałem do Swoszowic, południowej dzielnicy Krakowa. Od razu zrobiło się jaśniej, gdy rozpoznałem drogę, którą tyle razy jechałem w kierunku gór ( Rabka-Zdrój, wokół Tatr, Turbacz). Wpadłem tam na kilka remontów, ale boczkiem i chodnikami dało radę się przedostać. Zatrzymałem się jeszcze na drobne zakupy, żeby mieć kilka polskich produktów na prezenty oraz trochę owsianki na śniadanie na kilka najbliższych dni. Parę wsi dalej, gdy robiłem w głowie spis rzeczy w bagażu, zorientowałem się, że nie wziąłem ze sobą garnka (miałem ze sobą kuchenkę turystyczną). Całe szczęście trafiłem na sklep z AGD i kupiłem najtańszy, chociaż do lekkich nie należał. Nauczka, aby robić spis przed wyprawą.
Za Myślenicami pojawił się mokry asfalt, a kilka kilometrów dalej zaczęło padać. Krótko, więc nie robiłem sobie kłopotu z szukaniem schronienia. Potem jednak przyszedł kolejny opad, który już nie chciał przestać. Padało czasem słabiej, czasem mocniej. Kilka razy zatrzymałem się pod wiatami przystanków, ale to był rzadko spotykany luksus. Trochę szkoda mi było widoków, bo deszcz nie pozwalał na wyciągnięcie aparatu, a zamglone krajobrazy były momentami cudowne. Może po prostu brakowało mi polskich gór.
Dojechałem do Lubienia. Wymyśliłem sobie, że pojadę objazdem, aby ominąć główną drogę. Nie wiem, czy to był dobry pomysł, bo podjazdy zabrały mi dużo czasu. Nawet wydawało mi się, że jechałem drogami z pierwszej wizyty w Zakopanem, ale nie było to możliwe w połowie drogi między Krakowem i Tatrami. Z kolei zjazdy przypominały mi o wiosennym zjeździe w Japonii. Jakoś mnie naszło na sentymenty.
Budowa drogi ekspresowej zmusiła mnie do wybrania objazdu. Całe szczęście krótkiego. Deszcz ustał przed Jordanowem, ale pojawiły się ostre podjazdy. Tym razem niesprawny napęd dał się we znaki (przednia przerzutka unieruchomiona na średniej tarczy po półtorarocznym pobycie w piwnicy). Na kilku stromych drogach musiałem pchać cały mój majdan, przez co paliły mnie łydki. Jako nagrodę pocieszenia zobaczyłem złote góry skąpane w promieniach zachodzącego słońca. Może nie Tatry, ale dobre i to.
Ostatni większy podjazd i dostałem się do Jabłonki. Tam zmieniłem plany i zamiast jechać krajówką przez Chyżne, wybrałem spokojniejszą wojewódzką 962, chociaż co jakiś czas i tak mijały mnie kolumny aut.
Planowałem dotrzeć do celu przed zmrokiem, a dostałem się 3 godziny później. Jazda nocą po Słowacji napawała mnie niepewnością. Może to przez szok kulturowy. Na kempingu było kilku turystów, w tym hałaśliwe polaczki. Wyobraźcie sobie, że przytargali wielki telewizor na maleńkie pole kempingowe. Czyżby kompleksy?
Kategoria kraje / Słowacja, kraje / Polska, góry i dużo podjazdów, po zmroku i nocne, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, za granicą, Polska / małopolskie, wyprawy / Węgry 2018, rowery / Trek

Ostatnia historia z Japonii

  52.46  02:37
Pierwszą rzeczą, która mnie uderzyła po dopłynięciu do Sendai z Hokkaidō były upał i wilgotne powietrze. Japońskie lato się rozpoczęło, a ja umierałem już po kilku minutach jazdy. Termometr pokazywał absurdalne 43 °C w słońcu, choć to na pewno dlatego, że elektronika się za bardzo nagrzała. Wieczorem w wiadomościach jednak informowali o mieście w centralnej części wyspy Honshū, gdzie temperatura realnie osiągnęła 40 °C.
Został jeszcze tydzień zanim opuszczę Japonię, więc w natłoku pakowania, kupowania pamiątek, spotkań ze znajomymi i załatwiania ostatnich spraw znalazłem tylko chwilę na ostatnią przejażdżkę. Było dużo chmur, a prognoza ostrzegała przed przelotnymi deszczami. Mimo wysokiej temperatury, wiatr chłodził ciało. Chciałem pojechać podobną drogą, jak rok temu. Na początek trafiłem na nieznane mi ulice w Sendai, ale szybko znalazłem się na wspomnianej trasie. Po niewielkim podjeździe dojechałem do... zamkniętej drogi. Wyglądało, jakby nikt nią nie jechał od dawien dawna, więc nie przekraczałem blokady i wypatrzyłem na mapie objazd. Tam też okazało się, że nie ma przejazdu. Przeszedłem jednak bokiem przez blokadę i dojechałem do miejsca, które wymusiło zamknięcie dróg. Piaskowe zbocze osunęło się na drogę. Mogłem tamtędy przejść, przenosząc rower, ale zauważyłem auto geodetów za gruzowiskiem i przestraszyłem się. Czasami kwestie bezpieczeństwa są priorytetowe w Japonii, więc nie chciałem mieć problemów. Zawróciłem i zrezygnowałem z dalszych prób dojazdu do jeziora. Do domu wróciłem nieco inną drogą, aby nie wracać po własnym śladzie. Teraz sprawdziłem, że znaki zakazu dotyczyły wyłącznie pojazdów, a piesi mogli drogą podróżować, więc moje obawy były prawdopodobnie bezzasadne.
Podsumowując moją przygodę, rok i 3 miesiące w Azji to długo. Odwiedziłem Japonię, Tajwan i Koreę Południową (już z plecakiem). Większość czasu spędziłem na rowerze, pokonawszy 18,7 tys. km (93% po Japonii). Czasami jeździłem codziennie, zatrzymując się w hostelach, hotelach, pensjonatach i u ludzi poznanych w serwisie Couchsurfing.com. Czasami zatrzymywałem się na dłużej w jednym miejscu, dzięki czemu miałem bazę wypadową do wycieczek na lekko.
Po przylocie do Japonii ruszyłem na północ do Sendai, gdzie spędziłem hanami, czyli okres podziwiania kwitnących drzew wiśni. Potem ruszyłem w dalszą podróż, zatrzymując się na tydzień pod Matsumoto. Chciałem zobaczyć Fuji-san, więc kontynuowałem podróż na południe. Nastał złoty tydzień w Japonii, który czasami pokrywa się z długim weekendem majowym w Polsce. Dojechałem w jego trakcie do Nagoi, skąd ruszyłem przez górzystą prefekturę Gifu, aby dotrzeć do Kanazawy. Odwiedzając Narę i Ōsakę, dojechałem do Kyōto. Tam zrobiłem sobie bazę na 2 tygodnie, aby lepiej poznać miasto i okolice.
Mając trochę czasu, odwiedziłem Wakayamę, gdzie po raz pierwszy trafiłem na szlaki rowerowe w Japonii. Potem wróciłem na północ, aby zatrzymać się na 3 tygodnie w Ōsace. Był to okres odpoczynku od roweru, po którym ruszyłem na półwysep Kii. W teorii trwał sezon deszczowy w Japonii, ale w tym roku był on wyjątkowo dziwny, bo prawie nie padało. Przyszło za to lato, które dla mnie okazało się piekłem. Dojechałem do miasta Ichinomiya, w którym zaprzyjaźniłem się z Pauliną. Zatrzymałem się tam na krótko, bo nie dawałem rady w upale. Wsiadłem na prom i popłynąłem do Sendai.
Ruszyłem na wyprawę po Tōhoku, gdzie spotkał mnie tajfun. Zaczęła się jesień, więc ruszyłem w kolejną podróż. Pojechałem do Tōkyō. Tym razem złapała mnie jesienna pora deszczowa. Nie zobaczyłem przez to Fuji. Chciałem dostać się do Kyōto. Na drodze stanęły dwa tajfuny, ale nie pokrzyżowały mi planów. Spędziłem miesiąc w starej stolicy, podziwiając przepiękną jesień.
Zbliżała się zima. Ruszyłem w podróż na zachód. Dostałem się na wyspę Shikoku, skąd powróciłem na Honshū po znanym szlaku Shimanami Kaidō. Uciekałem przed zimą na południe. Wjechałem na wyspę Kyūshū podwodnym tunelem. Święta spędziłem u japońskich znajomych pod Kumamoto. Zostawiłem u nich swoje rzeczy, aby na kilka tygodni paradoksalnie polecieć do przysypanego śniegiem Sendai i po raz kolejny odpocząć od roweru.
Kontynuując ucieczkę przed zimą, dotarłem na wyspę Amami. Spędziłem tam tydzień, po czym popłynąłem dalej na Okinawę. Pierwotny plan zakładał, że spędzę tam zimę i wrócę na główną wyspę, aby dostać się do Tōkyō. Za namową poznanych ludzi, kupiłem bilet do Tajwanu. Ruszyłem w prawie miesięczną podróż wokół wyspy, odwiedzając stolicę, miejsce kultu fanów Ghibli, przepiękne wschodnie wybrzeże czy najstarsze miasto na wyspie, które kiedyś było stolicą.
Powróciłem do Japonii w okresie kwitnienia moreli japońskiej. Ruszyłem na wschód, niefortunnie trafiając na opad śniegu pod Fuji. Następnie znalazłem się w Tōkyō, gdzie trwało hanami. Wszystkie drzewa wiśni były w pełnym rozkwicie, więc spędziłem kilka dni na fotografowaniu kwiatów. Po raz kolejny odwiedziłem Sendai. Zrobiłem sobie krótką wycieczkę do Seulu w Korei, a po powrocie ruszyłem w 3-tygodniową podróż po Hokkaidō.
Ogrom doświadczenia zdobytego podczas całej mojej podróży jest nieopisywalny. Poznałem setki ludzi, skosztowałem tysiące potraw, odwiedziłem dziesiątki świątyń i chramów, byłem na kilkunastu festiwalach, odpoczywałem w gorących źródłach, w restauracjach i w izakayach, bawiłem się przecudownie. Był to najlepszy okres w moim życiu. Z rozpaczą muszę opuścić ten kraj. Będę jednak wyczekiwał dnia, gdy tu powrócę i na nowo zacznę odkrywać zarówno miejsca poznane, jak i wciąż czekające na moją wizytę. Już teraz nie mogę się tego doczekać.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Japonia, za granicą, Japonia / Miyagi, wyprawy / Japonia II 2018, rowery / GT

Uciekam z Sapporo

  112.56  06:14
Bynajmniej nie z piwem. (Nie każdy jest zaznajomiony z japońskimi markami, więc wyjaśnię, że Sapporo jest również marką piwa). Przez brak miejsc noclegowych w mieście, musiałem wybrać hostel daleko poza nim. Wczoraj zrobiłem sobie trochę wolnego od roweru. Częściowo, bo rano zmieniłem hostel, pedałując kilka kilometrów w deszczu. Zostawiłem rzeczy i wybrałem się z aparatem i parasolką na zwiedzanie miasta, choć deszczu prawie nie było, więc w sumie mogłem zabrać rower. Dorzucam kilka zdjęć z Sapporo do tej wycieczki.
Dzisiaj za to pogoda mnie bardzo zaskoczyła, bo temperatura od rana przekraczała 30 °C. Z kilku dróg do wyboru, wybrałem tę trudniejszą – przez góry. Już od początku zacząłem spotykać rowerzystów w przeróżnych kamizelkach odblaskowych, jak jeden mąż na kolarzówkach. I wszyscy mnie wyprzedzali, bo nie mieli trzeciego koła z sakwami. Najwyżej jakaś większa sakwa spod siodła wystawała ze śpiworem albo kurtką. Zaledwie kilku jechało w przeciwną stronę, więc nie znałem celu tamtego maratonu i nie spotkałem ich przez resztę dnia.
Niekończący się podjazd znalazł swój kres. Miałem plan, aby pojechać wzdłuż jeziora Shikotsu-ko od północnej strony, ale ze znaków drogowych zrozumiałem, że coś się zawaliło albo osunęło i można było się dostać najwyżej do punktu obserwacyjnego, z którego było widoczne jezioro. Zrezygnowałem z tej propozycji i pocisnąłem w dół. Tam czekała mnie spokojna droga wzdłuż brzegu jeziora, na końcu której stał ośrodek z gorącymi źródłami. Jakaś grubsza atrakcja turystyczna, bo było mnóstwo ludzi. Porozmawiałem też z kilkoma rowerzystami, którzy się tam kręcili, a byli z miasteczka obok, przez które planowałem przejechać.
Wahałem się jeszcze, czy nie pojechać wzdłuż jeziora na zachód, ale ostatecznie uznałem, że miałem dość podjazdów. Znalazło się ich jeszcze kilka, ale to już były ostatki. Na zjeździe tych ostatków trafiłem na jakiś kamień, który przebił dętkę (klasyczny snake). Zakleiłem dziurę, potem jeszcze się zatrzymałem, aby poprawić łatkę, bo się odkleiła i wreszcie mogłem kontynuować podróż.
Zjechałem do miasta Tomakomai. Chmury na niebie były coraz ciemniejsze, a dojeżdżając do wybrzeża, trafiłem na mgłę. Przepadła za miastem, więc nawet zobaczyłem ładny zachód słońca. Do hostelu dotarłem przed zmrokiem, zauważając w miasteczku zamek niczym ze średniowiecznej Europy. Zaciekawił mnie, ale jeśli jutro będzie padać, to za dużo nie zobaczę.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Japonia, na trzech kółkach, setki i więcej, z sakwami, za granicą, Japonia / Hokkaidō, wyprawy / Japonia II 2018, rowery / GT

Otaru jest inny

  80.17  04:08
Jak wczoraj przestało padać, tak dzisiaj miało być spokojnie. Przynajmniej przez parę godzin. Ale wziąłem kurtkę, więc po części byłem przygotowany na nieoczekiwane. Albo oczekiwane, bo w prognozie były 4 godziny deszczu. Chciałem więc wyskoczyć gdzieś za miasto.
Zrobiło się nawet ciepło. Wyjazd z Sapporo był taki, jak myślałem – trudny. Trochę się pokręciłem po mieście, pobłądziłem i wydostałem. Zaskoczył mnie podjazd, bo zapomniałem o nim. Nie był specjalnie wymagający.
Szybko znalazłem się w Otaru. Dojechałem do centrum, gdzie popularną atrakcją jest kanał. Przyciągał setki ludzi i oczywiście ktoś mnie zaczepił. Japończyk. Jego angielski był nawet dobry w wymowie, ale niestety były to wyuczone formułki, bo gdy próbowałem zwrócić uwagę, że było dużo turystów, ludzi, podróżników – on nie rozumiał żadnego z tych rzeczowników. Przynajmniej starał się być miły.
Poza kanałem można zobaczyć wiele murowanych budynków. Kompletnie inny świat niż reszta Japonii. Miałem niewiele czasu, więc poszwendałem się tu i tam, aż na jednej z ulic zostałem zaczepiony przez uczennice, które zaprosiły mnie na tradycyjną herbatę matcha i ciastko. Zgodziłem się, mimo że o Japonii nieco już wiedziałem i taka herbata była trochę chlebem powszednim. Zaprowadziły mnie do świetlicy, gdzie inni zaproszeni turyści kończyli pić herbatę lub czekali na swoją porcję. Zostałem poproszony o wypełnienie ankiety, zrobiły grupowe zdjęcie, zadały kilka pytań. Widać, że się uczyły angielskiego i co nie znały jakiegoś słowa, to zawsze jedna z dziewcząt znała japoński odpowiednik, więc dzieliły się wiedzą. Młodzież zdecydowanie lepiej sobie radzi z językiem niż dorośli. Po wypiciu herbaty dziewczyny pobiegły szukać kolejnych chętnych, a ja ruszyłem w drogę powrotną.
Od kilkudziesięciu minut po niebie przesuwały się ciężkie chmury. Zaczęło kropić. Myślałem, że przerodzi się to w ulewę, ale tylko postraszyło i przestało. Do Sapporo dojechałem nieco zaskoczony dystansem, bo zakładałem zaledwie 60 km.
Kategoria kraje / Japonia, za granicą, góry i dużo podjazdów, Japonia / Hokkaidō, wyprawy / Japonia II 2018, rowery / GT

Kategorie

Archiwum

Moje rowery