Obudziło mnie słońce, robiąc piekarnik z namiotu. Na odespanie szalonego dnia nie było mowy. Mozolnie spakowałem rzeczy z piekarnika i ruszyłem. Kawałek drogą z wczoraj, potem po szlaku.
Znając szkockie pomysły na wyznaczanie szlaków, przyjrzałem się uważniej planowi na dzisiaj. Budził zaufanie, więc ruszyłem w górę. Miałem w głowie, że najwyżej zawróciłbym w razie kłopotów.
Droga była znośnej jakości. Tutaj chyba nie ma szutrów – wszystko jest zazwyczaj wyłożone grubszym kruszywem. Jechało się dobrze. Po porannej spiekocie pozostało niewiele, bo gruba warstwa chmur przetaczała się po niebie. Nawet widziałem deszcz w oddali.
Im dalej, tym droga była mniej przyjemna. Pojawiło się kilka brodów, których już nie chciałem pokonywać w drugą stronę. Aż w końcu, za ostatnim, droga przepadła i pozostała… ścieżka, która nawet na MTB była trudna do pokonania. Wciąż było to dalekie do szlaku z wczoraj, ale znów wkopałem się. Dzisiaj wyszło 2,5 km pchania roweru.
Wróciła cywilizowana droga, a ja pomknąłem w dół. Tam wjechałem na drogę dla rowerów wzdłuż krajówki. Najpierw w górę do przełęczy, potem w dół. Widoki nie odbiegały za bardzo od tych, które widziałem podczas spacerów. Nie mogę tak ufać szkockim szlakom. Przez to, że mnie tak spowolniły musiałem spieszyć się do kempingu, gdzie okazało się, że moje poświęcenie było daremne, bo nikogo nie zastałem w recepcji. Był tylko domofon – miałem ponownie stawić się rano. W namiocie znalazłem kleszcza. Musiał się wczoraj dostać do środka na spodniach.