Poranek był pochmurny, ale długo się tym nie nacieszyłem, bo zrobiło się niemal bezchmurnie i upalnie. Nie wiedzieć kiedy słońce spaliło mi twarz.
Kemping leżący daleko od mojego planu przyniósł niespodziankę w postaci kolejnych widoków. Dzisiaj zorientowałem się, jak bardzo są podobne do
Bieszczad. Minusem były dwa podjazdy. Przynajmniej przyniosły widoki, i to nie byle jakie.
Wróciłem do rzeki Dee. Szlak z wczoraj przepadł, ale pojawiły się nowe. Niestety jeszcze bardziej teoretyczne, bo trudno tu szukać oznaczeń szlaków. Najpierw po zboczu doliny, potem przez samą dolinę. Droga czasem nudna, czasem ciekawa. Przekroczyłem kilka niewymagających brodów, aż pojawił się taki, że trzeba było zdjąć buty. Na drugim brzegu okazało się, że niepotrzebnie, bo szlak odbił wcześniej. Zawróciłem i tu się zaczęła niespodzianka. Do tej pory jechałem drogą, ale szlak zmienił się w ścieżkę. Najpierw nawet przejezdną, potem zaczęła pokazywać charakter i wymóg posiadania lekkiego MTB. Dalej to już w ogóle jakość odleciała i widziałem wiele śladów pchanych rowerów. Pokonywałem mnóstwo cieków, kałuż, błota. Dobrze, że miałem nieprzemakalne buty, ale i tak był to dramat. Brak alternatyw stawiał mnie w złym położeniu.
Myślałem sobie: byle do przełęczy, potem: byle do wodospadu. Nic, nadal był to szlak bardziej pieszy niż rowerowy. Do tego brak zasięgu w telefonie i zbliżający się wieczór. Momentami zastanawiałem się po co mi to było. Gdy w końcu pojawiły się drogi, to nie były zbyt przejezdne. Nie chciałem zawracać,
jak w Norwegii. Pokonywałem kolejne drogi. Czasem szersze, czasem węższe, po płaskim i po strasznych zboczach. Nierzadko musiałem pchać ciężki rower. Parę razy wywróciłem się czy zachwiałem niebezpiecznie na zboczu. Poza małymi brodami, na których najwyżej moczyłem buty czy musiałem ściągać sakwy, były do pokonania jeszcze dwa, które okazały się nieco głębsze. Rower stanął w połowie w wodzie, sakwy to samo, mnie się kończyły duże kamienie pod stopami, więc wody zrobiło się nad kolana, że nawet podwinięte spodnie zamoczyłem. Co za przygoda. Przynajmniej sakwy były szczelne.
Zaczęło zmierzchać. Temperatura spadła poniżej 10 °C. Ścieżki zaczynały zmieniać jakość. Czasem lepsze, czasem gorsze, ale w końcu doprowadziły mnie do mostu. Za nim uszczęśliwił mnie asfalt. Lichy, ale w końcu mogłem jechać. Wyliczyłem, że pchanie i ciągnięcie roweru trwało 8 km.
Wspomniałem już, że od wjazdu na nieszczęsną ścieżkę nie spotkałem ani jednego człowieka? Na kolejnych drogach również. Dojechałem do zarezerwowanego kempingu po północy. Rozbiłem się po cichu w świetle gwiazd.
Komentarze (11)
Dzięki, niektóre są wymagające pod kątem przygotowania :)
Wiele się nauczyłem o szlakach w Szkocji. Nie jeździ się nimi :) Ogólnie krajowe szlaki oznaczone numerami biegną po drogach, a te teoretyczne są tylko dla MTB, ale potrzebowałem kilku prób do załapania tego :)
Holy... bike! :) Ależ rzeż (to już po polsku) :) Szacun, że się doczłapałeś, czy tam dopłynąłeś :) Ale dzięki za relację, widoki i info, że tam... szosą chyba nie warto :)
Najgorsze, że takie opisanie każdego zdjęcia kosztuje mnie sporo czasu i wychodzi mi kilka godzin na każdy wpis, ale cieszę się, że ktoś to docenia :) Z mojego doświadczenia Szkocja jest bardzo deszczowa, więc takie autobusy raczej nie sprawdziłyby się. Pewnie dlatego nie widziałem ich.
Jeżdżą tam autobusy big bus tour hop on?z takich autobusów mega fajnie się zwiedza,bez dachu wiatr we włosach fajnie wysoko na tym piętrze,tak bym chętnie takim pietrowcem sobie Szkocję zwiedził.
Krajobrazy piękne, dużo mieszkałem w Anglii a jakoś nie przyszło mi nigdy do głowy że Szkocja jest tak piękna i warto ją zwiedzić,co do przygody z pchaniem roweru,po powrocie z takich wypraw często z takich "przygód"puzniej się śmieje, mało przyjemne 8km na ale i takie coś jest potrzebne na wyprawie aby było ciekawiej i wymagająco.Duzy plus że również każde Twoje zdjęcie jest opisane gdzie było zrobione,tak trzymaj.Niech się kręci dalej powodzenia
Rower towarzyszył mi od małego. Przez wiele lat jeździłem na Romecie. W 2012 kupiłem Treka, który na poważnie wciągnął mnie w turystykę rowerową. Przejechałem na nim Islandię i Koreę. Kolejnym połykaczem kilometrów stała się kolarzówka GT, która w duecie z trzecim kołem towarzyszyła mi podczas wyprawy wokół Japonii i Tajwanu. Szukając nowego partnera wyprawowego w trudnych czasach, trafiłem na gravel podrzędnej marki. Mimo to prowadził mnie ku przygodzie po Norwegii i Szkocji. Do tego lubię utrwalać na fotografii ładne rzeczy i widoki.