Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

po zmroku i nocne

Dystans całkowity:42381.66 km (w terenie 3064.75 km; 7.23%)
Czas w ruchu:2206:46
Średnia prędkość:19.09 km/h
Maksymalna prędkość:70.40 km/h
Suma podjazdów:289558 m
Maks. tętno maksymalne:150 (76 %)
Maks. tętno średnie:160 (81 %)
Suma kalorii:108246 kcal
Liczba aktywności:514
Średnio na aktywność:82.45 km i 4h 19m
Więcej statystyk

Nocny przejazd na trzech kołach

  11.13  00:25
Będzie krótko, ale dorzucam zdjęcia z nocnego marketu, żeby ożywić wpis. Jason mieszka za miastem, więc sakwy zapakowaliśmy do auta, którym pojechał jego chłopak, a sam wsiadł na skuter i poprowadził mnie 11 km do swojego domu. To był wyczerpujący sprint. Już dawno takiej średniej nie wyciągnąłem. Przynajmniej temperatura spadła odrobinę.
Kategoria na trzech kółkach, po zmroku i nocne, kraje / Tajwan, za granicą, wyprawy / Tajwan 2018, rowery / GT

Spirited Away: W krainie bogów

  70.18  04:40
Pora opuścić Tajpej. No, może nie od razu, bo chciałem zobaczyć miejsca, które zaznaczyłem na mapie podczas planowania wczorajszej wycieczki.
Na początek pojechałem na Plac Wolności, na którym byłem po zmroku. Potem do Parku Linsen, gdzie zauważyłem bramę torii z wierzeń shintoistycznych z Japonii i mnie zaciekawiła. Nie dowiedziałem się niczego, bo na tablicy informacyjnej wszystko było po chińsku. Kolejna na liście była świątynia Hsing Tian Kong, ale nie znalazłem parkingu, więc sobie darowałem wejście do środka.
Do kolejnej atrakcji był większy dystans. Po drodze trafiłem na Grand Hotel i, jak nazwa wskazuje, był pokaźnych rozmiarów. Chciałem podjechać do niego bliżej, ale nie wiedziałem jak.
Dostałem się do Narodowego Muzeum Pałacowego. Upał zaczynał być nie do zniesienia. W muzeum kolejki były tak olbrzymie, że szybko wyszedłem. Zjadłem obiad i pojechałem na południe do kolejnych atrakcji.
Miałem strasznego pecha, który zaczął się już przed tunelem, gdy wjechałem od złej strony. Potem pojawił się most nad rzeką Keelung, na który chciałem dostać się od złej strony i się nie dostałem. Zauważyłem wjazd na most od strony bulwarów, ale dostanie się na te bulwary to był nie lada wyczyn. Wjazd znalazłem dopiero w miejscu, w którym przejechałem nad rzeką wcześniej. Nie chciałem jednak jechać po własnym śladzie, więc wzdłuż bulwarów dostałem się do wjazdu na most. Tam dowiedziałem się, że mogłem sobie skrócić drogę na most, przejeżdżając przez jeszcze dwie sygnalizacje świetlne. Przydatna wiedza, nie ma co. Za mostem kolejna niespodzianka, bo na drodze stanęło lotnisko. Była jedna droga – tunel pod lotniskiem, ale problem w tym, że rowerzystów nie wpuszczają, więc znowu musiałem szukać objazdu.
W końcu dojechałem do Hali Pamięci Doktora Sun Yat-sen, który na Tajwanie jest nazywany Ojcem Narodu. Przeszedłem się po zaledwie kilku salach wystawowych, gdzie znajdowały się obrazy przedstawiające kwiaty. Tysiąc obrazów albo tysiąc kwiatów, coś w tym stylu. Nie przyciągnęły mojej uwagi, więc szybko opuściłem galerię, rzuciłem okiem na olbrzymi pomnik doktora i ruszyłem w dalszą drogę.
Zdecydowanie brakuje mi automatów z napojami na Tajwanie. Muszę szukać sklepów, aby kupić coś do picia, zwłaszcza w taki upał. Co prawda, automaty czasem można znaleźć, ale to tak jak w Polsce, że tylko w tych strategicznych miejscach.
Wczoraj spacerowałem nocą po nocnym markecie na ulicy Guangzhou, a dzisiaj trafiłem na ulicę Raohe, gdzie również znajduje się nocny market. Część straganów zamknięta czekała na właścicieli, na części towar już był rozłożony, jedzenie się smażyło. Zauważyłem, że przy tego typu marketach znajdują się również większe świątynie. Ciekawe jak duży wpływ mają na napędzanie handlu.
Wróciłem na bulwary nad rzeką Keelung. Ich wygoda i absolutny brak sygnalizacji świetlnej bardzo mi przypadły do gustu. Szkoda, że nie mogłem tak jechać do samego końca, bo po kilku kilometrach bulwary się skończyły. Za to trafiłem na rowerostradę. Ale też krótka. Na jej końcu miałem dwie drogi. Pojechałem prawdopodobnie tą niewłaściwą (choć z mapy wynikało, że dojechałbym tam, gdzie chciałem), bo mieszkaniec na skuterze pomachał do mnie. Nie byłem pewien znaczenia – wyglądało jakby do mnie machał, choć była w tym nuta stanowczości, więc po chwili namysłu zawróciłem i okazało się, że on również zawrócił. Mówił tylko po chińsku, a ja nie miałem pojęcia co powiedzieć, bo znam tylko ni hao (cześć) i xiexie (dziękuję). Chyba się porozumieliśmy bez słów, bo wrócił do jazdy w swoją stronę, a ja w sumie pojechałem za nim. Dla pewności jechał moim tempem, aby wskazać mi drogę.
Wygoda się skończyła, bo szlak rowerowy biegł po drodze krajowej. Był oznaczony numerem pierwszym, więc prawdopodobnie jest więcej dróg dla rowerów na Tajwanie. Jechałem do miasta Keelung. Szlak na jakiś czas gdzieś przepadł i pewnie pobiegł wygodniejszymi drogami, ale efekt byłby w sumie ten sam. Dopadł mnie zmierzch i niepotrzebnie wjechałem do centrum tego miasta. Ruch był bardzo duży, zarówno pieszy, jak i zmotoryzowany. W końcu, gdy się wydostałem z miasta, była noc. Miałem do pokonania kilka kilometrów pod górę. Po raz pierwszy nie widziałem zabudowań wokół drogi (nie dlatego, że było ciemno) i, w odróżnieniu od Japonii, droga była oświetlona.
Efektem mojej mozolnej jazdy było górskie miasteczko z kopalnią złota w tle. Mówi się też, że Hayao Miyazaki inspirował się tym miejscem podczas produkcji filmu animowanego pt. Spirited Away: W krainie bogów. Jest to swego rodzaju mekka dla młodych Japończyków, gdzie też spotkałem ich wielu. Dojechałem do hostelu i – tak jak wczoraj – zostawiłem rzeczy i ruszyłem na eksplorację. Latarnie rozwieszone wzdłuż uliczek wyglądały zachwycająco. Szkoda tylko, że dotarłem w porze zwijania biznesu. Stragany z jedzeniem, pamiątkami i setką przeróżnych towarów znikały za metalowymi roletami. Aż zapragnąłem zostać tam jeden dzień dłużej.
Kategoria góry i dużo podjazdów, na trzech kółkach, po zmroku i nocne, kraje / Tajwan, z sakwami, za granicą, wyprawy / Tajwan 2018, rowery / GT

Tajpej nocą

  50.04  03:22
To był bardzo wietrzny dzień. Spakowałem manatki, zostawiłem pudło po rowerze i ruszyłem za sugestią Australijczyka do Tajpej, stolicy Tajwanu.
Zatrzymałem się na śniadanie pod sklepem i od razu zauważyłem problemy – wyciągnąłem z opony spory kawałek szkła. Całe szczęście wbiło się w trzecie koło, które nie sprawiało problemów od maja zeszłego roku. Mój bagaż, choć ważący zaledwie 20 kg, przetarł bieżnik. Jeszcze przynajmniej pół roku przejadę, ale martwię się, że tajwańskie drogi będą sprawiały problemy.
Poszedłem najpierw zjeść śniadanie i potem zabrałem się za łatanie dętki. Podszedł do mnie Tajwańczyk i zaczął bezinteresownie pomagać, próbując ze mną porozmawiać. Uważał, że jego angielski jest słaby, ale był lepszy niż niejednego Japończyka czy nawet pracownika tajwańskiego 7-eleven. Dziura zniknęła za pierwszym razem, a mój rozmówca musiał wracać do swoich zajęć, więc ruszyliśmy w swoje strony.
Drogi na Tajwanie są słabe. W Japonii przy prawie każdej drodze jest wydzielony chodnik, a Tajwan... jeszcze trochę na niego ponarzekam. Dużo śmieci na poboczach, skuterzyści jeżdżący na zabój, częsty brak respektowania przepisów, nierówne drogi dla rowerów. Jest też dużo bezpańskich psów. Wyglądają na łagodne, ale kilka na mnie szczekało.
W mieście Taoyuan znalazłem kilka kolejnych świątyń, które chciałem odwiedzić. Najbardziej spodobało mi się w Parku Górskim Hutou. Dużo ludzi, którzy grillowali i piknikowali. Całkiem ładny park z wieloma udogodnieniami. Najbardziej mnie ciekawiła świątynia Konfucjusza. Nawet można było do niej wejść.
Dojechałem do rzeki ciągnącej się po Tajpej. Wiatr postanowił dzisiaj poprzeszkadzać i albo wiał tak, że jechało się niczym pod górę, albo bawił się, spychając mnie z drogi. Było to strasznie wkurzające. W mieście Nowe Tajpej, które leży obok stolicy, chciałem zobaczyć jedną świątynię. Zobaczyłem i pojechałem dalej. Tajwan jest zbyt dziki, skutery są wszędzie, a sygnalizacje świetlne czerwienią się wieczność. Przez cały dzień przejechałem tak niewielki dystans, że nie dowierzałem, gdy dojechałem do Tajpej. Tam pojechałem pod świątynię Lungshan, gdzie było tak dużo ludzi, że do hostelu doszedłem pieszo. Zostawiłem swoje rzeczy i już bez sakw kontynuowałem rowerowe zwiedzanie.
Miałem zaznaczonych na mapie kilka miejsc. Ruszyłem do świątyni Tianhou, ale było tak ciasno, że szybko ruszyłem dalej. Zaczęło zmierzchać, po drodze do kolejnego miejsca trafiłem na budynek biura prezydenta Tajwanu i dotarłem do Placu Wolności z monumentalną bramą, dwiema bliźniaczymi świątyniami oraz Halą Pamięci. Zrobiło mi się zimno, więc wróciłem do hostelu.
Mój dzień nie skończył się, bo wziąłem prysznic i ruszyłem do miasta pieszo. Chciałem zobaczyć z bliska świątynię Lungshan i nawet wszedłem do środka. Mogłem przyjrzeć się wiernym i ich modłom. Ta wizyta w świątyni wywarła na mnie wrażenie. Potem poszedłem przed siebie i trafiłem na nocny market, czyli setki straganów z jedzeniem, chińskimi podróbkami (może coś prawdziwego też było), grami hazardowymi i przeróżnymi produktami, jakie można dostać na bazarze. Spędziłem bardzo dużo czasu, chodząc tu i tam, próbując kilku przysmaków, aż zamknęli świątynię i stwierdziłem, że pora wracać. Stragany też powoli zaczynały pustoszeć.
Kategoria za granicą, z sakwami, kraje / Tajwan, po zmroku i nocne, na trzech kółkach, wyprawy / Tajwan 2018, rowery / GT

Okinawa, ostatni element planu

  137.32  07:37
Byłem przekonany, że mój prom jest dzisiaj, ale pomyliłbym się, bo pływa co drugi dzień. Całe szczęście upewniłem się i wczoraj o 4 rano byłem na nogach, aby wieczorem znaleźć się na Okinawie. Dzisiaj, mimo deszczowej pogody, postanowiłem zrealizować pierwszy plan wycieczki.
Przybyłem na wyspę wieczorem i co zwróciło moją uwagę to głośni i jeszcze bardziej nieuważni Japończycy niż to było w Tōkyō czy Ōsace. Planowałem przybyć na Okinawę już w grudniu i opuścić wyspę wraz z festiwalem kwitnienia wiśni, ale trochę się to przeciągnęło. Ostatecznie ostatni element planu mojego pobytu w Japonii został osiągnięty. Nie planuję zostać tutaj na długo, więc jakoś wytrzymam niedogodności.
Dzisiaj do mojego planu włączyłem oglądanie sakury i pojechałem w 3 miejsca z listy miejsc wyznaczonych na miejsca festiwalowe na Okinawie. W dwóch pierwszych miejscach kwiaty dopiero rozwijały pąki, więc festiwal był zaplanowany nieco później, ale trzecie miejsce, znajdujące się na jednej górze, właśnie przygotowywało się do zakończenia festiwalu i w sumie dzisiaj był ostatni dzień. Wspiąłem się na szczyt, mijając kilkadziesiąt obór (wygląda na to, że wieprzowina i wołowina to przysmaki Okinawiańczyków) i dojechałem do miejsca, gdzie rozkładano scenę i stragany z jedzeniem. Zapowiadała się wieczorna impreza.
Nie zostałem tam długo i ruszyłem w dalszą drogę. Trochę dorobiłem sobie kilometrów do dystansu dziennego, jadąc na wschód. Nic jednak nie zwróciło mojej uwagi. Było jakieś święte miejsce, ale tabliczki informujące o kasach biletowych zniechęciły mnie i pojechałem dalej.
Miałem od czasu do czasu wątpliwości, czy aby dobrym wyjściem jest wykonać cały plan, bo miałem już 50 km w nogach, a była to połowa dystansu zaplanowanego na ten dzień. Ubrałem się dość lekko. Chłodny wiatr i przelotne opady deszczu próbowały przekonać mnie do zmiany decyzji. Dojechałem do ruin zamku Katsuren-jō, wspiąłem się na szczyt, a stamtąd zobaczyłem mój cel – wyspę położoną daleko na horyzoncie. To dodatkowo mnie podłamało, ale pomyślałem, że spróbuję pojechać jeszcze kawałek, skoro już dojechałem tak daleko.
Znaki drogowe trochę mnie podnosiły na duchu swoimi kilometrażami. Dojechałem do wybrzeża, z którego po mierzei biegła droga na pierwszą wyspę. Do przeciwności losu dołączył boczny wiatr, który wiał tak mocno, że aż dziwnie się jechało na przechylonym rowerze. Doliczając deszcz albo bryzę, jazda była bardzo nieprzyjemna, ale jakoś to przetrwałem i dostałem się na wyspę Henza-jima. Potem kolejno na Miyagi-jima i Ikei-jima. Po drodze widziałem dziesiątki krypt grobowych, których nie spotykałem nigdzie indziej w Japonii. Zajmują dużo więcej miejsca niż tradycyjne nagrobki i najwięcej znalazłem ich na wyspie Miyagi-jima.
Na wyspie Ikei-jima trafiłem na nieczynną plżę. Prawdopodobnie zima nie przyciąga turystów. Planowałem dojechać na północny kraniec wyspy, ale zdecydowałem, że to mój limit i ruszyłem w drogę powrotną, mając jeszcze trochę czasu przed zmrokiem. Całe szczęście słońce na Okinawie zachodzi później. Chciałem objechać również wyspę Hamahiga-jima, tylko poranna wycieczka mi w tym przeszkodziła.
Powrót okazał się wyjątkowo przyjemny, bo wiatr wiał często w plecy, dzięki czemu dodatkowo mogłem wykorzystać czas przed zmierzchem. Byłem bardzo głodny i dopiero gdy zrobiło się czarno, zatrzymałem się w restauracji, żeby zjeść miskę tuńczyka z ryżem. A potem, już próbując uciec przed autami (jak ich tutaj strasznie dużo; a ja martwiłem się o ruch na wyspie Amami), wróciłem do hostelu, w którym zatrzymałem się na kilka dni. Szkoda tylko, że prognoza pogody przewiduje tyle deszczu.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Japonia, po zmroku i nocne, setki i więcej, za granicą, Japonia / Okinawa, wyprawy / Japonia 2017/2018, rowery / GT

Od zmroku do zmroku po wyspie

  157.69  09:41
Była 5 rano, gdy znalazłem się na wyspie Amami-ōshima. Panował zmrok, ale nie przeszkadzało mi to. Pojechałem do domu gościnnego zostawić bagaż (właściciele zapraszali mimo tak wczesnej godziny), a potem rozpocząłem swój plan.
Zaskakująca była temperatura, która dochodziła do 18 °C. Pojechałem na początek drogą krajową wzdłuż wyspy, bo o tak wczesnej porze było pusto. W powietrzu czułem wilgoć, a gdy się przejaśniło, zaskoczyła mnie otaczająca zieleń. Prawdę mówiąc, nie rozważałem tej opcji, ale znalazłem się na tropikalnej wyspie.
Chciałem zobaczyć wschód słońca, jednak mogłem tylko pomarzyć. Całe niebo pokrywały chmury. Zauważyłem za to kwitnące drzewa śliwy. Wygląda na to, że już wkrótce zaczną kwitnąć wiśnie. Jak ten czas szybko leci, raptem 9 miesięcy temu podziwiałem kwitnienie sakury w Sendai. No ale to inny klimat, stąd wyższa temperatura i inny okres zakwitu.
Gdy dojechałem na południe wyspy, wyszło słońce i zrobiło się gorąco, ale spadło też kilka kropel deszczu. Prognoza pogody przewidywała słoneczny dzień, chociaż niebo pełne chmur trochę temu przeczyło. Mając całą niedzielę, chciałem zobaczyć jak najwięcej na południu wyspy, ale po którymś podjeździe ostatecznie zawróciłem. Zjadłem obiad i pojechałem na północ, aby odkryć nowe drogi.
Na tej małej wysepce (mimo że to siódma wyspa Japonii pod względem wielkości) jest przynajmniej setka tuneli. Prawie wszystkie mają szeroki chodnik, czasem nawet 3-metrowy. Zaledwie dwa spotkane tunele nie miały żadnego pobocza. Z pewnością ułatwiają życie, zwłaszcza mnie. A jak posłuchać rzężenia aut na podjazdach to im też służą. W kilku miejscach przydałoby się kilka kolejnych skrótów przez góry, bo na wielu podjazdach nie było widoków i tylko spowalniały podróż. Widziałem też jeden tunel w budowie. Za kilkadziesiąt lat pewnie będzie można przejechać wokół wyspy bez niepotrzebnych podjazdów.
Rozpadało się. Zatrzymałem się chyba w starej szkole, a na wyspie jest ich zadziwiająco dużo. Tylko jeszcze nie miałem okazji spotkać żadnego dziecka. Podziwiając kwiaty kolejnej śliwy i jedząc kanapki, czekałem na przejaśnienie. Pół godziny później deszcz zelżał i ruszyłem. Niestety na podjeździe znów zaczęło lać. Nie miałem się gdzie schować, więc nie zatrzymywałem się. Trafiłem na kilka zadaszeń, więc przeczekiwałem momenty, gdy deszcz się nasilał, ale ogólnie temperatura spadła jedynie do 15 °C, jechało się nie najgorzej, nawet z butami pełnymi wody. Żałowałem tylko, że nie miałem zbyt wielu okazji do zrobienia zdjęć, bo było wiele pięknych widoków, ale wyciąganie aparatu w deszczu to dość głupi pomysł.
Deszcz nie ustawał, wkrótce zapadł zmierzch, a ja nie mogłem się doczekać powrotu do suchego miejsca. Odliczałem kolejne kilometry. Nawet znalazłem tunel, którego nie było na mapie i dzięki temu oszczędziłem sobie ostatni podjazd. U celu deszcz był tak silny, że dostałem ostrzeżenie z aplikacji wczesnego ostrzegania. Prognoza pogody na najbliższe dni przewiduje ciągłe deszcze. A w mojej głowie zrodziło się tyle planów. Myślałem też, że będzie to moja rekordowa trasa po Japonii. Cóż, była, ale raptem kilka kilometrów więcej niż wycieczka do Hikone.
Kategoria góry i dużo podjazdów, po zmroku i nocne, setki i więcej, za granicą, kraje / Japonia, Japonia / Kagoshima, wyprawy / Japonia 2017/2018, rowery / GT

Kawa pod górą

  111.62  07:06
Pożegnałem się z Ai i Osamu dzień wcześniej ze względu na niekorzystną prognozę pogody. Chciałem najpierw przedostać się przez góry, a potem to już co los przyniesie.
Dzień zaczął się tak samo jak wczoraj i tak samo założyłem zbyt ciepłe ubrania. Początek podróży był w miarę prosty. Podjazd zaczął się po kilku kilometrach. Droga o zmiennej szerokości przeprowadziła mnie przez tunel i sprowadziła na dół. Znalazłem się niżej niż w punkcie startowym, a przede mną stał tysięcznik. Już wiedziałem, że to nie był mój dzień.
Byłem głodny, bo od śniadania minęło trochę czasu. Objazd po wsi Shība nie przyniósł rezultatów. Poszedłem zobaczyć miejscowy chram i przy (prawdopodobnie) muzeum zostałem zaczepiony przez panią. Jakoś się dogadaliśmy, że jestem głodny i szukam restauracji, więc zaproponowała mi makaron soba. Przy okazji koleżanki z pobliskich sklepików z pamiątkami przyszły dowiedzieć się skąd jestem i dokąd jadę. Dostałem nawet mapę wsi, chociaż nie było mi dane niczego zwiedzać. Na pewno ciekawie byłoby zamieszkać na takiej wsi, gdzie każdy każdego zna.
Ruszając w dalszą drogę, dostałem jeszcze kilka słodyczy na czarną godzinę. Ledwo zacząłem podjazd, a znowu mnie zatrzymali. Tym razem Japończyk w średnim wieku był ciekawy mojego roweru. Zaproponował mi kawę w warsztacie kilkaset metrów w dół. Zostawiłem rower, żeby nie robić podjazdu jeszcze raz i skorzystałem z zaproszenia, wsiadając do jego pickupa. Okazało się, że on również był rowerzystą i przygotowywał się do maratonu. Powiedział, że na szczyt można dostać się w kilkadziesiąt minut, choć przy moim tempie ten czas wydłużał się sporo. Pokazał mi swój karbonowy sprzęt, mapę z drogą, którą obrałem, pogadaliśmy, wypiliśmy kawę i odwiózł mnie do mojego roweru. Wróciłem do mozolnej wspinaczki.
Na szczyt dotarłem o zmierzchu. Było tak ciężko, że często się zatrzymywałem. To był jednak początek, bo na zjeździe hamulce aż syczały. Nie mogłem się rozpędzać ze względu na krętą drogę i skały spadające ze stoku. Na dole panowały ciemności i w ogóle było tak cicho, brakowało ruchu na całym odcinku od Shīby. Czasem się bałem, że coś wyskoczy na drogę.
Rozgrzałem się pod automatem z napojami. Jak dobrze, że one są wszędzie. No, prawie wszędzie, bo dopiero w terenie zamieszkałym znalazłem pierwszy z nich. Potem zaczęła się kolejna droga w górę. Tym razem inna, bo nachylenie zmieniało się często. Czasem stawałem przed ścianą, którą mogłem pokonać tylko pchając rower. Drugi szczyt nie osiągnął tysiąca metrów, ale i tak dał mi w kość.
Pozostało zjechać z gór, co oczywiście nie było proste z powodu dziesiątek zakrętów i zmroku, a droga była w bardzo złym stanie. Stoczyłem się powoli i w pierwszych światłach dostrzegłem, że było 5 °C. Na szczycie odczuwalna była zdecydowanie poniżej zera.
Cała ta walka z górami zajęła mi tyle czasu, że zacząłem się obawiać o mój nocleg. Zameldowanie kończyło się o godz. 22, a ja wciąż miałem wiele kilometrów do miasta. Dałem z siebie wszystko pomimo zmęczenia. Na miejsce dotarłem na kwadrans przed 22 i nie zastałem nikogo. Pisanie wiadomości do obsługi hostelu nie przyniosło rezultatu, więc wypełniłem formularz rejestracyjny i wybrałem łóżko w pokoju. Tej nocy byłem jedynym gościem.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Japonia, na trzech kółkach, po zmroku i nocne, setki i więcej, z sakwami, za granicą, Japonia / Kumamoto, Japonia / Miyazaki, wyprawy / Japonia 2017/2018, rowery / GT

Do pięciu razy sztuka

  82.98  05:15
Siódmy sezon rowerowy zacząłem odrobinę później. Planowałem spędzić tydzień pod Kumamoto i ruszyć dalej, ale przyszedł mi do głowy inny plan, więc następnego dnia po powrocie z wulkanu Aso ruszyłem z Osamu i Ai do Kumamoto, aby złapać autokar do Fukuoki, skąd z plecakiem poleciałem przez Sapporo do Sendai, aby odwiedzić Aki. Spędziłem z nią i jej rodziną Nowy Rok, który bardzo mi się podobał, bo w Japonii nie ma sztucznych ogni o północy, więc można spokojnie spać. Odwiedziliśmy kilka ciekawych miejsc, w tym market rybny w Shiogamie, gdzie wśród dziesiątek korytarzy można było przebierać w świeżych rybach. Spróbowałem wielu rzeczy, w tym tradycyjnych potraw noworocznych. Miałem również okazję jeździć na pożyczonym rowerze, choć było tego na oko tylko 100 km. Przed wylotem martwiłem się, że w Tōhoku będzie zimno, ale było wręcz przeciwnie. Śniegu spadło niewiele. Dużo więcej spadło na zachodzie kraju, więc w sumie uciekłem przez najgorszym. Wczoraj – w odwrotnym kierunku – powróciłem na Kyūshū, gdzie po śniegu już prawie nie było śladu.
Osamu polecił mi zobaczyć kilka miejsc w okolicy. Odczekałem aż opadnie mgła, ubrałem się ciepło i potem tego żałowałem, bo zrobiło się wyjątkowo gorąco (jak na zimę). Dojechałem do doliny Soyō-kyō, która nazywana jest również Wielkim Kanionem Kyūshū. Z punktu widokowego miałem kilka wyjść i wybrałem chyba najgorsze, bo mogłem zawrócić po własnym śladzie, ale nie, pojechałem dalej – szukać szczęścia. Na zjeździe było stromo i ślisko. Gdy w końcu dotarłem na dół do rzeki, okazało się, że to ślepa uliczka. Prowadziła wyłącznie do elektrowni wodnej, a most widniejący na mapie był położony kilkadziesiąt metrów dalej i nie było sposobu, aby się do niego dostać od mojej strony. Co zrobić? Zawróciłem.
Nie poddałem się i pojechałem inną drogą. Błądząc, dojechałem do znalezionego mostu, a za nim... kolejna elektrownia i brak przejazdu. Tyle trudu na marne? Oj, nie. Zauważyłem ścieżkę pod płotem i poszedłem sprawdzić dokąd prowadzi. Wspiąłem się na zbocze, na górze którego znalazłem ścieżkę. Nieco starą, ale na mapie wyprowadzała poza kanion. Wróciłem po rower, wciągnąłem go na górę i spacerem doszedłem do... końca. Ścieżka prowadziła wyłącznie do wodospadu, z którego była czerpana woda do elektrowni. I tyle z mojego wydostania się z doliny. Znowu zawróciłem i pojechałem tym razem na wschód, gdzie po raz czwarty spotkałem się z przeszkodą. Ulica kończyła się na posesji. Próbowałem zapytać o drogę, ale odpowiedzieli tylko, że dalej jej nie ma i muszę pojechać na drugą stronę rzeki, a tam oczywiście mostu nie ma, więc co mogłem zrobić? Trzeba było zawrócić. Tym razem nie bawiłem się w lokalne drogi i pojechałem do głównej.
W końcu znalazłem sklep, a obok niego restaurację. Zmarnowałem ponad 2 godziny na błądzeniu i umierałem z głodu. W sklepie nie znalazłem żadnego posiłku, ale za to restauracja serwowała mnóstwo jedzenia w bufecie za 1200 jenów. Skorzystałem z oferty, żeby napełnić żołądek. Wszystko wyglądało apetycznie. Pewnie przez rozmiar głodu.
Niestety trafiłem na wyjątkowo górzysty odcinek i po zbłądzeniu w kanionie dodatkowo straciłem czas na podjazdach. Do mojego drugiego celu dojechałem o zmierzchu. Kanion Takachiho-kyō wycięty w skale wulkanicznej był przepiękny. Turystów również było niewielu, a można ich nawet spotkać, gdy pływają łódkami na dole pod ikonicznym wodospadem. Zaczepił mnie ciekawski Koreańczyk, z którym zamieniłem kilka zdań, a potem pojechałem do miasta.
Moje kolejne cele na dzisiaj musiały zostać odwołane. Dzień dobiegał końcowi, więc ruszyłem w drogę powrotną. Temperatura spadła do 5 °C, drogi przemokły od mgły, a pod domem Osamu i Ai było prawie 0 °C. Jeszcze tyle rzeczy zostało do zobaczenia, a pogoda na najbliższe dni nie jest optymistyczna.
Jeszcze krótkie podsumowanie minionego roku. Było to niespodziewany okres, gdy wyruszyłem w przygodę życia. Spędziłem 9 miesięcy w Japonii, jeżdżąc kolarzówką z doczepioną przyczepką. Pokonałem tam prawie 12 tys. km, z czego ponad połowę na trzech kółkach. Nie udało mi się pobić rekordu sezonu 2015, kiedy to szalałem z wycieczkami powyżej 200 km. W tym roku najdłuższa miała 155 km. Chyba się starzeję, że wynik jest taki słaby. Albo po prostu Japonia jest taka cudowna, że podziwiam ją wolnym tempem. To jeszcze nie koniec mojej przygody w Japonii, a już marzą mi się kolejne kraje. Moja wiza jest ważna do kwietnia, więc mam jeszcze dużo czasu na zaplanowanie wszystkiego.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Japonia, po zmroku i nocne, za granicą, Japonia / Kumamoto, Japonia / Miyazaki, wyprawy / Japonia 2017/2018, rowery / GT

Zamknęli wulkan

  86.47  04:49
Był wyjątkowo zimny dzień, ale przynajmniej dzisiaj nie padało. Buty miałem tak przemoczone, że w końcu założyłem nowe, które kupiłem jeszcze na Shikoku. Wiał paskudny wiatr, który dodatkowo psuł komfort jazdy. Mimo to wszystkie te przeciwności nie powstrzymały mnie przed wyruszeniem w kierunku jednej z największych na świecie kalder.
Przemarzałem, ale nie było co narzekać, bo widoki dopisywały. Wspiąłem się na ścianę kaldery, z której było widać wioski położone u jej podnóża i wulkan Aso, największy w Japonii. Mój plan był taki, aby objechać wulkan, choć Osamu wskazał mi drogę na jego szczyt i wciąż się wahałem co zrobić.
Wiatr w dolinie wiał mocniej i zrobiło się zimno. Po drodze było niewiele atrakcji. Trafiłem między innymi na tunel zamieniony w park. Zrezygnowałem z wejścia, bo byłem zbyt przemarznięty. Zatrzymałem się za to w poleconej restauracji, gdzie spróbowałem regionalnych specjałów i rozgrzany mogłem ruszać dalej.
Od razu zostałem rzucony na głęboką wodę, bo miałem całą drogę pod górę. Ostatecznie pojechałem w kierunku wulkanu. Wiatr prawie mną targał, ale byłem twardy. Postawiłem sobie za cel wjechać na sam szczyt i półtorej godziny później zrobiłem to. Turystów było niewielu, po drodze trafiłem nawet na tunel – tunel przez aktywny wulkan. Strach było jechać. W budynku na szczycie znajdowało się kilka stoisk z pamiątkami (przy pustym parkingu było to zaskakujące), maleńki park rozrywki oraz wejście do kolejki linowej. To ostatnie zostało zamknięte i dopiero po wyjściu z budynku zauważyłem, że na kolejce brakowało lin. Nie było innej metody, aby dostać się do wulkanu, więc nie pozostało mi nic innego, jak wrócić do domu.
Temperatura spadła do -1 °C, więc było naprawdę zimno. Podczas zjazdu musiałem używać hamulców, żeby opory powietrza mnie nie zamieniły w bryłę lodu. Na dole zrobiło się o 4 °C cieplej, ale zaczęło zmierzchać. Na szczyt kaldery wjechałem już po zmroku. Widoki były niczego sobie. Do domu Osamu i Ai wróciłem przy temperaturze 0 °C.
Kategoria za granicą, po zmroku i nocne, kraje / Japonia, góry i dużo podjazdów, Japonia / Kumamoto, wyprawy / Japonia 2017/2018, rowery / GT

Wigilia w deszczu

  61.69  04:41
Nie planowałem zatrzymywać się w Kumamoto, ale ze względu na dzienny dystans musiałem podzielić wyprawę na dwa dni, dzięki czemu poznałem Davida. Zostałem też zaproszony przez poznanych niedawno Couchsurferów. Mieszkali w górach, więc czekało mnie trochę wspinaczki.
Przed wyruszeniem odwiedziłem centrum miasta, bo chciałem zobaczyć zamek. Zniszczenia po zeszłorocznym trzęsieniu ziemi były ogromne. Duża część murów czekała na odbudowę, a sam zamek był niedostępny. Przykry widok.
Odrywając się od przykrości, miałem piękne widoki przed sobą. Zamglone doliny układały szczyty gór w zachwycające warstwy. Te cuda jednak nie trwały wiecznie, bo gdy w końcu dotarłem do gór, wszystko zniknęło za drzewami. Dodatkowo po kilku kilometrach zaczęło padać. Nie przestawało aż do zmierzchu. Do bilansu problemów trzeba jeszcze doliczyć drogę zamkniętą na skutek osunięcia się ziemi. Całe szczęście losowo wybrana alternatywa doprowadziła mnie do cywilizacji, choć przy okazji wydłużyła moją podróż. Udało mi się wyciągnąć kilka razy aparat, aby złapać jeszcze kilka zniewalających widoków.
Jechałem mozolnie, byłem przemoczony. W pewnym momencie podjechał do mnie pickup. Zmartwiony deszczem i późną porą Osamu zaproponował, że mnie podrzuci. Tak dostałem się do domu jego i Ai, pary Japończyków, którzy mnie zaprosili.
Po raz pierwszy w życiu spędziłem wigilię w innym stylu – poza domem i chrześcijańskimi tradycjami. Zaserwowana kolacja była jednak wyjątkowa, bo spróbowałem specjału prefektury – basashi, czyli surowego mięsa konia. Trochę jak wieprzowina. Cóż więcej mogę powiedzieć? Polecam spróbować.
Kategoria za granicą, z sakwami, po zmroku i nocne, na trzech kółkach, kraje / Japonia, góry i dużo podjazdów, Japonia / Kumamoto, wyprawy / Japonia 2017/2018, rowery / GT

Kumamoto

  76.40  04:25
Dzisiaj było pochmurno i wilgotno prawie przez cały dzień. Kierowałem się do Kumamoto, gdzie planowałem spędzić ponad tydzień z powodu wysokiego sezonu i wzrostu cen.
Znowu nie mam o czym pisać, bo jechałem mozolnie. Znowu brakowało mi energii. Dostanie się do Kumamoto zajęło mi 6 godzin zamiast zakładanych czterech. Planowałem zwiedzić miasto, ale nastał zmrok, gdy dojechałem na miejsce. Zatrzymałem się w Starbucksie, gdzie byłem umówiony z Davidem, Couchsurferem z Włoch. Pojechaliśmy do akademika, w którym mieszkał. Moja wizyta była wbrew zasadom, ale – jak mówił – w weekendy nikt nie pilnował. Przegadaliśmy kawał wieczoru, zostałem poczęstowany makaronem w stylu włoskim i przeplanowałem swój najbliższy tydzień.
Kategoria za granicą, z sakwami, po zmroku i nocne, na trzech kółkach, kraje / Japonia, Japonia / Fukuoka, Japonia / Kumamoto, wyprawy / Japonia 2017/2018, rowery / GT

Kategorie

Archiwum

Moje rowery