Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

pod namiotem

Dystans całkowity:17216.41 km (w terenie 1737.15 km; 10.09%)
Czas w ruchu:1043:30
Średnia prędkość:15.91 km/h
Maksymalna prędkość:70.30 km/h
Suma podjazdów:144983 m
Maks. tętno maksymalne:125 (63 %)
Maks. tętno średnie:158 (80 %)
Suma kalorii:16784 kcal
Liczba aktywności:173
Średnio na aktywność:99.52 km i 6h 12m
Więcej statystyk

Ukradł mi rower

  82.56  04:29
W namiocie mam lekki sen, więc często się budzę. Nie było inaczej, gdy po północy drogą obok przechodzili ludzie z latarkami. Moment później wrócili i podeszli pod moje obozowisko. Rozmawiali we wschodnim języku. Chyba ich spłoszyłem, gdy zacząłem szukać telefonu. Już wtedy powinienem był wynieść się stamtąd, ale przez agresywne komary nie miałem ochoty składać namiotu. Jeden z nich wrócił 2 godziny później. Ukradł rower, któremu założyłem zabezpieczenie niestety tylko na koło z braku drzew. Całe szczęście w porę wyskoczyłem z namiotu i pobiegłem za rabusiem. Gdybym nie zablokował roweru, pewnie nie dogoniłbym złodzieja, ale że rower mu ciążył, po kilkuset metrach porzucił zdobycz i uciekł. Nie chciałem tam zostawać ani chwili dłużej. Zebrałem obóz i pojechałem spróbować przespać resztę nocy w hotelu, chociaż emocje długo ze mnie schodziły.
Wstałem późno, bo w końcu miałem wygodne łóżko. Zjadłem śniadanie kupione poprzedniego wieczoru i ruszyłem na poszukiwanie serwisu rowerowego. Niestety w żadnym nie mieli czasu, aby mi pomóc, ale kupiłem szprychy, żeby samemu zająć się awarią z wczoraj. Musiałem tylko znaleźć odpowiednie miejsce.
Wziąłem kawę na wynos i połaziłem chwilę po Starym Kostrzynie, chociaż byłem tam parokrotnie. Potem z wolna wróciłem na szlak Odra – Nysa. Wiatr tym razem pomagał, bo wiało z południa. Niestety komary nie ustępowały, gdy zatrzymywałem się na zrobienie zdjęcia lub podczas wymiany pękniętej szprychy. Całe szczęście ten proces przebiegł bez problemów. Nawet centrowanie sprowadziło się wyłącznie do dokręcenia nypla nowej szprychy. Szkoda, że Niemcy nie słyszeli o samoobsługowych punktach naprawy rowerów, bo jeszcze ani jednej takiej stacji nie widziałem.
Zaczęło padać. Pojawił się też pierwszy objazd na szlaku. Deszcz przybierał na sile, więc schroniłem się pod wiatą, jedną z nielicznych, jakie widziałem. Niemcy chyba lubią moknąć, że tak mało jest zadaszonych miejsc postoju. Zastałem tam komary i książki. Komary chyba wszystkie anihilowałem, a książki były po niemiecku. Przeczekałem tam dość długo. Deszcz nie ustawał, więc ruszyłem. Po kilku kilometrach zaczęło się rozpogadzać, aż w końcu przestało padać.
Skręciłem w kierunku Wriezen z planem zobaczenia szlaku, która w przyszłości będzie przedłużeniem Trasy Pojezierzy Zachodnich. Wcześniej trafiłem na jedną drogę dla rowerów po środku niczego. Z kolei Wriezen już odwiedziłem, więc od razu wjechałem na zaplanowane tory. Szlak prowadził po nasypie dawnej linii kolejowej. Niestety niemiecki odcinek, choć wyłożony asfaltem, był bardzo słabej jakości. Gorszej nawet od dróg na szlaku Odra – Nysa. Mimo to, mając wiatr w plecy, dotarłem do mostu, na którym było widać prace remontowe. Za rok, może dwa będzie można tamtędy przejechać do Polski.
Dojechałem do dzisiejszego celu, którym był kemping, ale nie taki zwykły. Byłem jedynym z namiotem, cała reszta placu została zawalona kamperami. Nie było opłat, choć wodę i prąd każdy z przyjezdnych miał zapewnione. Nawet nie wiem, czy nie byłem tam jedynym Polakiem. Tym razem rower zabezpieczyłem do metalowej barierki.

Kategoria kraje / Niemcy, kraje / Polska, po dawnej linii kolejowej, pod namiotem, Polska / lubuskie, Polska / zachodniopomorskie, z sakwami, za granicą, wyprawy / Odra – Nysa 2021, rowery / Fuji

Koniec Nysy, dalej Odra

  120.87  07:41
W nocy kropiło. Poranek był mocno zamglony, ale niemal nie było rosy. Było pochmurno z przelotnymi przejaśnieniami. Do tego wiało i było odczuwalnie chłodno. Zjadłem szybkie śniadanie i wróciłem na szlak Odra – Nysa.
Dotarłem do ujścia Nysy Łużyckiej do Odry. Prawie przegapiłem to miejsce, bo żadnej informacji nie dostrzegłem. Dopiero gdy rzeka wydała mi się szersza, rzuciłem okiem na mapę, by dowiedzieć się, że to było to. Od tamtej pory wały, po których biegł szlak, zrobiły się masywniejsze. Drogi też stały się szersze. Tylko wiatr dokuczał. Miałem do wyboru jechać górą wału i podziwiać widoki lub dołem i mieć odrobinę osłony od wiatru. Z pomocą przyszła niemiecka jakość, bo wał nie był w pełni wyasfaltowany i tylko co jakiś czas dało się wygodnie jechać górą.
Dzisiaj próbowałem zwiedzać Eisenhüttenstadt. Niestety ktoś tam nienawidzi rowerzystów, bo drogi były tak koszmarnie nierówne i momentami niebezpieczne, że aż puste. W centrum było ciut lepiej, o ile mogę tak powiedzieć o tamtej dzielnicy, bo próbowałem znaleźć jakikolwiek plan miasta czy jakieś zabytki, ale to chyba kolejne nieturystyczne niemieckie miasto. Zauważyłem jedną ciekawostkę, że na niektórych skrzyżowaniach rowerzyści mieli śluzę do skrętu w lewo. Niestety wymusza to konieczność odczekania dwóch cykli, a sygnalizacja drugiego cyklu skrętu jest w kompletnie nieintuicyjnym miejscu, bo trzeba patrzeć w prawo, jadąc prosto. To już na Tajwanie było to łatwiejsze, gdzie sygnalizacja znajdowała się za skrzyżowaniem.
Szlak przyniósł trochę ładnych krajobrazów. Nawet udało mi się zobaczyć więcej ptaków niż zwykle, dzięki czemu parę z nich uwieczniłem na zdjęciach. Niebo wyglądało, jakby miało przynieść opady. Faktycznie na drodze do Frankfurtu zaczęło mżyć z różną intensywnością. Nie zwiedzałem Frankfurtu, bo kiedyś tam byłem. Przedostałem się do Słubic, aby zjeść obiad i wróciłem na szlak. Na granicy po stronie niemieckiej robili kierowcom wyrywkowe testy na obecność koronawirusa. Ja się nie załapałem.
Na prostej i równej drodze na przedmieściach Frankfurtu spełniła się moja największa obawa – pękła szprycha. Sąsiednia tej, co pękła ostatnim razem. Jeszcze w Poznaniu, gdy docierałem do dworca, zorientowałem się, że zapomniałem zapakować zapasowe szprychy. Były za późno, aby szukać sklepu, więc postanowiłem dojechać do celu i rozwiązać problem następnego dnia. Stare betonowe płyty i bruk nie pomagały, a nie chciałem przeciążać pozostałych szprych. Ten szlak był miejscami beznadziejny.
W miejscowości Lebus pojechałem na awaryjny nocleg w zajeździe rowerzystów, ale nikogo nie zastałem, więc musiałem doczłapać się do Kostrzyna. Komary atakowały dzisiaj cały dzień, nie pozwalając na robienie lepszych zdjęć. Po drugiej stronie Odry widziałem rowerzystów. Trzeba będzie kiedyś się tam przejechać, bo na mapie ktoś oznaczył asfaltową nawierzchnię.
Ktoś niedawno przed moim przejazdem wyprowadził owce i przez kilka kilometrów droga była usłana świeżymi odchodami w takich ilościach, jakby ktoś przejechał się tamtędy z włączonym rozrzutnikiem obornika. Koszmar, gdybym jeszcze złapał kapcia.
Zmierzch dopadł mnie w Kostrzynie. W końcu odkryłem przyczynę, czemu mój bezprzewodowy licznik miał problemy komunikacyjne z nadajnikiem. Kilka dni wcześniej podniosłem lampkę przymocowaną nad błotnikiem. Snop światła najwidoczniej wpływał na fale wysyłane między nadajnikiem i licznikiem. Przez to zgubiłem parę kilometrów podczas jazdy o zmierzchu. Trzeba było brać przewodowy licznik i nie miałbym takich problemów.
Rozbiłem się na cichej polanie, bo w mieście było głośno. Była spora rosa. Komary atakowały tak wściekle, że nigdy w życiu czegoś takiego nie doświadczyłem. Nastała noc. Inna niż wszystkie, ale o tym w następnej części.
Kategoria kraje / Niemcy, kraje / Polska, pod namiotem, Polska / lubuskie, setki i więcej, z sakwami, za granicą, wyprawy / Odra – Nysa 2021, rowery / Fuji

Wałami wzdłuż Nysy

  110.92  07:10
Nad łąką, na której zatrzymałem się, unosiła się mgła, która dodatkowo wzmogła rosę. Było pochmurno i pojawiały się tylko niewielkie przejaśnienia. Zajrzałem do centrum Przewozu i wróciłem do jazdy po szlaku Odra – Nysa.
Na śniadanie zatrzymałem się w Łęknicy. Zauważyłem ciąg pieszo-rowerowy na nasypie dawnej linii kolejowej. Część wschodnia była szutrowa, ale w kierunku granicy z Niemcami położyli ładny asfalt. Nad Nysą z kolei zachował się most kolejowy, po którym dostałem się do Bad Muskau. Przejechałem się przez miasto i dotarłem do niemieckiej części Parku Mużakowskiego. Chyba największą atrakcją był tam zamek. Pokręciłem się chwilę po alejkach i ruszyłem dalej.
Pojawiły się drogi dla rowerów, bo do tej pory jeździłem po ciągach pieszo-rowerowych. Tylko dziwne to drogi były, bo tabliczki zezwalały na ruch lokalny i kilka razy musiałem przepuszczać pędzące auta. Dalej szlak biegł po drogach na wałach rzecznych. Zrobiło się ciut cieplej i powróciły owady oraz babie lato. Nie tak straszne, jak poprzedniego dnia, ale było to uciążliwe.
Kolejny przystanek to Forst. Próbowałem coś zwiedzać, ale nie mogłem nawet trafić na jakikolwiek rynek. Do tego drogi dla rowerów były strasznie niewygodne. Nie ostał się też żaden most przez Nysę, więc pojechałem za miasto, żeby dostać się do Polski i coś zjeść. Trafiłem na wielkie, przygraniczne targowisko. Można tam było kupić chyba wszystko.
Wyszło słońce, więc rozłożyłem namiot, aby go przesuszyć. Do tego zaczął wiać wiatr, ale jakby z każdego kierunku. Wjechałem na wały niczym te w Małopolsce czy w Korei. Nawet trafił się odcinek na nasypie dawnej linii kolejowej.
Szlak już kilka razy prowadził inną drogą niż na oficjalnej stronie, ale dzisiaj trafiłem chyba na przekręcone tabliczki, bo jedna pokazywała zupełnie przeciwny kierunek. Nie można ufać znakom.
Dotarłem do miasta Guben. Po krótkiej pętli przejechałem do Gubina. Tam też chwilę pokręciłem się, uzupełniłem zapasy i odszukałem miejsca na nocleg. Kolejna noc nad rzeką. Było pochmurno, więc tym razem nie mogłem oglądać gwiazd.
Na wałach zaczynało mi się nudzić. Widziałem niewiele zwierząt, a właściwie same ptaki, które i tak uciekały zanim zdążyłem wyciągnąć aparat. Kolejne wioski o dwujęzycznych tablicach, kolejne zniszczone mosty. Elektryczne bariery przeciw dzikom zostały zastąpione metalową siatką. Szlak biegł więcej po terenie niż ostatnio, a jedna leśna droga nie nadawała się do jazdy, bo korzenie narobiły mnóstwa kolein.

Kategoria kraje / Niemcy, kraje / Polska, pod namiotem, Polska / lubuskie, setki i więcej, z sakwami, za granicą, po dawnej linii kolejowej, wyprawy / Odra – Nysa 2021, rowery / Fuji

Górne Łużyce

  112.63  07:22
Wstałem przed wschodem słońca, ale zanim się wygrzebałem ze śpiwora, słońce zdążyły oświetlić promieniami drzewa. Byłem zmęczony po wczorajszym górskim odcinku. Spakowałem się i pojechałem rzucić okiem na pobliskie stacje benzynowe, żeby coś zjeść. Niestety wszystko wyglądało na zamknięte, więc zaplanowałem zjeść coś po drodze. Chciałem odnaleźć słupek graniczny z numerem 1, ale miałem pecha. Najwidoczniej był nim trójstyk granic – tam słupki były murowane.
Zanim wróciłem na szlak, objechałem kawałek miasta Hrádek nad Nisou. Potem przekroczyłem granicę. Znaki zaczęły mieć więcej informacji. Przede wszystkim były kilometry do kolejnych miejscowości. Częściej pojawiał się również znak szlaku Odra – Nysa. Wzdłuż ścieżek biegło ogrodzenie pod napięciem, które powstało, by powstrzymać dziki przed migracją.
Zjechałem ze szlaku, żeby zobaczyć centrum miasta Zittau. Nie podobało mi się, więc błądząc jeszcze po mieście, wróciłem na swój szlak. Dopiero Hirschfelde, dzielnica Zittau, ukazała Niemcy z ładniejszej strony. Stare, w większości zadbane domy przysłupowe zdobiły chyba wszystkie uliczki. Chwilę się tam pokręciłem i odbiłem na stary most w nadziei na zajrzenie do polskiego sklepu, ale stan techniczny konstrukcji skutecznie odstraszył mnie.
Przejechałem przez rezerwat przyrody wyznaczony w lasach wzdłuż Nysy Łużyckiej. Była tam para wiaduktów linii kolejowej, która biegła częściowo po polskiej stronie, częściowo po niemieckiej. Ciekawe, jak wygląda kwestia własności takiej transgranicznej linii.
Szlak przebiegł przez klasztor. Bramy były otwarte, ale czy można tamtędy przejechać o każdej porze? Nie widziałem możliwości objazdu. Pojawił się też pierwszy odcinek terenowy na szlaku, więc nie jest on w pełni utwardzony.
Zaczęło robić się gorąco. Mogłem trochę osuszyć namiot na łąkach, których mijałem mnóstwo. Pojawiło się też babie lato. Pajęczynę ściągałem z siebie niemal garściami, a pająków, które po mnie chodziły nie zliczyłbym.
W Radomierzycach nie zastałem niczego otwartego. Wszystko na sprzedaż. Poza pałacem, bo ten w rękach prywatnych był niedostępny. Nawet nie mogłem rzucić na niego okiem.
Zacząłem mieć problemy z hamulcem, który ocierał o tarczę hamulcową, spowalniając mnie i hałasując. Tak jakby ciśnienie oleju na klockach było nierównomiernie rozłożone. Całe szczęście regulacja nie była trudna – po kilku próbach przesunąłem cały hamulec, aby dać klockom odrobinę przestrzeni.
Dotarłem do Görlitz. Zwiedzanie sobie darowałem, bo już kiedyś tam byłem. Najpierw przedostałem się do Polski, żeby uzupełnić zapasy i zjeść obiad. Zgorzelec nie jest taki brzydki, jak kiedyś myślałem. Po prostu widziałem go od złej strony.
Ruszyłem dalej na północ. Zauważyłem, że na niektórych ulicach znaki na szlaku prowadziły inaczej niż podali na oficjalnej stronie internetowej. Również wszyscy rowerzyści gdzieś przepadli. Do Görlitz mijałem ich tabuny, a teraz mogłem policzyć jednoślady na palcach.
Zbliżał się wieczór. Pojawiło się mnóstwo owadów czy to lecących, czy zawieszonych w skupiskach nad drogą. Uprzykrzały życie, bo wierciły się, a strącanie ich nie miało sensu, bo zaraz kolejne chmary wpadały na mnie, pokrywając wszystkie ubrania i skórę swoimi czarnymi odwłokami. Koszmarne doświadczenie.
Końcówka dzisiejszej części szlaku była ciekawa. Droga prowadziła przez lasy. Przypominała Kaszubską Marszrutę, tylko pokrytą asfaltem. Zaczęło zmierzchać, więc dotarłem do mostu, by przedostać się do Polski i znaleźć miejsce na obóz. Znów na łące nad Nysą. Było ciepło i bezchmurnie, więc widziałem jeszcze więcej gwiazd niż wczoraj.
Szlak w Niemczech zaczął się całkiem obiecująco, choć nie idealnie. Krawężniki bywały jak w Polsce. Była kostka, kocie łby, trochę szutru i polnych dróg. Niektóre odcinki robiły się nudne. Miałem ciut inne wyobrażenie, ale to dopiero początek. Przejechałem niespełna 3 odcinki z oficjalnych 12, więc z podsumowaniem poczekam do końca wyprawy.
Kategoria kraje / Czechy, kraje / Niemcy, kraje / Polska, pod namiotem, Polska / dolnośląskie, setki i więcej, z sakwami, za granicą, wyprawy / Odra – Nysa 2021, rowery / Fuji

U źródła Nysy Łużyckiej

  90.31  06:14
Już na początku roku rozważałem ruszyć wzdłuż granicy z Niemcami. Oficjalna strona szlaku Nysa – Odra zaczyna się jeszcze w Czechach, dlatego postanowiłem tam się dostać. Wczoraj zatrzymałem się we Wrocławiu, a dzisiaj o szóstej rano wsiadłem w pociąg do Szklarskiej Poręby. Pierwszy raz dotarłem tam koleją. Miałem odrobinę szczęścia, bo pociąg zapełniało już kilkunastu rowerzystów. Wielu z nich jechało na jakiś maraton w Jeleniej Górze.
Widoki ze Szklarskiej Poręby Górnej były przepiękne. Niebo chmurzyło się, ale dzięki temu niektóre zdjęcia wychodziły lepsze. Uzupełniłem najpierw zapasy, bo nie planowałem robić zakupów za granicą, a potem ruszyłem na granicę z Czechami. Zwykle ku Izerom jeździłem po krajówce, ale tym razem wypatrzyłem spokojniejszą drogę wzdłuż linii kolejowej. Trochę asfaltu, trochę szutru, dużo natury – było całkiem wygodnie. Martwiły mnie oznaczenia trasy Biegu Piastów, który gdzieś w oddali był słyszalny, ale na tamtym odcinku akurat nie przecinał mojej drogi.
Im wyżej, tym robiło się chłodniej. Obawiałem się też, że może popadać, bo tak zasłyszałem od spotykanych ludzi. Wyjechałem na chwilę na krajówkę, aby zaraz wrócić na boczne dukty. Wpadłem na linię startową wspomnianego biegu, a właściwie rajdu rowerowego. Mnóstwo kolarzy blokowało drogę. Jak się okazało po rzucie okiem na mapę, nie była to moja trasa. Odetchnąłem z ulgą, ale nie na długo. Powróciwszy na właściwy tor, znów wpadłem na trasę wyścigu. Szczęście, że uczestnicy rozwlekli się, a starty zostały podzielone na grupy. Dostałem instrukcję, że mogę jechać lewą stroną drogi i tak też zrobiłem, aż dotarłem do rozdroża pod Działem Izerskim, gdzie zaczynał się zjazd do granicy z Czechami.
W Czechach jechałem trochę głównymi drogami, trochę bocznymi, paroma szlakami. Widziałem wiele ciekawej architektury, sporo wiaduktów. Miałem szczęście do pociągów, choć po jakimś czasie już nie chciało mi się wszystkich fotografować.
Po 37 km od startu w końcu dotarłem do miejsca, gdzie miał zaczynać się szlak. Zero oznaczeń. Czułem się zagubiony, ale jechałem dalej, bo wgrałem do Garmina całą trasę. Półtora kilometra dalej znajdowało się źródło Nysy Łużyckiej, a obok tablica z informacją o istnieniu szlaku Odra – Nysa. Przynajmniej tyle.
Szlak biegł dalej wzdłuż kilku czeskich szlaków: najpierw 3038, potem 3036 i ostatecznie 14. Jedynym śladem były białe trójkątne nalepki na tabliczkach – wyblakły, bo tak dawno zostały naklejone, a i to było ich tak mało, że bez znajomości szlaku nie dało się po nim poruszać. I tak w paru miejscach szlak poprowadził mnie inaczej niż ślad w Garminie, więc nie przejechałem całej trasy.
Z tych ciekawszych doświadczeń był przejazd po moście kolejowym. Jeden tor został rozebrany (lub nigdy nie powstał) i obok dało się iść, ale na jego końcu kłopot sprawiał nasyp ziemny. Zaraz dalej była kolejna atrakcja – klatka do transportu przez rzekę. Mieściła 6 osób, ale rower też dało się wepchnąć. Potem tylko trzeba było się przeciągnąć na drugą stronę. Oba urozmaicenia były chyba fakultatywne, bo nie biegł po nich żaden czeski szlak (musiałem przegapić skręt na którymś skrzyżowaniu), ale Garmin prowadził mnie właśnie tamtędy. Coś musiało się zdezaktualizować.
Nysa Łużycka zaczynała zamieniać się z potoku w rzekę. Niestety już na tym etapie czuć było zanieczyszczenia, które nią płynęły. Dopiero druga połowa czeskiego odcinka szlaku biegła wzdłuż rzeki, dzięki czemu zrobiło się bardziej płasko. Duża liczba górskich odcinków wymęczyła mnie i spowolniła. Czułem, że straciłem dużo czasu na podjazdach. Zaskakująco dojechałem do granicy przed zmierzchem. Liczyłem na 130 km, a pokonałem ledwo 90. Nie wiem, jak ja to zaplanowałem. Odcinki, które przegapiłem nie mogły dawać takiej różnicy.
Miałem jeszcze nadzieję, że kemping w Czechach będzie otwarty, ale recepcję zastałem zamkniętą. Pojechałem w kierunku trójstyku granic. To już trzeci odwiedzony, więc jestem na półmetku. Przejechałem na polską stronę i znalazłem ustronne miejsce na rozbicie namiotu. Noc była ciepła. Zachmurzenie też się zmniejszyło, bo widziałem gwiazdy, dużo gwiazd.
Kategoria Góry Izerskie, dojazd pociągiem, góry i dużo podjazdów, kraje / Czechy, kraje / Polska, pod namiotem, Polska / dolnośląskie, terenowe, z sakwami, za granicą, wyprawy / Odra – Nysa 2021, rowery / Fuji

Rëbôczi

  69.91  04:38
Rano było słonecznie, choć namiot rozbity w cieniu zapewniał temperaturę wystarczająco niską, aby bardzo wolno wygramolić się z ciepłego śpiwora. W końcu trzeba było się ruszyć, więc zjedliśmy standardowe śniadanie i ruszyliśmy w drogę.
Była niedziela, więc zrobiliśmy zakupy prawie na poczcie. Prawie, bo wszystkie poczty były dzisiaj zamknięte – poza supermarketami, które udawały poczty, aby podróżnicy mogli zjeść i zrobić zapasy na dalszą podróż, a pracownicy – zarobić na życie w tym dziwnym kraju.
Ruszyliśmy ku pierwszej atrakcji – rezerwatowi Kamienne Kręgi w Odrach. Byłem tam zimą, choć wtedy tylko pocałowałem klamkę. Tym razem można było wejść. Obeszliśmy całą trasę. Było dużo kamieni i jeszcze więcej wrzosów. Niektórzy zwiedzający przybyli po bardziej metafizyczne doświadczenia.
Robiło się gorąco. Dalsza droga trochę się nam zagubiła, bo jechaliśmy polnymi drogami i tak one nas poprowadziły, że chyba przejechaliśmy przez czyjeś podwórze.
Dotarliśmy do tytułowych (po kaszubsku) Wdzydz Tucholskich, gdzie zatrzymaliśmy się na obiad. Niestety nie mieli nic regionalnego, mimo kaszubskiego wystroju lokalu. Kolejnym punktem w programie były Wdzydze. Zrezygnowaliśmy z kilku dróg w terenie, ale to niewiele nam dało, bo Kaszubski Park Etnograficzny był już zamknięty. Co gorsza, nazajutrz mogliśmy zmienić plany, ale w poniedziałki jest w ogóle zamknięte. Żałowaliśmy tego niefartu i sfotografowaliśmy tylko kilka obiektów nielicznie widocznych zza ogrodzenia. Na pocieszenie weszliśmy na pobliską wieżę widokową.
Robiło się późno. Mieliśmy w planach jeszcze Kościerzynę, ale nie zobaczylibyśmy zbyt wiele przed zmrokiem. Ruszyliśmy prosto do celu. W tej okolicy ciężko było o dobre pole namiotowe, więc mieliśmy nocleg w ośrodku wypoczynkowym. Trochę luksusu na tej wyprawie pełnej atrakcji.
Kategoria kraje / Polska, pod namiotem, Polska / pomorskie, terenowe, z sakwami, ze znajomymi, wyprawy / Kaszuby 2021, rowery / Fuji

Gród Raciąż – awaryjna Tuchola – akwedukt Fojutowo

  67.20  04:43
Chwilę popadało, gdy jedliśmy śniadanie. Było chłodniej niż wczoraj. Plan na dzisiaj to w dużej mierze bory tucholskie.
Drogę do Raciąża zablokował nam rozkopany most. Nie było możliwości nawet przejścia, więc musieliśmy znaleźć objazd. Dużo piachu, trochę leśnych dróg. Minęliśmy sporo wiatrołomów po nawałnicy z 2017 roku.
Gród Raciąż stał za znakiem zakazu wjazdu rowerem. Zostawiliśmy rowery na parkingu z nieoheblowanego drewna, które prawdopodobnie zostało pozyskane z drzew usuniętych po nawałnicy. W ogóle gród był przez tych parę lat zamknięty i ponowne otwarcie zostało zaplanowane na kilka dni po naszej wizycie, więc można powiedzieć, że zwiedzaliśmy plac budowy, ale zauważyłem brak tylko jednej tablicy informacyjnej, więc byli na finiszu. Poznaliśmy tam Szamana, mieszkańca pobliskiej wyspy, podobno największej w Polsce w całości będącej własnością prywatną. Poopowiadał nam trochę i udzielił lokalnych informacji.
Droga do Tucholi była chłodna i wietrzna – jechaliśmy pod wiatr. Momentami krajobrazy wydawały się znajome, ale może za dużo ich widziałem. W Tucholi zaczęliśmy zwiedzać rynek. Jadąc po równej drodze, usłyszałem trzask. Pękła szprycha w tylnym kole mojego roweru. Sobotnie popołudnie nie wróżyło dobrze. Dowiedzieliśmy się, że w mieście są tylko trzy serwisy rowerowe. Dwa pierwsze były już zamknięte. Dopiero Pan Stach, mieszczący się na przedmieściach, wybawił mnie z opresji. Sposób wymiany szprychy przyprawiał mnie o zawroty głowy, bo wszak rower kupiłem wiosną, ale metoda ostatecznie poskutkowała i nawet wziąłem kilka szprych w zapas, gdyby sytuacja powtórzyła się gdzieś w trasie. I tak mieliśmy mnóstwo szczęścia. Do tego serwisant chciał absurdalnie małe pieniądze za taką usługę. Człowiek o złotym sercu.
Zjedliśmy obiad i po raz kolejny okroiliśmy plany. Zamierzaliśmy zobaczyć wszystkie trzy wiadukty na Wielkim Kanale Brdy, ale zredukowaliśmy to do jednego, największego – w Fojutowie. Mniej dróg terenowych oznaczało mniej problemów, gdybyśmy trafili na grząskie piachy. Temperatura zaczęła spadać i nawet kilka razy pokropiło. Dojechaliśmy do Fojutowa, gdzie nie zastaliśmy nikogo. W sezonie pewnie jest tam tłoczno. Obeszliśmy teren, spacerując pod akweduktem i nad. W końcu zaczęło padać, wiec zebraliśmy się w dalszą drogę. To był właściwie koniec atrakcji, bo nieprognozowany deszcz nie opuszczał nas do końca. Nawet zaczął się nasilać. Zrobiło się ciemno, temperatura spadła do 10 °C. Wpadliśmy też na kilka piaszczystych dróg zanim znaleźliśmy się na miejscu. Niestety pole namiotowe było po sezonie, więc choć mieliśmy dostęp do toalet i wody, to nie udostępniono nam ciepłej wody. Jeden plus, że budynek miał zadaszenie, więc zamiast moknąć, rozbiliśmy się pod dachem.
Kategoria ze znajomymi, z sakwami, terenowe, Polska / pomorskie, Polska / kujawsko-pomorskie, pod namiotem, po zmroku i nocne, kraje / Polska, wyprawy / Kaszuby 2021, rowery / Fuji

Podstępna marszruta

  67.92  04:26
Poranek powitał nas zachmurzeniem i dużą rosą. Było chłodno, a słońce – po chwilowym przejaśnieniu – szybko schowało się za gęstymi chmurami. Do tego drogę na północ utrudniał wiatr. Nareszcie trafiliśmy na pierwsze kaszubskie chaty. Jedna nawet była w trakcie budowy i wyglądała nieswojo w kolorystyce świeżego drewna.
Rano zauważyłem niskie ciśnienie w kole roweru Ani. Po kilku kilometrach jazdy powietrze znów uciekło. Trzeba było się zatrzymać i rozwiązać problem. Z antyprzebiciowej opony wyciągnąłem drucik, który przebił dętkę. Było szkoda czasu na klejenie, więc założyliśmy nową dętkę, która też przyniosła nie lada kłopot. Wentyl był uszkodzony, więc okleiłem go taśmą i zabezpieczyłem nićmi, co pomogło, bo ciśnienie pozostało na swoim poziomie, ale myślę, że łatając starą dętkę, zaoszczędzilibyśmy więcej czasu.
Kaszubska Marszruta, którą jechaliśmy, była dzisiaj fatalna. Powstały cztery szlaki. Podążaliśmy po ostatnim, czarnym, który przebiegał po drogach lokalnych i leśnych. O ile asfalt był znośny, o tyle w lasach zdawało się, że więcej pchaliśmy rowery po piachach niż jechaliśmy. W końcu zeszliśmy ze szlaku, ale to niewiele dało, bo okoliczne drogi były rozjeżdżone i pełne sypkiego piasku. Przedostanie się po tych paru kilometrach zajęło strasznie dużo czasu.
Zatrzymaliśmy się na obiad w Swornegaciach. Robiło się późno, więc przeplanowaliśmy resztę drogi, minimalizując dystans po drogach terenowych. Zrezygnowaliśmy ze szlaku przez Park Narodowy Bory Tucholskie. I tak mijając wjazd na ten szlak, widzieliśmy fałdy piachu leżące na drodze. Z pewnością zaoszczędziliśmy sobie trudu i czasu.
Kontynuowaliśmy jazdę marszrutą i tym razem odcinki leśne były przyjaźniejsze. Zdarzyło się kilka razy ugrząźć, ale to było nic w porównaniu z wcześniejszą katorgą. Odwiedziliśmy pierwsze miejscowości z tablicami w dwóch językach: polskim i kaszubskim. Przejechaliśmy też przez olbrzymi obszar zdewastowany w 2017 roku przez nawałnicę. Pustynia rozciągała się niemal po horyzont.
W Rytlu zaczęło kropić. Całe szczęście niedługo. Słońce znikło za horyzontem, gdy dotarliśmy na pole namiotowe. Tym razem wszystko było na swoim miejscu. Mogliśmy się umyć, a nawet zaparzyć gorącej herbaty.
Kategoria ze znajomymi, z sakwami, terenowe, Polska / pomorskie, pod namiotem, kraje / Polska, wyprawy / Kaszuby 2021, rowery / Fuji

Na Kaszëbë

  57.92  03:55
Po weekendowych mikrowyprawach z Anią przyszła pora na dłuższy plan. Wszystko skrupulatnie zaplanowaliśmy i prawie (jak się później okazało) dopięliśmy na ostatni guzik, aby ograniczyć liczbę problemów na trasie. Za cel obraliśmy Kaszuby. Pogoda zapowiadała się bardzo dobra.
Rano stawiliśmy się na dworcu, by wsiąść do pociągu InterCity. Pierwsza niespodzianka to brak przedziału dla rowerów – trzeba było je umieścić w ostatnim wagonie. Już dawno tak nie podróżowałem. Po drobnym problemie z panem, który nie chciał nas wpuścić, bo ustawił na miejscu dla rowerów kamerę (interweniowała konduktorka) mogliśmy jechać do Piły. Tam kolejna niespodzianka: pociąg regionalny był opóźniony. Okazało się, że zderzył się z autem. Całe szczęście mógł jechać, choć bujało.
W końcu dotarliśmy na miejsce startu. Zaplanowaliśmy zacząć koło Człuchowa. Było jednocześnie wietrznie, pochmurno i słonecznie. Ruszyliśmy spokojnie, zaliczając kawałek polnej drogi, potem różnej jakości dróg dla rowerów, wliczając kawałek z niebezpiecznymi barierkami.
Zamek w Człuchowie już z daleka kusił swoją wysoką wieżą. Zatrzymaliśmy się pod nim i weszliśmy na sam szczyt. Widoki nie wyróżniały się niczym szczególnym. Bilet wstępu pozwalał na zwiedzenie również eksponatów muzealnych i dziedzińca zamku. Ograniczyliśmy się tylko do dziedzińca. Potem szybki objazd rynku zalanego betonem i ruszaliśmy dalej.
Droga do Chojnic wydała mi się znajoma. Tak, jechałem nią podczas zimowej wyprawy. Wtedy jeszcze nie było wszystkich dróg dla rowerów, chociaż przy Człuchowie nic się nie zmieniło – drogi dla kaskaderów stoją w najlepsze.
Chojnice miały dziwny układ dróg dla kaskaderów, ale doprowadziły nas one na rynek. Zrobiliśmy sobie krótki objazd, bo mamy w planach powrót do tego miasta, i zatrzymaliśmy się na obiedzie. Na przedmieściach chcieliśmy ominąć główną drogę, co odbiło się na wygodzie jazdy, gdy musieliśmy niepotrzebnie pokonać górkę i parę piaszczystych dróg. W Charzykowach już sobie odpuściliśmy objazdy. Tam rozpoczęła się Kaszubska Marszruta. Jest to sieć szlaków o utwardzonej nawierzchni, które biegną głównie wzdłuż dróg. Była kostka, był asfalt, ale najwięcej jechało się po szutrowej nawierzchni, więc mało przyjemna okolica dla szosowców – mijaliśmy dużo zakazów wjazdu rowerem.
Marszruta wiodła lasami. Nawet kawałek przebiegał przez Park Narodowy Bory Tucholskie. Ścieżka wyglądała pięknie w świetle słońca wędrującego nisko nad horyzontem. Do tego mijaliśmy mnóstwo wrzosów, przejechaliśmy przez intrygująco nazwaną miejscowość Małe Swornegacie. W końcu zjechaliśmy z mniej i bardziej wygodnych ścieżek na drogi lokalne, by dostać się do celu. Ten okazał się polem biwakowym pozbawionym jakichkolwiek udogodnień. Tuż obok znajdowało się kolejne pole namiotowe. Niestety zostało niedawno otwarte i było tak samo półdzikie, jak to spod Starego Sącza. Wyjątkowo były toalety, które zadecydowały o zmianie planu. Pierwszy raz w Polsce widziałem toaletę kompostową (wcześniej było to w Japonii). Rosa mocno uprzykrzała rozbijanie obozu.
Kategoria ze znajomymi, z sakwami, terenowe, Polska / pomorskie, pod namiotem, kraje / Polska, wyprawy / Kaszuby 2021, rowery / Fuji

Zabawa w piasku

  82.50  05:54
Zapowiadał się kolejny upalny dzień. Poranek spędziliśmy w towarzystwie niezwykle gościnnej gospodyni kempingu. Gdyby nie siła perswazji, najpewniej jechalibyśmy objuczeni dużą ilością jedzenia.
Odwiedziliśmy Książ Wielkopolski. Dalej, chcąc ominąć główne drogi, wpadliśmy na szutry, które jednak zaczęły zamieniać się w horror. Im dalej jechaliśmy, tym bardziej grząsko stawało się. Nie mieliśmy dużych możliwości ominięcia tego. Rowery nierzadko trzeba było pchać. Po dotarciu do cywilizacji zrezygnowaliśmy z dalszej zabawy w piasku i wróciliśmy na główne drogi, zahaczając o Sosnowiec. Przynajmniej pojawiły się chmury, które choć częściowo ograniczyły gorąc.
W Śremie przejechaliśmy po promenadzie nadwarciańskiej, a dalej bocznymi drogami po Nadwarciańskim Szlaku Rowerowym do lasów. Znów pojawiły się szutry, które na ostatnim odcinku wskrzesiły koszmar sprzed południa. Ktokolwiek rozwalił te drogi, powinien smażyć się w kotle wypełnionym gorącym piachem.
Piaskowa impreza nie zakończyła się na dobre, bo pod Mosiną zaliczyliśmy jeszcze odcinek terenu z piaszczystym finałem. Całe szczęście było to koniec tych absurdów. Głodni dojechaliśmy do Puszczykowa, zatrzymując się w niesamowitej restauracji o nazwie Lokomotywa. Wypełniona po brzegi elementami kolejnictwa, powinna zawrócić w głowie niejednemu fanowi pociągów.
Na koniec, w Luboniu, trafiliśmy na Szlak Architektury Przemysłowej, a przynajmniej jego kawałek. Z pewnością warto tam wrócić, żeby poszwendać się nieco więcej po dawnej zabudowie industrialnej.
Kategoria mikrowyprawa, kraje / Polska, pod namiotem, Polska / wielkopolskie, terenowe, z sakwami, ze znajomymi, Wielkopolski Park Narodowy, rowery / Fuji

Kategorie

Archiwum

Moje rowery