Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

pod namiotem

Dystans całkowity:17216.41 km (w terenie 1737.15 km; 10.09%)
Czas w ruchu:1043:30
Średnia prędkość:15.91 km/h
Maksymalna prędkość:70.30 km/h
Suma podjazdów:144983 m
Maks. tętno maksymalne:125 (63 %)
Maks. tętno średnie:158 (80 %)
Suma kalorii:16784 kcal
Liczba aktywności:173
Średnio na aktywność:99.52 km i 6h 12m
Więcej statystyk

Mazury

  130.44  08:22
Lało jeszcze przez pół nocy. Ranek był pochmurny, ale wyszło słońce, więc przesuszyłem namiot w trakcie jedzenia śniadania zaserwowanego przez właścicieli agroturystyki. Skromny bufet, ale nabrałem energii na pierwszą połowę dnia.
Szlak Green Velo przebiegał przez Lidzbark Warmiński. Ładne miasteczko, z kilkoma ciekawymi zabytkami, choć ma paskudne drogi dla kaskaderów. Trafiłem tam też na pierwszą tablicę drogową R-4e. Szkoda, że nie ma takich znaków w strategicznych miejscach. Ten stał trochę niepotrzebnie, bo przed rondem, więc równie dobrze mogłem kierować się znakami dla kierowców.
Za Lidzbarkiem wjechałem na szutrowe drogi biegnące po dawnej linii kolejowej. Część była pokryta błotem, a raptem przed miastem zatrzymałem się na czyszczenie roweru. Pechowa ta Warmia. Na tablicy informacyjnej o szlaku wyczytałem, że aż 53 km szlaku zostały poprowadzone na dawnych liniach kolejowych w samym Warmińsko-Mazurskiem. Oznacza to kawał spokojnej jazdy. W teorii.
Kolejna ciekawostka z tablicy informacyjnej: 37 dni trwał pierwszy przejazd rowerzysty szlakiem Green Velo w ramach przygotowań do kampanii promocyjnej szlaku w kwietniu, maju i czerwcu 2013 roku (jeszcze przed wybudowaniem trasy). To nie jest jakoś dawno temu, a mimo to na szlaku brakuje wielu znaków. Kilka razy musiałem się zawracać, bo zostały same słupki albo w ogóle całe słupki ze znakami zostały powyrywane. Bez znajomości przebiegu szlaku można się miejscami nieźle natrudzić. Całe szczęście, że wgrałem świeżą mapę do Garmina, na której widziałem parę ważniejszych szlaków i w przypadku wątpliwości zacząłem korygować swoją drogę.
Przy jeziorze Kinkajmskim spotkała mnie najgorsza nawierzchnia do tej pory. Była gorsza nawet od wczorajszych dziur pod Janikowem. Zaledwie kilka kilometrów po starej trylince ciągnęło się jakbym pokonał kilkudziesięciokilometrowy dystans. Już czarny szlak ze Śnieżki jest wygodniejszy. Nie polecę nikomu tamtego odcinka. Dużo bezpieczniej jest – o wygodzie nie wspominając – przejechać po równoległej drodze wojewódzkiej.
Przez większość dnia miałem wiatr po swojej stronie, bo wiało z południowego-zachodu. Niestety odcinek do Sępopola, a potem pod Korsze dał się we znaki, bo zaczęło wiać mocniej i miałem wrażenie, że wiało w twarz. Czasem na niebie pojawiało się więcej ciemnych chmur, ale przynajmniej nie sprowadziły na mnie deszczu, bo byłby to naprawdę pechowy dzień.
W końcu zacząłem jechać z wiatrem. Pojawiło się trochę dróg dla rowerów. Tych wygodniejszych. Albo to ja zacząłem się zachwycać dowolnym asfaltem po ostatnich wertepach. Dziwiło mnie to, że drogi dla rowerów powstały przy drogach o dobrych nawierzchniach zamiast tych niebezpiecznych, gdzie była dziura na dziurze.
Gmina Węgorzewo chwali się, że jest rowerową stolicą Polski. Fakt, mieli wygodne drogi dla rowerów, ale ciężko to ocenić po przejechaniu kawałka drogi, zwłaszcza że w Węgorzewie było pełno niewygodnych dróg dla kaskaderów. Denerwujące były znaki postawione nawet co kilkaset metrów, które informowały o dystansie do Węgorzewa. Właściwie to do granic miasta, bo z jakiegoś powodu znaki R-4c nie podają dystansu do centrum. Domyślam się, że chodzi o problem ze spójnością infrastruktury, bo w niektórych miastach drogi do centrów lubią biec zygzakiem w przeciwieństwie do ulic i taki dystans byłby niespójny. W sumie nawet spotkane znaki oszukały mnie, bo wskazywały granicę na pół kilometra przed jej faktycznym położeniem.
Byłem na Mazurach. Zobaczyłem jezioro Mamry, a wcześniej jeszcze parę innych. Zatrzymałem się na kempingu położonym tuż nad jeziorem i zaskakująco nie było komarów. Do tej pory kojarzyłem Mazury z wylęgarnią komarów, ale po tej podróży będę miał inne zdanie.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Polska, pod namiotem, Polska / warmińsko-mazurskie, setki i więcej, terenowe, z sakwami, po dawnej linii kolejowej, wyprawy / Green Velo I 2020, rowery / Trek

Deszczowa Warmia

  113.47  07:55
W nocy przyszła burza. Lunęło porządnie, ale namiot dał radę. Przywitały mnie pochmurny poranek i chmara komarów. Mimo zapewnień nikt z obsługi kempingu nie przybył, więc zostawiłem pieniądze za nocleg i pojechałem do centrum Fromborka znaleźć śniadanie, bo wczoraj wszystko było pozamykane.
Kontynuowałem podróż szlakiem Green Velo. Wjechałem na wały przeciwpowodziowe wyłożone starymi płytami z betonu. Pomyśleć, że rozważałem wybrać się w tę podróż na kolarzówce. To dopiero byłaby klęska. Zawracałbym, jak pewnego, nieszczęsnego dnia w Japonii.
Słońce zaczęło przedzierać się przez chmury, podnosząc temperaturę. Za Braniewem szlak zaczął biec po lokalnych drogach. Niektóre były całkiem wygodne. Ten szlak da się polubić.
Zaczęło kropić w Pieniężnie. Kapuśniak nie odpuszczał przez wiele kilometrów, ale jakoś mocno nie przeszkadzał. Pojawiło się jeszcze parę szutrów, trochę dróg dla rowerów zarastających roślinnością, aż dotarłem do dawnego nasypu kolejowego. Niestety nie postarali się, jak pod Puszczą Notecką i wysypali go szutrem. Spotkałem tam w sumie trzech sakwiarzy. Zaczęło też mocniej ciapać.
W Górowie Iławeckim zatrzymałem się na zakupy, bo to mogła być ostatnia szansa, żeby zdobyć coś do jedzenia. Wydawało mi się, że deszcz padał coraz mocniej. Za miastem trafiłem na tak dziurawe drogi, że zacząłem się zastanawiać, czy ktoś, kto projektował ten szlak, nie nienawidzi rowerzystów. Najpierw wlekłem się pod górę, próbując nie wybić sobie zębów na dziurach w dziurach, a potem staczając się z górki z tą samą prędkością, starałem się nie rozwalić kół podczas omijania kolejnych dziur. Koszmar gorszy niż ten deszcz.
W okolicy nie znalazłem żadnych kempingów, dlatego zaplanowałem zatrzymać się w agroturystyce. Gdybym nie miał tam rezerwacji, zatrzymałbym się dużo wcześniej na napotkanym polu namiotowym. Pozostało mi kilka kilometrów jazdy w terenie. Niestety deszcz zamienił go w błoto, które przy domostwach było zmieszane z gnojówką. Rower do czyszczenia.
Dotarłem przemoczony. Rozbiłem się w deszczu, zupełnie jak pewnego razu na Islandii. Z rozpędu na trawniku, choć dostałem propozycję rozłożenia namiotu pod zadaszeniem (pod warunkiem uprzątnięcia gratów). Deszcz nie przestał padać do końca dnia, ale miałem sucho w namiocie.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Polska, pod namiotem, Polska / warmińsko-mazurskie, setki i więcej, terenowe, z sakwami, wyprawy / Green Velo I 2020, po dawnej linii kolejowej, rowery / Trek

Green Velo – początek

  90.72  06:07
Miałem niewiele opcji, żeby wydostać się z Malborka. Zdecydowałem się na drogę krajową. Upał dawał się we znaki już od poranka. Malbork też, bo wczoraj nie zwróciłem uwagi (pewnie ze zmęczenia), jak okropne ma drogi dla kaskaderów. Po prostu szkoda słów.
Droga krajowa do Elbląga była niemal pozbawiona drzew. Żar lał się z nieba. Spróbowałem zjechać na boczne drogi, co było prawdopodobnie jeszcze większym błędem. Dziura na dziurze to mało powiedziane, by opisać drogi, na które się wpakowałem. Zaskakująco minąłem tam grupę ok. 50 rowerzystów. Barany jechały całą drogą – tak, że jeden prawie mnie potrącił, ale to on skończył w rowie. Potem jeszcze wpadłem na drogę wyłożoną starymi, betonowymi płytami. Fatalny początek dnia.
Celem obecnej podróży jest przejechanie szlaku Green Velo – przynajmniej na pewnym odcinku. Dotarłem do miejsca, gdzie miał się rozpocząć ów szlak. Nic nie zauważyłem. Dopiero za znakiem granicznym Elbląga znalazłem tabliczkę kierującą do końca szlaku. Słabe oznaczenie, a to dopiero początek problemów.
Jazda po Elblągu była koszmarem. Kiepskie oznaczenie szlaku, fatalna nawierzchnia dróg, a potem nawet braki w oznaczeniach szlaku, że musiałem się cofać, zaczynały być denerwujące. Całe szczęście wydostałem się z miejskich zabudowań i wjechałem do Parku Krajobrazowego Wysoczyzny Elbląskiej. Chociaż szczęście to raczej złe słowo. Wjechałem na drogi szutrowe z luźnymi kamieniami. Niby nowy szlak, a tak rozjeżdżony. Najgorszy jednak był profil tej drogi. To istne pogórze przepełnione podjazdami. Czasem brakowało mi biegów, żeby jechać z moim tobołem. Jedno szczęście, że park w dużej mierze zapewniał cień od upału.
Za Elblągiem szlak gdzieś przepadł, albo to ja źle skręciłem, bo po drodze dołączyła Międzynarodowa Trasa Rowerowa R-1, którą poruszałem się wczoraj. Już nie miałem ochoty zawracać i szukać Green Velo. I tak przegapiłem kilka skrętów w Elblągu, więc wiedziałem, że nie przejadę go w całości.
W Tolkmicku spróbowałem odnaleźć swój szlak i udało się, choć wygoda R-1 się skończyła. Drogi terenowe, betonowe, żwirowe, nierzadko wymagające umiejętności technicznych, żeby nie wpaść w poślizg podczas zjazdu (raz spadła mi sakwa) czy nawet podjazdu, a tych było mnóstwo. Nie jest to szlak dla wszystkich, jednak widziałem wszystkich, włącznie z użytkownikami damek. No, brakowało tylko dzieci, ale może miałem pecha. Nie obyło się również bez aut pędzących na złamanie karku, aż nie dało się oddychać kurzem, który zostawiały. Momentami nawet chciałem rezygnować z trzymania się szlaku, ale wciąż dawałem mu szansę.
Dotarłem do Fromborka. 2 godziny później niż planowałem, ale prognozowanego deszczu wciąż nie było. Zatrzymałem się na pustym kempingu, nawet obsługi nie zastałem. Co zauważyłem, to komary – pierwszy raz w tym roku. Były wyjątkowo agresywne, a siedlisko zrobiły sobie na kempingu, bo w centrum miasta ich nie odczułem.
Mając sporo czasu, zajrzałem do dziurawego koła, bo pompowanie go co jakiś czas znudziło mi się. Okazało się, że stara łatka odkleiła się, gdy 3 dni temu wyciągałem zapieczoną dętkę z opony. Resztę upalnego dnia spędziłem na łażeniu po Fromborku, bo po deszczu ani śladu. Ładne i ciche miasteczko. Chyba nie ma zbyt wielu turystów. Zaskoczyła mnie bazylika, która dzięki swoim obwarowaniom wygląda jak zamek.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Polska, pod namiotem, Polska / pomorskie, terenowe, z sakwami, Polska / warmińsko-mazurskie, wyprawy / Green Velo I 2020, rowery / Trek

Wzdłuż Wisły do Malborka

  156.16  08:47
Rano spadł kolejny deszcz, ale wyszło słońce, gdy wstałem. Mogłem więc osuszyć namiot. Plan na dzisiaj to Malbork. Na mojej trasie znajdowało się niewiele kempingów, więc zaplanowałem dłuższy dystans.
Wyjechałem z Torunia drogą krajową. Miała szerokie pobocze. Szybko jednak zrewidowałem plany, gdy obok wyrosła droga dla rowerów Toruń – Chełmża. Tablica informacyjna pokazywała dwie drogi pozwalające ominąć Jezioro Chełmżyńskie. Coś mnie podkusiło, by wybrać tę dłuższą.
W większości szlak prowadził po drogach dla rowerów i większość tych dróg była asfaltowa. W większości też był to równy asfalt, więc jechało się wygodnie. Na niebie pojawiło się sporo chmur, więc mogłem też nieco odpocząć od upału.
Chełmża to nie Chełmno. Zorientowałem się, że pomyliłem te miasta, a przecież byłem kiedyś w obu. Chełmiński Rynek zapamiętałem dużo lepiej. Odwiedziłbym ponownie Chełmno, ale to pomysł na inną wyprawę. Pędziłem na północ.
Chełmża wygrywa dzisiaj plebiscyt na najgorsze drogi dla kaskaderów. Kostka Bauma, krawężniki, skakanie między stronami drogi, zastawione samochodami, a spróbuj zjechać na drogę, to zaraz ktoś się przyczepi.
Zatrzymałem się na kawę. Potem zaczęło mi się jechać dużo szybciej. Zastanawiałem się, czy to zasługa kawy, czy braku wiatru. Jak wczoraj jechałem 13 km/h, tak dzisiaj nawet 25 km/h na prostej.
Długo nie nacieszyłem się prędkością. Wjechałem na bardzo pagórkowy teren. Potem jeszcze słońce wyszło zza chmur i temperatura poleciała w górę.
Dotarłem do Grudziądza. Pojawiło się kilka lepszych i gorszych dróg dla rowerów. Wjechałem na szlak, który na początku był dziwnie oznaczony, ale doprowadził mnie do punktu widokowego. Zacząłem jazdę wzdłuż Wisły. Zwiedziony nadzieją, że szlak doprowadzi mnie na grudziądzki Rynek, jechałem nim pod duże wzniesienie. Nie doprowadził mnie i dałem sobie spokój. Już raz tam byłem. Po zmroku, ale może kiedyś się uda za dnia.
Szlak był połączeniem Wiślanej Trasy Rowerowej oraz Międzynarodowej Trasy Rowerowej R-1. Gdzieś nawet przemknął na chwilę EuroVelo 9. Od Grudziądza nie było najwygodniej. Jechałem po dziurawych drogach, potem trochę piachu i betonowych krat na wałach przeciwpowodziowych, aż zaczęły się asfalty wzdłuż Wisły. Koszmar, bo drzew było jak na lekarstwo, a upał dawał się we znaki. Na termometrze gościły wartości ponad 30 °C. Nie polecę tego szlaku. Przynajmniej nie latem.
W Kwidzynie nie miałem sił na zwiedzanie. Objechałem centrum i ruszyłem do Sztumu. Po drodze niebo pokryło się chmurami, więc mogłem odrobinę odetchnąć. Potem jeszcze kilka wygodniejszych dróg i ostatkiem sił dotarłem do Malborka. Trafiłem do zamku i go nie poznałem. Okazało się, że byłem za jego zewnętrznymi murami. Było za późno na zwiedzanie, więc tylko pobłądziłem chwilę i pojechałem na kemping. Restauracja w ośrodku była zamknięta, więc poszedłem zjeść kolację w centrum. W drodze powrotnej zaczęło kropić, ale nic więcej.

Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Polska, pod namiotem, Polska / kujawsko-pomorskie, Polska / pomorskie, setki i więcej, z sakwami, wyprawy / Green Velo I 2020, rowery / Trek

W deszczu po Toruniu

  103.66  06:09
W nocy było gorąco w namiocie. Kiepsko mi się spało. Wstałem wcześnie. Recepcja była wciąż zamknięta, ale podszedł do mnie zainteresowany człowiek. Powiedział, że pracuje w obiekcie, choć nie w obsłudze kempingu. Zaufałem mu. Zadzwonił do kogoś i dałem mu odliczoną kwotę. Jeśli zostałem oszukany, to na marne 20 zł.
Mimo prognozy zachmurzenia, słońce podpiekało od rana. Jechało mi się ślamazarnie. Pod wiatr. Do tego czułem zmęczenie po gonitwie na kemping poprzedniego wieczora. Początek był odrobinę łatwiejszy, bo jechałem przez lasy, to cień i drzewa trochę chroniły skórę. W Strzelnie miałem jechać krajówką, ale gdy zobaczyłem, jak wąska to droga, ile po niej jedzie ciężarówek, to zrezygnowałem i wybrałem się niemal naokoło.
Zrobiłem sobie przerwę w Inowrocławiu. Byłem w połowie drogi, więc zasłużyłem na lody. Temperatura na rowerowym komputerze pokazywała 32 °C, chociaż wydawało się goręcej.
Musiałem dostać się do Gniewkowa, skąd zaczęłaby się leśna droga. Już raz jechałem tamtędy krajówką i nie miałem ochoty na powtórkę. Znów więc obrałem okrężną drogę. Jazda przez las za Gniewkowem była tylko częściowym wybawieniem, bo słońce miałem za plecami, że mało które drzewa pochylały się nad drogą, dając cień. Po pewnym czasie pojawiły się chmury, to co jakiś czas mogłem odetchnąć. Niewiele, ale zawsze to coś.
Mimo że wczoraj załatałem dętkę, to z koła nadal uciekało powietrze. Na tyle wolno, że wystarczył przystanek co kilkadziesiąt kilometrów. Nie miałem ochoty męczyć się z kolejnym łataniem kapcia w tej spiekocie, więc odłożyłem to na inną chwilę, a nawet na inny dzień.
Znalazłem się w Toruniu. Była wczesna godzina popołudniowa, a na liczniku zaskoczył mnie dystans 100 kilometrów. Miałem jechać dalej, ale zdecydowałem o przerwie. Zatrzymałem się na kempingu, a zaraz po rozbiciu namiotu naszły ciemne chmury. Nie przejmowałem się, bo byłem gotowy na deszcz.
Wybrałem się na spacer po mieście. Ledwo przekroczyłem Wisłę, a zaczęło padać. Przed wyprawą rozważałem wrzucić parasolkę do sakw, ale nie chciałem dokładać sobie ciężaru. Tym sposobem utrudniłem sobie spacer. Chroniąc się przed deszczem, trafiłem do baru mlecznego. Dobrze się składało, bo szukałem czegoś, żeby zjeść. Mieli całkiem smaczne zestawy obiadowe. Deszcz ustał, więc poszedłem dalej, pozwiedzać odrobinę. Pierwszy raz byłem w Toruniu 12 lat temu i to wtedy miałem tak samo dużo czasu, żeby złazić Stare Miasto. Późniejsze odwiedziny na rowerze nie pozwalały mi na to w takim stopniu. No, wtedy jednak nie padało. Deszcz zaczął sączyć raz mocniej, raz słabiej. Co mogłem, to zobaczyłem.
Prognoza zmieniła się. Miało padać po południu, a lało do wieczora. Ponownie zaczęło padać w nocy, gdy robiłem notatki z podróży przed snem. Przynajmniej namiot się spisywał i miałem sucho w środku. Szkoda, że kemping został zlokalizowany przy ruchliwej drodze. Byłem jedyny z namiotem, ale przejeżdżające auta hałasowały do późna.
Kategoria kraje / Polska, pod namiotem, Polska / kujawsko-pomorskie, Polska / wielkopolskie, setki i więcej, z sakwami, wyprawy / Green Velo I 2020, rowery / Trek

Lawendowy przystanek

  86.68  04:38
Oto nadszedł wyczekiwany czas, by wyruszyć w długą wyprawę i odpocząć od codzienności. Kolejne dni zapowiadały się deszczowe, dlatego nie było na co czekać. Ruszałem ze świadomością tego, że ulewa mnie gdzieś złapie. Na rower załadowałem podobny zestaw, co podczas wyprawy na Islandię, chociaż wydaje mi się, że wtedy miałem jeszcze więcej rzeczy.
Byłem gotowy do drogi. Wyruszyłem zaraz po pracy. Nie jechało się najprzyjemniej. Było gorąco i parno. Do tego wiało ze wschodu, więc czekał mnie ciężki początek. Stał się jeszcze cięższy, gdy nie opuściwszy jeszcze Poznania, złapałem gumę. Trudno było znaleźć miejsce przebicia, ale wada wyglądała na fabryczną. Maleńkie wgłębienie miało cieńszą warstwę gumy, która pękła prawdopodobnie ze starości i napierającego ciśnienia. Ten kłopot skrócił mój dzień przynajmniej o pół godziny.
Pod Poznaniem znajdują się Lawendowe Zdroje. Okres kwitnienia lawendy przypada na przełom czerwca i lipca. Pamiętam, jak podróżowałem przez Hokkaidō w Japonii. Akurat w mieście Furano znajdują się pola lawendy. Byłem wtedy za wcześnie, jednak na kilka dni przed opuszczeniem wyspy dojechałem do Sapporo. Ujrzałem wtedy ulice obsadzone zakwitającą lawendą. Teraz miałem okazję zobaczyć pola lawendy w Polsce. Była to pierwsza z atrakcji w dalekiej podróży na wschód.
Do Zdrojów przybyłem nieco za wcześnie, bo krzewy zdążyły tylko wypuścić pąki, ale nie umniejszało to piękna temu miejscu. W Polsce niewiele można spotkać obiektów tego typu – urokliwe, otwarte na odwiedzających, nierzadko z punktem handlu lokalnymi wyrobami. Mimo że przybyłem wieczorem, w środku tygodnia, to ludzi nadal było dużo. Na brak zainteresowania nie narzekają.
Widziałem w oddali tęczę. Zaraz potem zaczęło kropić. Szczęśliwie chmurę zostawiłem za sobą, więc być może uniknąłem przemoknięcia. Potem jeszcze widziałem parę kałuż, co dodatkowo świadczyło o moim szczęściu.
W Witkowie zrobiłem zakupy w ostatnim otwartym sklepie i dotarłem o zmierzchu do Powidza. Kemping był zawalony ludźmi. Nie zastałem nikogo z obsługi, więc rozbiłem się w ostatnim wolnym miejscu. Ktoś mnie nawet chciał zaprosić na herbatę, ale zanim się rozbiłem i zjadłem kolację, to zrobiło się późno. Musiałem się też obyć bez prysznica, bo wszystko zamknęli na cztery spusty.
Kategoria kraje / Polska, pod namiotem, Polska / wielkopolskie, z sakwami, wyprawy / Green Velo I 2020, rowery / Trek

Babie lato

  92.77  05:15
Obudziły mnie słońce i deszcz. Całe szczęście przejściowy. Leniwie zebrałem się i przejechałem brzegiem jeziora. Wyjeżdżając z Powidza, widziałem pojazd wojskowy opuszczający bazę. Kawałek dalej uwagę zwracał znak ostrzegający o przejeździe jednostki. Maszyna wyglądała jak kamaz, a mając na uwadze liczbę wypadków i kolizji z udziałem Amerykanów, takie ostrzeżenie zaczyna mieć sens.
Miałem jechać przez Czerniejewo, ale coś mnie ciągnęło do Gniezna. Nie wiem tylko co, bo nawet nie dojechałem na Stare Miasto. Potem jeszcze zamieniłem Pobiedziska na Kostrzyn i końcówkę pokonałem po śladzie z wczoraj. Było strasznie gorąco, więc robiłem dużo przystanków, a mimo to wróciłem do domu wczesnym popołudniem. Pajęczyny latały dzisiaj wszędzie. Zrywałem je z twarzy niemal co chwilę.

Kategoria kraje / Polska, pod namiotem, Polska / wielkopolskie, z sakwami, mikrowyprawa, rowery / Trek

Z namiotem nad jezioro

  87.35  04:47
Tak dawno nie spałem pod namiotem, że postanowiłem gdzieś pojechać, póki pogoda na to pozwalała. Spakowałem się do worka, który wrzuciłem na bagażnik. Dodał mi on kilka punktów do bezpieczeństwa, bo kierowcy nie mogli wyprzedzać mnie „na gazetę”.
Niebo było zachmurzone, gdy ruszałem. Wybrałem drogę w miarę po prostej, ale trafiło się kilka ślepych dróg. Kawałek za Poznaniem wyszło słońce i zrobiło się cieplej. Robaki też to poczuły, bo często musiałem z siebie jakieś strącać.
Planowałem dostać się nad Jezioro Powidzkie przed zachodem słońca i tak się stało. Na polu namiotowym byłem jedynym biwakowiczem. Jako że sezon się skończył, to nie było ciepłej wody. Nie zaskoczyło mnie to. Na kolację wyskoczyłem do pobliskiego baru. Z racji stacjonowania wojsk amerykańskich na terenie miasta, powstało kilka restauracji z amerykańskim jedzeniem. Były jednak za bardzo okupowane, więc odwiedziłem lokal oddalony od bazy wojskowej. Bliskość jeziora skusiła mnie na danie rybne, ale mieli tylko tilapię. To pustki po sezonie czy Amerykanie tak się rzucili na ryby?

Kategoria kraje / Polska, pod namiotem, Polska / wielkopolskie, z sakwami, mikrowyprawa, rowery / Trek

Kemping w czy po sezonie?

  97.00  05:45
Obudziłem się o 7, akurat gdy otworzyli bramę. Kilka osób jeszcze się kręciło po ośrodku, gdy byłem w namiocie, ale nikt nie podszedł. Okazało się, że rozbiłem się na boisku. Rosa była nieziemsko wielka.
Mokre było wszystko, nawet rower. Spakowałem się i niezauważony ruszyłem szukać szczęścia, ale wcześniej śniadanie. Trafiłem na czynny supermarket. Kupiłem świeże pieczywo i zjadłem pyszne kanapki.
Jechałem na północ. Za miasteczkiem znalazłem leśną drogę. W lesie było chłodno, ale dotarłem do końca i opuściłem las. Przez wioski dojechałem do miasta Olomouc. Chciałem tam zjeść obiad. Wszystkie ogródki były zasypane ludźmi, jednak trafiłem na jeden pusty. Najwidoczniej dopiero otworzyli. Zamówiłem kilka dań, bo nie spieszyło mi się. Przy okazji trafiłem na grupę emerytów z Polski oprowadzanych po rynku.
W drogę. Miałem przed sobą mnóstwo małych wiosek. Zdawać się mogło, że w każdej stały kościół i sklep. Wjechałem na parę dróg dla rowerów, kilka innych przegapiłem. Jakość nie zawsze była dobra. Zatrzymałem się też na szybkie suszenie namiotu, bo słońce prażyło na niebie.
Ostatnie podjazdy i dojechałem na autokemp . Recepcja dzieliła przestrzeń ze sklepem i barem. Pani obsługująca obiekt nawet wzięła mnie za jednego z piwnych klientów i zaczęła mówić o zamknięciu kasy. Byłem jedynym turystą z namiotem. Byli chyba po sezonie, bo łazienkę zastałem zaniedbaną, ale chociaż miałem ciepłą wodę.

Kategoria kraje / Czechy, góry i dużo podjazdów, pod namiotem, z sakwami, za granicą, wyprawy / Węgry 2018, rowery / Trek

Zamknięty w nieświadomości

  121.34  07:38
W nocy padało. Obudziłem się pod mokrym namiotem. Na szczęście nie było kałuż, ale niebo mocno się chmurzyło. Zebrałem się i leniwie ruszyłem na północ.
W centrum miasteczka, w którym spędziłem noc, ulice były puste, a sklepy zamknięte. Jechałem szukać szczęścia dalej. Trafiłem na długą drogę dla rowerów biegnącą wzdłuż kanału. Wiatr wiał w twarz, więc jechało się bardzo wolno. Przynajmniej słońce wyszło i zrobiło się cieplej.
Nové Mesto nad Váhom było przepełnione turystami. Na centralnym placu odbywał się festyn. Być może z okazji święta Matki Boskiej Bolesnej, patronki Słowacji. Być może z tego też powodu wszystkie sklepy były nieczynne. Poratowała mnie stacja paliw.
Dalej czekała mnie mozolna jazda pod górę, aby przekroczyć granicę z Czechami. W ostatniej wiosce spotkałem mnóstwo turystów z wielkimi plecakami porozrzucanych po całej długości wsi. Ciekawe, co ich tam przyciągnęło.
Gdy jechałem pod górę do granicy, chmury rozciągnęły się po całym niebie, jakby miało lunąć. Ale już w Czechach słońce wyskoczyło na niebie zupełnie niespodziewanie i towarzyszyło mi przez resztę dnia, dając się czasem we znaki. Było trochę jak na Islandii.
Podoba mi się, że drogi dla rowerów w Czechach mają kierunkowskazy. Żaden inny kraj nie ma tak dobrej infrastruktury. W Polsce pewnie minie kilkadziesiąt lat zanim jakiekolwiek znaki pojawią się na drogach dla rowerów. Przeniósłbym się gdzieś na południe Polski, aby mieć blisko na piękną Słowację, a i do przyjaznych Czech byłoby niedaleko. Tylko smog jest podobno największy na południu kraju, a co zimę uciekać z domu to tak mało praktyczne.
Wygodne drogi dla rowerów zaprowadziły mnie mocno na zachód, ale w końcu nasze ścieżki musiały się rozejść, bo prawie zacząłem jechać na południe. Zawróciłem, aby dotrzeć do Starégo Města, gdzie znów trafiłem na drogi dla rowerów. Tym razem wzdłuż turystycznego kanału żeglugowego. To już drugi kanał dzisiaj.
Droga dla rowerów przeplatała się z drogami gruntowymi. W pewnym momencie gdzieś mi uciekła, gdy za mocno kombinowałem, aby znaleźć skróty bez podjazdów. Zostały mi wiejskie drogi, którymi – już po zmroku – dostałem się do Kroměříža. Dotarłem na miejsce oznaczone jako kemping przed godz. 20. Za bramą zastałem mrok i zamknięte budynki. Cóż, pewnie też byli po sezonie. Już miałem opuścić tamto miejsce w poszukiwaniu nowego, gdy okazało się, że wcześniej otwarta brama została zamknięta i zakluczona. Próbowałem różnymi sposobami ją otworzyć, ale bez odpowiednich umiejętności nic nie zdziałałem. Nie mając innego wyjścia, zostałem na noc, rozbijając się w przypadkowym miejscu. Niestety budynek sanitarny był zamknięty.
Kategoria kraje / Słowacja, kraje / Czechy, góry i dużo podjazdów, po zmroku i nocne, pod namiotem, setki i więcej, terenowe, z sakwami, za granicą, wyprawy / Węgry 2018, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery