Kolejny dzień, kolejna noc spędzona na ściernisku, kolejne niewygody. Wstałem sporo przed szóstą, także widziałem wschód słońca o godz. 5.40. Temperatura w nocy znów nie sprzyjała, ale spałem dłużej niż poprzedniego dnia. Duża odległość od lasu spowodowała, że zwierzęta mnie nie straszyły. Nie te duże, bo myszy harcowały całą noc. Bałem się, że zaczną przegryzać się do namiotu, ale rano nie znalazłem żadnej dziury, więc chyba nawet nie próbowały.
Wyruszyłem punktualnie z dzwonami kościelnymi w pobliskim Pawonkowie. Po drodze minąłem jeszcze setki słomianych bel, przy których można było się rozbić. Gdyby jeszcze tak ściernisko było bardziej przyjazne namiotom. Po kilku kilometrach zatrzymałem się na gorącą kawę w spotkanym Orlenie. Zawsze można liczyć na tę markę.
Miałem przed sobą pół dnia opóźnienia, czyli nie było tak źle. Już wiedziałem, że zrealizuję plan i odwiedzę wszystkie 4 miasta. W stronę Opola jechałem ze średnią prędkością 24 km/h. Nie tak źle, zważając na sakwy i namiot. Teraz wiem, że zasługą tego był spadek terenu ku Opolu.
Zaskoczyły mnie 2-języczne nazwy miejscowości. Nie wiedziałem, że można takie w Polsce spotkać. Zastanawiałem się w jakim są języku, bo dla miejscowości Turza/Thursy w ogóle nie pasowało mi "th" do niemieckiego. Widocznie 6 lat nauki odleciało w niepamięć. W województwie opolskim bowiem wszystkie 2-języczne miejscowości posiadają dodatkową nazwę w języku naszych zachodnich sąsiadów.
Absurdalne dla mnie były chodniki pieszo-rowerowe, które od czasu do czasu mijałem. Wszystkie o tej samej, beznadziejnej nawierzchni z kostki. Rzuca na nich tak, że tylko raz spróbowałem i dalej cały czas poruszałem się po drodze krajowej. Dodatkowo szerokość takich chodników w ogóle nie nadaje się do jazdy rowerem.
W miarę zbliżania się do Opola zaczynały pojawiać się znaki zakazu ruchu rowerem. Tam już starałem się nie ignorować przepisów ruchu drogowego, bo i aut zaczynało przybywać. Już samo Opole zaskoczyło mnie asfaltową drogą rowerową, ale niestety nie dojechałem nią do centrum. Starają się jak każde inne miasto o infrastrukturę rowerową. Jest system rowerów miejskich, jest kilka dróg dla rowerów, ale to wciąż mało w porównaniu do innych miast.
Nie zatrzymywałem się na dłuższą wizytę, bo miałem jeszcze daleką drogę przed sobą, a zapowiadał się bardzo słoneczny dzień. Koniec z leśnymi drogami – teraz tylko asfalt. Trochę szkoda, no ale droga długa, mapy niedokładne, a ja miałem sakwy, więc nie było wyjścia. Zatrzymałem się jeszcze, żeby wymienić łańcuch, bo dostał dużą porcję piachu i zaczynał hałasować. Od teraz jazda była o wiele przyjemniejsza.
Jechałem na południe, pod słońce i pod wiatr. Po drodze żadnych drzew. Dopiero Bory Niemodlińskie dały ochłodę, jednak na krótko. Słońce zaczynało przypiekać.
Równo w południe usłyszałem dziwny pisk. Był to dźwięk uciekającego powietrza w przednim kole. Jeszcze ten upał. Zawróciłem się, żeby znaleźć odrobinę cienia pod najbliższym drzewem i zabrałem się do dzieła. Postanowiłem zakleić dziurę, ale ta się nie dała. Powietrze wciąż uchodziło. Nie mając już sił założyłem zapasową dętkę. Na domiar złego wyleciała mi sprężynka z szybkozamykacza. Cały czas szukałem jej w trawie, a ona leżała na chodniku. Bystrzak. Na całość poświęciłem 3 kwadranse. Wystarczająco dużo, żeby zrobiło się jeszcze goręcej.
W Białej zjechałem z wygodnej drogi wojewódzkiej na nierówny asfalt bocznych dróg. Temperatura dochodziła do 30 °C, a ja wkroczyłem na pagórkowate tereny. Dobrze przynajmniej, że wiatr był boczny. Zatrzymywałem się coraz częściej pod drzewami, żeby odpocząć od tego upału i odpocząć w ogóle, bo przez ostatnie 2 noce nie spało mi się najwygodniej.
Dojechałem do Głubczyc. W końcu jakieś miasto, a właściwie miasteczko. Chciałem znaleźć punkt informacyjny, żeby mi pomogli odnaleźć nocleg w Ostrawie (nawet nie sprawdziłem tego przed wyjazdem). Nic z tego, ale odwiedziłem (klimatyzowany) kantor. Kupiłem trochę koron i za informacją kasjera zmieniłem swoje plany. Zamiast jechać w kierunku Kietrza, skierowałem się drogą krajową do Pietrowic, bowiem tam miało być pole kempingowe.
Droga była okropna. Słońce świeciło prosto w twarz. Tyle drzew wokół i żadnego cienia. Jeszcze do tego jechałem pod wzniesienie. W połowie drogi dostrzegłem w oddali coś jak mgłę o zerowej widoczności. Okazało się, że to olbrzymia chmura pyłu niesiona wiatrem bocznym z pola, na którym pracowały maszyny rolnicze żniwiarzy. A gdy ten pył osiadł na skórze... jak to swędziało!
Przy okazji przypomniałem sobie czemu nie chciałem jechać przez Prudnik, a następnie w Czechach przez Karniów (czes. Krnov) i Opawę (czes. Opava). Droga wyglądała na górzystą, a po tylu kilometrach podróży nie chciałem dodatkowo się przemęczać. Nie miałem wyboru, zmieniając trasę swojej podróży.
Po godzinie dotarłem do celu. Olbrzymi kompleks. Choć była dopiero godz. 16, to postanowiłem zatrzymać się, odpocząć i zregenerować siły przed ostatnią podróżą niż znów martwić się o znalezienie noclegu, i to jeszcze zagranicą, bez znajomości języka. Naładowałem baterię w telefonie i nie musiałem się już martwić, że nie nagram całej trasy mojej wyprawy. Niestety pilnowanie telefonu (jedyny kontakt był w niestrzeżonej kuchni polowej) spowodowało, że zamknęli bufet i nie zdołałem zjeść niczego normalnego. Dobrze, że miałem ze sobą zapasy jedzenia.