Zebrałem się wcześnie rano, zjadłem kolejną porcję polskiej owsianki i byłem gotów do kontynuacji podróży na południe. Wysoka temperatura szalała od rana.
Miałem kawałek drogi w dół rzeki, aż do Zwolenia. Minąłem kilka wiosek z paroma zabytkami, w tym kościół artykularny w Hronseku. Znalazłem też drogę dla rowerów na wale rzecznym. W Zwoleniu zupełnie przegapiłem zamek, chociaż przejechałem tuż obok niego. Dalej było dużo pagórków.
Musiałem wjechać na krajówkę z braku alternatyw. Ruch nie był jakiś mocno duży. Było mi żal gór, które zostawiłem za plecami wczoraj po zmroku. Musiały być piękne. Dzisiaj widoki zasłaniały mi wzgórza, więc niczego nie mogłem dojrzeć. Z nieba lał się skwar, więc w sumie nawet nie myślałem o podziwianiu widoków.
Powoli przyzwyczajam się do wysiłku, choć to dopiero trzeci dzień jazdy. A może po prostu miałem więcej drogi z górki i dlatego jazda była mi lekką.
Dzisiaj znowu jechałem trasą zaproponowaną przez aplikację Maps.me. Nie byłem zbyt zadowolony, bo wjechałem na drogę terenową. Ewidentnie o niej zapomniano, bo im dalej w las, tym trawa rosła bujniejsza. Na mapie po przeciwnej stronie rzeki widziałem drogę narysowaną grubszą linią, więc musiałem się do niej dostać. Kolejną przeszkodą stał się bród. Dno było zbyt głębokie i śliskie, aby przejechać, więc zdecydowałem się na przejście. Aby jednak nie utonąć, spędziłem trochę czasu na przerzucaniu kamieni, coby wybudować wysepki. Miałem tyle szczęścia, że konstrukcje przetrwały przeprawę i na drugim brzegu znalazłem się suchy. Tam droga była nieco lepsza, czasem nawet asfaltowa, ale wciąż tylko leśna.
W końcu wydostałem się do cywilizacji. Znaki przed miejscowościami zaczęły przemawiać w dwóch językach. Przed opuszczeniem Słowacji zrobiłem ostatnie zakupy. Chciałem przekroczyć granicę w ważniejszym punkcie i pojechałem trochę naokoło, ale nie zobaczyłem niczego ciekawego. Jedyny plus, że znalazłem punkt wymiany walut, to chociaż parę forintów kupiłem.
Przekroczyłem granicę z Węgrami, dopisując kolejny odwiedzony kraj na mojej liście (kolejno: Czechy, Słowacja, Niemcy, Japonia, Austria, Islandia, Tajwan i Węgry; była jeszcze Korea, ale tam wyjątkowo nie na rowerze). Przywitała mnie droga dla rowerów, która skończyła się kilkanaście metrów dalej. Najwidoczniej jechałem w złym kierunku, ale zmierzałem na pole namiotowe, więc nie mogłem inaczej.
Musiałem mieć pecha, bo nawierzchnia była słabej jakości. Byłem jednak zadowolony, że dojechałem do celu przed zmierzchem. Jakże mocno się rozczarowałem, gdy zastałem zamkniętą bramę. Cóż, rzut beretem był kolejny kemping. Tam niespodzianka – znów zamknięte. Jakby się zmówili, a wrzesień to jeszcze sezon. Wjechałem tyłem na teren kempingu i z tablicy informacyjnej (posługując się elektronicznym tłumaczem) wyczytałem, że w poniedziałki jest nieczynne. Jak kemping może być czynny 6 dni w tygodniu? Co robią turyści w poniedziałki?
Nie chciałem szukać problemów, więc wypatrzyłem na mapie kolejny kemping. Zaledwie 20 km dalej. Noc była młoda. Na miejscu okazało się, że ktoś kiedyś rozbił się na wydmie nad rzeką i tak powstał punkt na mapie. Trochę obawiałem się tam zatrzymać, więc pojechałem odrobinę dalej, aby trafić na skoszoną łąkę. Podłoże nie było najgorsze, więc rozbiłem się. Zrobiło się chłodno od mgły.
Gdy już miałem zasnąć, obudziło mnie drapanie w namiot. Oblany potem, trzepnąłem kilka razy materiał, ale skrobanie powracało. Zebrałem się na odwagę, złapałem latarkę i rozsunąłem zamek namiotu. Centralnie przed wejściem stanął sprawca z wielkimi, świecącymi się oczyma: lis. Tamtej nocy była to jego ostatnia zabawa pod moim namiotem (w tym sensie, że więcej nie przyszedł).