Gdy się obudziłem, była gęsta mgła. Ruszyłem z kolei w świetle słońca. Zaczynało prażyć. Nie byłem pewien szlaku Wiślanej Trasy Rowerowej w Krakowie, bo nie widziałem po drodze znaków, ale trafiłem na trzeci już odcinek w budowie. Potem była długa droga na wałach rzecznych. Mijałem setki rowerzystów – od zawodowych debilów po niedzielnych przejażdżkowiczów. Było tak do Uścia Solnego, za którym mijałem już tylko nieliczne jednoślady.
Kolejne porównanie do Korei, bo drogi były świetne, równe i bez świateł czy przejść, ale zrobiła się spiekota. Wszędzie wokół kłębiły się ciężkie chmury, tylko nade mną było czyste niebo. Do tego wały rzeczne mają ten problem, że nie są w ogóle zadrzewione. Jedzie się nawet kilkadziesiąt kilometrów bez cienia. Przynajmniej chłodny wiatr odrobinę ratował sytuację.
Dotarłem do skrzyżowania Wiślanej Trasy Rowerowej, którą jechałem od wczoraj z Velo Dunajec, celu tej wyprawy. Zaczęło się tak samo – droga biegnąca po wale rzecznym. Już mi się to ciut znudziło, ale był to dopiero początek, więc miałem nadzieję, że dalej – w górę – droga powinna się urozmaicić.
Dotarłem do Radłowa, gdzie zjadłem i odnalazłem kemping nad jeziorem. Tym razem problem był trywialny, relatywnie rzecz ujmując – komary.
