Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

po zmroku i nocne

Dystans całkowity:43902.83 km (w terenie 3119.11 km; 7.10%)
Czas w ruchu:2276:53
Średnia prędkość:19.17 km/h
Maksymalna prędkość:70.40 km/h
Suma podjazdów:296744 m
Maks. tętno maksymalne:150 (76 %)
Maks. tętno średnie:160 (81 %)
Suma kalorii:108246 kcal
Liczba aktywności:557
Średnio na aktywność:78.82 km i 4h 07m
Więcej statystyk

Wycieczka rowerowa (Kowary, Lubawka, Kamienna Góra)

  172.94  09:03
Zaspałem. Miałem plan, aby ruszyć o wschodzie słońca, a wzamian tego ruszyłem o godz. 9. Do Świerzawy postanowiłem dostać się drogą, którą kiedyś jechałem nad Jezioro Pilchowickie. Nie miałem jakoś ochoty na wiele podjazdów. Domyślałem się, że będę miał wystarczającą ich dawkę, gdy dojadę do Kowar.
W Rzymówce rzeka miała wartki nurt, więc przejazd przez koryto rzeki odpadało. Dobrze, że jest tam jeszcze ten mostek. Z Łaźników do Prusic przedostałem się ponownie tą samą drogą – przez pole (tym razem rzepaku). Jakoś nie mogę trafić na drogę, która prowadzi do tej pośród pól. Chyba nie ma możliwości innej niż okrężna przez Łaźniki... Dobrze, że rolnicy wyjeździli ślad i nie miałem dużego problemu, bo rzepak urósł spory.
W Leszczynie most jest w remoncie, ale jako rowerzysta mogłem skorzystać z mostku obok. Dojechałem w końcu do Wilkowa, a stamtąd na wzgórze, z którego jest piękny widok na okolice. Jakoś nie miałem ochoty jechać na północny-zachód, aby dostać się na drogę do Świerzawy, więc postanowiłem wejść w las. Można tam znaleźć wiele ciekawych rzeczy, jak singletrack, który stworzyli amatorzy (ale dzisiaj nie wjeżdżałem na niego, bo jest kawałek dalej) czy wąwozy. Ja trafiłem na taki wąwóz, kamienisty z początku, a dalej już dobry do zjazdu, nawet widać było ślady, że ktoś poruszał się nimi. Niestety ślad się urywał, a ja jechałem dalej, aż w końcu i wąwóz skończył się, ja dojechałem do urwiska nad kamieniołomem i musiałem prowadzić rower przez dobrych kilkadziesiąt minut. W końcu spotkałem drwali, którzy mnie nakierowali, choć to już była końcówka i sam też dojechałbym. Szkoda, że nie trafiłem wcześniej na tę drogę, bo była przejezdna. Może za wcześnie zjechałem w dół, może trzeba było podjechać kawałek do drogi, którą kiedyś widziałem.
W Świerzawie pomyślałem, żeby nie jechać przez Kaczorów i do Radomierza dostać się bocznymi drogami. Nie udało mi się. Droga, którą chciałem jechać gdzieś przepadła. Może to i dobrze, bo zaliczyłbym kilka podjazdów, a tak ruchu na drodze do Kaczorowa nie było, asfalt był w miarę w dobrym stanie i widoki ładne mijałem. Niestety przejrzystość powietrza nie była dobra i na wzgórzu przed zjazdem do Radomierza panorama gór nie zachwycała tak bardzo, jak ostatnim razem. Ale i tak góry są piękne :D
Przez Janowice Wielkie, Przełęcz Karpnicką, Karpniki, Strużnicę, Gruszków i wreszcie Przełęcz pod Średnicą (myślę, że jeszcze tam wrócę), docieram do Kowar. Naprawdę malowniczo wyglądają z Wojkowa, choć widok też jest niczego sobie z drogi na Przełęcz Okraj, ale tutaj już drzewa przesłaniają widok. Kowary mnie nie urzekły w ogóle. Trwał jakiś festyn lub festiwal i zebrało się tam za dużo cyganów. Co za smród... Nie wytrzymałem tam ani chwili i uciekłem. Zresztą czas mnie gonił, więc przestudiowałem mapy i zacząłem wspinaczkę, a później długi zjazd, aby dostać się do Lubawki.
To miasteczko ma dziwny układ, w którym się pogubiłem. Wiele ulic jednokierunkowych i za dużo tych z zakazem ruchu. Spotkałem straż pożarną, która czekała na parę młodą. Kupiłem wodę na drogę i wydostałem się z miasta, żeby dostać się do następnego punktu głównego. Mój plan alternatywny przez Chełmsko Śląskie się okroił. Odwiedzę tę wieś, gdy zechcę zdobyć Przełęcz Okraj. Wtedy też spróbuję wjechać na Skalnik, czyli zaliczę za jednym zamachem 3 punkty :) No i pewnie punktem przelotowym będzie Wałbrzych, ale to wymaga dobrego planu i ciepłego dnia bez porywistego wiatru, a tego niestety ostatnio jest za dużo. Plan pewnie wykonam dopiero w nowym sezonie.
Z Lubawki do Kamiennej Góry, ze względu na wyrzucenie z planu wspomnianej wsi, dostałem się krajową piątką. Niestety nie miałem za dużo czasu na zwiedzanie miasta. Rynek nie wygląda na stary. 2 kamieniczki wyróżniały się zdobieniami, a reszta raczej w nowym budownictwie. Może tylko mi się tak wydawało?
Ponieważ zbliżał się zmierzch, to trzeba było gonić i to porządnie. Do Bolkowa jechałem 40-45 km/h ze względu na wiatr w plecy i zjazd. W Bolkowie już włączyłem światła i ruszyłem dalej, wjeżdżając na trójkę (plan jazdy przez wsi wypadł), utrzymując swoją wysoką prędkość, aż złapał mnie deszcz na 3 km przed Jaworem. Nie był może straszny, jednak przeszkadzał, więc zatrzymałem się na przystanku. Gdy się uspokoiło, ruszyłem, niestety w złym momencie, bo po chwili zaczęło lać. Dojechałem do Jawora, w którym zabłądziłem. Gdy w końcu znalazłem drogę i na nią wjechałem, okazało się, że wieje wiatr boczny. Na domiar złego porywisty. I o ile od Lubawki do Jawora minęło mnie raptem parę aut, o tyle do Legnicy jechał ktoś co chwilę, a to był dodatkowy minus, gdy rzucały mną podmuchy wiatru od rozpędzonych aut. Szczęście, że ta mordęga skończyła się szybko i dotarłem do domu zły, zmęczony i przemoczony. Zły, bo gdybym nie zaspał, to uniknąłbym deszczu. Zmęczony, bo wymęczył mnie wiatr boczny. A przemoczony w sumie nie byłem tak bardzo, bo od Jawora padało tylko momentami i wiatr zdążył wysuszyć część ubrań, ale mimo wszystko zmokłem.
Aaa, wczoraj zmieniłem w rowerze 2 rzeczy:
1. Przesunąłem siodło lekko do tyłu i przechyliłem je, aby nos leżał niżej. Komfort jazdy podniósł się bardzo. Planowałem to już dawno, ale Jarek mi ostatnio doradzał odnośnie bólu w moim prawym kolanie i zdecydowałem się w końcu pogrzebać przy tym.
2. Zwiększyłem ciśnienie w kołach. Teraz już się nie boję, że złapię snake'a. Jest jednak minus – czuję najdrobniejszą nierówność na drodze. Powinienem zmienić opony...
Kategoria Polska / dolnośląskie, góry i dużo podjazdów, po zmroku i nocne, setki i więcej, kraje / Polska, rowery / Trek

Nieudana próba: wokół Tatr

  70.40  04:07
Miała być piękna podróż wokół najwznioślejszych gór Polski, jednak nie wszystko się zawsze udaje. Tak było i tym razem.
Dzień rozpocząłem wcześnie, bo po naprawie komputera wciągnęła mnie instalacja wcześniej używanych aplikacji (4 lata na tym samym systemie) i obudziłem się po 8. Pogoda była ładna, nawet ciepło; prognoza zapowiadała lekki opad deszczu – po południu – ale nic nie popadało...
Postanowiłem poszukać rękawic na rower. W Decathlonie cena jest zbyt duża w stosunku do jakości, więc nawiedziłem centrum handlowe M1 nieopodal Decathlonu. Wyboru żadnego; sezon jesienny tylko Decathlonowi nie jest obcy. Wykręciłem 19 km, a mogłem włączyć rejestrację śladu. Nie pamiętam jednak całej drogi, więc nie będę rysował trasy (nie doliczyłem jej też do tego wyjazdu, bo lubię mieć wszystko udokumentowane na śladzie).
Po powrocie do domu spakowałem się, choć szło mi to ślamazarnie, stąd też zjechałem windą o godz. 20. Jakie było moje zdziwienie, gdy na zewnątrz padało. Co prawda przed wyjściem usłyszałem jedną kroplę uderzającą o parapet (dźwięk typowy dla opadu), jednak sądziłem, że tylko mi się wydawało. Nie wiedziałem co robić. Stałem pod zadaszeniem i czekałem. Odczekałem pół godziny i w końcu przestało padać. Ruszyłem. Rzecz wiadoma, że po deszczu mamy kałuże, setki kałuż. Lubię kałuże, kocham je. Mógłbym się w nich taplać godzinami. Tylko wiecie co? Jest jeden warunek – kałuże muszą być suche. Tak jechałem, ochlapywany, wpadając od czasu do czasu w niewidoczne koleiny, wypełnione po brzegi deszczówką.
Dziś dzień bez samochodu, a na ulicach (w dodatku w sobotę) ruch jakby to był dzień w samochodzie. Z początku chciałem się dostać do Rabki-Zdrój drogą, którą zrobiłem to za pierwszym razem. Mały problem z orientacją w Krakowie, a później już z górki pod górki. Mój staw kolanowy zaczął się odzywać. Po drodze trafiłem też na zamkniętą drogę z objazdem, przez co nadrobiłem trochę trasy. Później jeszcze jeden objazd, ale ulżyło mi, gdy się zorientowałem, że nie jest to objazd na mojej drodze. Przy przewidzianym dystansie ponad 370 km, każdy nadmiarowy kilometr nie podobał mi się.
Zacząłem się dziwnie czuć. Taka senność połączona z osłabieniem. Postanowiłem dojechać do Myślenic, zjeść coś i zastanowić się czy dam radę kontynuować. Wolałem zawrócić, bo jeśli zasłabłbym lub przysnął, nie skończyłoby się to dobrze.
Nie mogłem się już doczekać, aż wrócę do domu i położę spać. Dystans nie był duży, ale teren pagórkowaty. Jak już dojechałem do Krakowa, to czekała mnie kolejna niespodzianka – remont wiaduktu nad autostradą. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby mnie nie skierowali na autostradę. Mnie, rowerzystę. Brawa dla drogowców (teraz przypomniały mi się słowa zwierciadła przedstawiającego trzy kandydatki w Shreku). Złamałem zakaz (wjazdu) i przedostałem się do chodnika, którego na szczęście jeszcze nie dopadł remont, i dojechałem nim do ulicy dwukierunkowej.
Jest druga w nocy, Kraków jeszcze nie śpi, a najgłośniejsi oczywiście obcokrajowcy. I najwięcej ludzi nie na Grodzkiej, nie na Rynku, a na Sławkowskiej, którą zwykłem przedostawać się ze Starego Miasta do domu.
Uważam, że dobrze zrobiłem zawracając. Jeszcze nie jedna okazja będzie, aby objechać te góry i nie tylko te :)
Kategoria góry i dużo podjazdów, Polska / małopolskie, po zmroku i nocne, z sakwami, kraje / Polska, rowery / Trek

Rowerem po Krakowie, odcinek 18

  40.91  01:53
To najpewniej ostatnia taka wycieczka w tym roku po Krakowie. Kilka dni nie było pogody, więc odpoczywałem. Staw kolanowy przestał mnie boleć; mam nadzieję, że tak już pozostanie. Dzisiaj zaplanowałem przejechać się po mieście i zerknąć na promocje w Decathlonie. Często miewałem problemy z dostaniem się tam, jednak wystarczy dostać się nad Wisłę i dojechać do końca ścieżką dla rowerów, a stamtąd przez most i prawie jest się na miejscu. Sprytne, tylko trzeba się dostać nad tę Wisłę. Najbezpieczniej ze Starego Miasta dojechać pod Wawel, ale to wydłuża podróż i sprawia, że dostajemy się pod koła i pod nogi rowerzystów, wrotkarzy (oni są z reguły najinteligentniejsi; nie miałem nigdy z żadnym z nich kłopotu na drodze) i pieszych. Jest jeszcze ładna opcja przez Rondo Mogilskie, ale odkryłem to zbyt późno. Zbadam tę trasę innym razem.
Pod Decathlonem wymieniłem baterie w światłach, bo zorientowałem się, że z tyłu mnie nie widać. No i ponieważ baterie w przedniej lampce mam od stycznia, to warto było je rozjaśnić. O wiele lepiej i bezpieczniej, bo od 8 października, wedle nowelizacji prawa, oświetlenie musi być widoczne z odległości 150 metrów. Ja już jestem przygotowany ;D
Nie chciało mi się długo jeździć, zmrok trwał od dobrych kilkudziesięciu minut. Pojechałem jeszcze do marketu po kolację, a tam niestety zawiesił mi się telefon i kawałek śladu musiałem dorysować. Gdybym wiedział co jest przyczyną... Rano, po ładowaniu baterii, też zaliczył zawieszkę. Zaczynam się obawiać o przyszłość nagrywanych tras.
Kategoria Polska / małopolskie, po zmroku i nocne, kraje / Polska, rowery / Trek

Zawiercie – Kraków

  71.89  03:20
Cała moja podróż powrotna skondensowana w ponad trzech godzinach jazdy. Niestety; pogoda nie pozwoliła mi na zwiedzenie Gór Świętokrzyskich, na które miałem chętkę już od kilku miesięcy. Wychodzi też na to, że plan ich zdobycia odkłada się o rok, może dwa, bo nie sądzę, bym potrafił upchnąć wszystkie moje plany w jedne wakacje, dzieląc to z obowiązkami. Trudno, ale plan był, aby jednego dnia dojechać do okolic Świętej Katarzyny (do Ostrowca Świętokrzyskiego zaplanowałem 170 km wykonać, aby zostało trochę sił na góry), a kolejnego dnia dać z siebie wszystko, zdobywając szczyty, a następnie wracając ostatkami sił do Krakowa. Może trochę szalony plan i odrobinę cieszę się, że się nie udał, bo lepiej byłoby to rozłożyć na 3 dni z dwoma noclegami w jakimś ładnym miejscu. W sumie to nawet jakiś plan. Powinienem zrobić dziennik planów, w którym spisywałbym wszystko to, na co mam ochotę się zdobyć w przyszłości. Hmm, to jest myśl. Chyba tak prędko dziś nie zasnę ;)
Wracając do mojej wycieczki. Nim mogła się odbyć, musiałem spędzić 6 godzin w pociągu z Chełma, który wyruszył w południe i po godz. 18 już był na miejscu. Pogoda na szczęście była łagodna i nie padało. Zachód słońca tuż po godzinie 19, więc musiałem się spieszyć. Plan jazdy był taki, aby ominąć główne drogi, więc jechałem tylko wojewódzkimi (choć to też ciut za dużo, bo ruch jednak był): 791, 790 i 794. No ale co komu mogą te numery mówić? Dlatego aby być bardziej konkretnym, to kierowałem się kolejno na takie punkty, jak Ogrodzieniec, Pilica, Wolbrom, Skała i w końcu Kraków.
W Zawierciu w miarę szybko się połapałem dzięki planowi miasta tuż przed dworcem PKP (czyli to, co w porządnych miastach lubię najbardziej, a miasta bez takiej mapy nie lubię z miejsca). Krajową drogą nr 78 dojechałem do drogi na Olkusz, a na tej drodze od razu ścieżka rowerowa. Nietypowa, bo mająca zaledwie 30 cm szerokości. Tak, ktoś się wyjątkowo postarał o to, by tam na siłę zrobić drogę dla rowerów z chodnikiem, także piesi mają drogę o szerokości 120 cm, a rowerzyści 4 razy węższą. Z początku myślałem, że ktoś po prostu poodwracał znaki, ale wandale na masową skalę działaliby, żeby na całej drodze tak zrobić? Można tak jednak pomyśleć, bowiem chodnik dla pieszych jest wyłożony kostką w kolorze typowym dla ścieżek rowerowych, a droga dla rowerów kostką szarą. Coś bardzo nielogicznego, w co nie mam ochoty się wtajemniczać, bo już nie jedne cuda na kiju widziałem.
Dotarłem do Ogrodzieńca, a dalej do Podzamcza, gdzie znajdują się ruiny zamku. Było zbyt ciemno na zdjęcia, toteż nawet się tam nie zatrzymałem. Nie są to też ruiny, w których dawno temu byłem. Może kiedyś trafię na tamten obiekt przypadkiem podczas jednej z podróży po polskiej ziemi?
Pilicy nie lubię, bo leży w dolinie i najpierw miałem zjazd, a później podjazdy. Wyjeżdżając stamtąd miałem jeszcze trochę światła na zachodzie, ale słońce już dawno było za horyzontem. Stąd też podróżowałem już w kompletnych ciemnościach, oślepiany światłami drogowymi przez beznadziejnych kierowców (w obszarze zabudowanym, o ile dobrze pamiętam, nie można tych świateł używać, prawda?). Jeszcze gdy wjechałem do centrum Pilicy, to pomyliłem się, sądząc, że jestem już w Skale, taki mają podobny Rynek. No ale do Skały jeszcze kilkadziesiąt kilometrów, więc coś tu jest nie tak. Otrząsnąłem się i ruszyłem dalej. Patrzyłem jak liczba na tablicach o zielonym tle przy napisie "Kraków" maleje i coraz bardziej cieszyłem się, że dotrę do domu.
Po minięciu Skały, wiedziałem już, że droga będzie bardzo łatwa. Miałem cały czas z górki. Z licznika nie schodziło nic poniżej 30 km/h. Jeszcze ten widok na Kraków z wzniesienia w Brzozówce. Lubię takie miejsca, a jest ich trochę wokół Krakowa :)
Kategoria góry i dużo podjazdów, Polska / małopolskie, po zmroku i nocne, z sakwami, kraje / Polska, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Wycieczka rowerowa (Zamość)

  138.00  07:22
Po każdym podjeździe może przyjść tylko jedno – albo kolejny podjazd, albo piękny zjazd :)
Planowana od dawna wizyta w Zamościu, w którym byłem już dwukrotnie na szkolnych wycieczkach. Nie domyślałem się tego, co mnie spotka na mojej drodze. Wyruszyłem po godz. 11 terenami i lasami do Zawadówki, gdzie kupiłem wodę, bo do najbliższego sklepu z domu mam... nawet nie wiem gdzie tutaj szukać sklepu ;P
Tym, czego nie przewidziałem były Pagóry Chełmskie. Olbrzymie tereny pofałdowanych widoków, ciągłe podjazdy i zjazdy, piękne panoramy i wiele pól.
Pogoda bardzo sprzyjała, jednak, jak zapowiedziała pani Omena w telewizji, wiał wiatr z południa. Męczący, bo nie pozwalał się rozpędzać na prostych (o ile jakieś były) i spowalniał na podjazdach nawet przy aerodynamicznej pozie. Razem z podjazdami stworzyli dawkę bardzo wyczerpującą, ale nie ugiąłem się i cierpliwie liczyłem zmniejszające się kilometry dzielące mnie od celu.
Pierwszym miastem, które chciałem dzisiaj zwiedzić był Krasnystaw, znajdujący się w połowie drogi do celu. Niewielkie miasteczko z dwiema rybami w herbie, słynące z Chmielaków Krasnostawskich, przez które przepływa Wieprz, rzeka o bardzo zawiłym korycie. Pokręciłem się chwilę, bo szukałem też smaru do łańcucha, który już błaga o litość, a ja jestem bezsilny (jeden pojemnik został w Legnicy, drugi w Krakowie).
Ruszyłem krajową drogą nr 17, która była o tyle wygodna (bardzo szeroke pobocze), że zrezygnowałem z jazdy przez wsi, aby dojechać bezpiecznie do celu (i jednocześnie wydłużyć drogę). Słońce nie prażyło mocno, może to wiatr był ulgą na spiekotę, bo ta była obecna i znów się opaliłem.
Na Stare Miasto dotarłem około 15:30, może wcześniej, bo wciągnęła mnie historia Zamościa na liście UNESCO, a Starówka jest właśnie na niej od 20 lat. Z tej też okazji (chyba, bo nie wgłębiłem się w to), mury obronne są odbudowywane, a bastiony rewitalizowane. Wygląda pięknie na projektach, ciekawe jaki będzie efekt końcowy, bo już po jakimś rewitalizowanym terenie się poruszałem i mimo że jest ładny, to długo taki nie będzie za sprawą wandali i nienormalnych "rowerzystów". Ogólnie podoba mi się w Zamościu. Dużo zieleni, ładnie, spokojnie, za kilka lat będzie jeszcze piękniej. Przynajmniej w tym centrum.
Skierowałem się na wojewódzką 843 do Chełma. Więcej podjazdów, ale widoki piękniejsze niż wcześniej; i te zjazdy :) Zdarzyło się w Woli Siennickiej, że przejechałem drogę, której od tej strony nie oznaczyli, a zrobili to od strony Siennicy Różanej, więc kilometr był nadmiarowy. Tutaj też zaczęło się ściemniać. Do Depułtycz Królewskich wjechałem w ciemnościach. Miałem okazję zobaczyć Lotnisko Akademickie oraz oddział chełmskiego PWSZ-u, w którym studenci uczą się do późna :)
Postanowiłem, że w Pokrówce skręcę w boczną drogę i minę centrum Chełma, jadąc starymi drogami. Chełm niestety zaczął oszczędzać na prądzie i oświetlenie działa teraz tylko w newralgicznych miejscach (skrzyżowania, szpital). Dziur nadal jest wiele, więc nie jechało się dobrze. Na szczęście po zmroku nie jechałem długo, więc szybko dotarłem do domu na ciepłą kolację, mniam ;)
Kategoria setki i więcej, po zmroku i nocne, góry i dużo podjazdów, Polska / lubelskie, kraje / Polska, rowery / Trek

Kumowa Dolina: terenowa jazda

  11.36  01:02
Od dawna miałem ochotę pojeździć po lesie w Kumowej Dolinie, bo pamiętałem, że są tam amatorskie trasy. Teraz sobie myślę, że to nie są trasy rowerowe.
Wpis miał być całkowicie terenowy, jednak trochę się zmieniło odkąd przemierzałem te drogi ostatni raz. Droga do Horodyszcz zaorana, Dziewicza Góra zarośnięta, Kumowa Dolina zapuszczona...
Ruszyłem na początek na Dziewiczą Górę, która była już zajęta przez imprezującą młodzież, toteż tylko przejechałem szczyt i wjechałem w krzaki. Kiedyś było tam tyle ścieżek, teraz wysoka trawa, krzewy i młode drzewa. A, i kopce kretów, przez które człowiek się wywraca – jak ja.
Później próbuję swych sił, wjeżdżając do lasu. Kiedyś ta ścieżka była odrobinę zarośnięta. Ani trochę się nie zmieniła. Dotarłem do celu. Ścieżki w miarę wygodne, ale myślę, że są pod crossa, a nie rower (nawet z jednym się minąłem, choć myślałem, że jechał na quadzie). Trochę się tamtędy pokręciłem, niektóre ścieżki rozjeżdżone (dużo piasku), ale tak, to przy dobrym rowerze można tam jeździć. Przydałyby sie szersze opony :)
Postanowiłem wrócić przez las starą ścieżką. Te strony nie są już popularne. Wszystko zarośnięte, oberwałem w policzek. Tylko raz zbłądziłem przez słabo przetarte szlaki, a tak, to całą drogę przejechałem, jak niegdyś robiłem to pieszo. Nie zmieniło się dużo, tylko przyroda pokazała kto w tym lesie rządzi.
Kategoria po zmroku i nocne, Polska / lubelskie, terenowe, kraje / Polska, rowery / Trek

Przez trzy województwa

  320.00  15:46
Podróż przez trzy województwa, pokonanie własnych rekordów, wiele pięknych panoram, przynajmniej tych za dnia, a i te nocą na oświetlone miasta nie były gorsze. Gonitwa za deszczem, który ze mną nie wygrał. Ucieczka przed wiatrem, który mnie nie pokonał. Piękny wschód słońca, choć widoczny jedynie za chmurami i odwiedziny miejsc, których nie widziałem od wieków.
Przyznam się od razu, że przeziębienie wciąż mnie trzyma od soboty i nie byłem w najlepszej formie, gdy wyruszałem. W czwartek prognoza pogody na najbliższe dni wskazywała na deszcze nad całą Polską, więc uznałem, że przekładam wyjazd o jeden dzień (z piątku na sobotę).
Piątek, 7 września, 9 rano. Uznaję, że nie ma co czekać i wyruszam dzisiaj. Plan był, aby wyruszyć po godzinie 18, lecz uznałem, że bezpieczniej będzie ruszyć od razu i prześcignąć deszcz. Wyrobiłem się z pakowaniem sakw i plecaka, robieniem kanapek i innymi drobnymi rzeczami do 12. Czekałem tylko na prognozę pogody, a korzystam z serwisu meteo.pl, który spóźniał się niestety o jakieś 21 godzin z aktualizacją. Nie doczekałem się i po 12:30 wyruszyłem w drogę.
Potrzebowałem dostać się na drogę krajową nr 79. Nie chciałem jednak jechać do ul. Opolskiej, ponieważ nie ma tam wyznaczonych ścieżek rowerowych, a ulica jest tak ruchliwa, że jazda w poprzek może prowadzić do choroby lokomocyjnej. Zapomniałem przed wyjazdem spojrzeć na mapę Krakowa, więc ruszyłem w ciemno, by dotrzeć do krajówki. Oczywista rzecz, że mi się udało, nawet wjechałem na ścieżkę rowerową i tym sposobem minąłem Nową Hutę.
Za Krakowem jechałem z prędkością 30-32 km/h, a to dużo jak na mnie. Może wiał jakiś wiatr w plecy? A może i nie, bo z taką średnią jechałem jeszcze kilka razy podczas tej podróży. Z tego pędzenia moja średnia po 80 km wynosiła 25,5 km/h, jednak po 97 km spadła do 24,7 km/h. To dlatego, że po 49 km pojawił się pierwszy podjazd, serpentyna o 7-procentowym nachyleniu, a po dalszych 13 km wjechałem do woj. świętokrzyskiego, usłanego podjazdami, których nie polubiłem, ale za to jakie z nich widoki :)
Wiem gdzie jest miejscowość Łowicz, jakiś czas temu jechałem kilometr od Tymbarka, a dziś nawet przejechałem przez Winiary. Ciekawe ile jeszcze firm wzięło swoje nazwy od miejscowości.
W Ostrowcach w końcu zjechałem z drogi krajowej, która i tak od kilku kilometrów zaczęła być dziurawa jak sito. Dobrze było zjechać, bo droga asfaltowa przez las, równiutka, bez aut. To lubię :)
Zaczynało się ściemniać. Dojechałem do Bogorii, gdzie zatrzymałem się w ostatnim spotkanym otwartym sklepie. Pięknie się prezentuje tamtejszy cmentarz. Jeszcze nigdy nie widziałem tylu świeczek na grobach jak tam. Naprawdę polecam tamtędy przejechać się po zmroku, najlepiej w kompletnych ciemnościach, bo podczas mojej jazdy nawet Księżyc chował się za chmurami.
W Gryzikamieniu (140 km), kilka minut po godz. 20 zaczęło padać. Schroniłem się pod przystankiem, co dodatkowo ochroniło mnie przed wiatrem, który to od kilkudziesięciu kilometrów przeszkadzał mi, psując moje statystyki i dodatkowo wychładzając podczas zjazdów. Deszcz padał przez prawie godzinę i przestał na dobre, że więcej ani razu nie spotkaliśmy się podczas mojej podróży. Plus – przestało wiać; nareszcie! A minusem były oczywiście kałuże, które moczyły mnie przez kilka ładnych kilometrów. Przestały dopiero, gdy zaczął się wiatr, który wysuszył asfalt, zostawiając widoczne kałuże.
Wjechałem w Opatowie na kolejną krajówkę – nr 74. Na niej też zatrzymałem się na stacji benzynowej na kawie. O 23:45 przekroczyłem Wisłę (190 km) i tym samym wjechałem do woj. lubelskiego, by za Annopolem zjechać z drogi głównej. Ponieważ było ciemno, to w ostatniej chwili dostrzegłem zjazd i nie sprawdziłem czy skręciłem w dobrym miejscu. Tak jechałem tym mokrym asfaltem (widocznie padało tutaj przed moim przyjazdem) i głowiłem się czy dobrze jadę. Zaczęła się droga gruntowa, po której można było jechać tylko środkiem, a reszta, to był piach. Tutaj też po pewnym czasie aż włączyłem Traseo, by sprawdzić, czy jestem na właściwej drodze. Byłem, więc brnąłem dalej. Nie zawsze dało się jechać, bo piach bywał czasem wszędzie (nawet w butach) i trzeba było pchać. Kolejna droga gruntowa – tym razem przejezdna w całości – spotkała mnie za Wilkołazem. Dojechałem tą drogą do Borkowizny, gdzie miałem pierwsze poważne problemy z rozeznaniem terenu i musiałem wracać się – na szczęście nie były to duże odcinki.
Tak dojechałem do Bychawy, gdzie zatrzymałem się na kolejnym z przystanków autobusowych, żeby chwilę odsapnąć i coś przegryźć. Tam też zaczepił mnie pewien człowiek, który spać nie mógł (4:40 była), ale powiedział mi jak dojechać dalej do Piasków, dzięki czemu zaoszczędziłem sobie zbędnego błądzenia po mapie. Aby zaoszczędzić sobie trudu, zrobiłem przed wyruszeniem kilkanaście zdjęć mapy z wyrysowanym szlakiem, wgrałem na drugi telefon (pierwszy mam tylko do nagrywania tras, a drugi funkcjonuje jako zwykły telefon) i tak, patrząc na którą miejscowość kierować się lub gdzie skręcić, jechałem. Trochę niewygodne, bo wybrałem zbyt duże oddalenie (mapy OpenStreetMap), ale miałem za to mniej plików do poszukiwania obecnej pozycji (następnym razem będę usuwał te, które przejadę).
Z Piotrkowa do Piasków prowadzi bardzo dziurawa droga przez wiele pagórków. Na szczęście łatwych do pokonania przy odpowiednim rozpędzie. I na tej też drodze raz wyjrzało na mnie szparą w chmurach czerwone oko wschodzącego słońca. Dopiero po kilkudziesięciu minutach chmury zaczęły znikać i zrobiłem udane zdjęcie.
Piaski, ostatnie miasto na mojej drodze. Już nie miałem ochoty go zwiedzać. Wjechałem na drogę krajową nr 12, która ma dobre, bo szerokie, asfaltowe pobocze i ruszyłem. Ponieważ stan baterii w urządzeniu rejestrującym trasę wskazywał na 30%, to znów moja prędkość wynosiła 30-32 km/h. Niestety nie zawsze, bo droga jest bardzo pofałdowana.
Dojechałem do Stołpia, którego nie poznałbym, gdyby nie stara wieża, a następnie przejechałem się przez Staw, aby zobaczyć co się zmieniło w miejscu, w którym się wychowywałem. Cała droga była bardzo męcząca. Teraz narzekam na staw kolanowy, który mniej więcej w 80. km zaczął mi dokuczać i na podjazdach nieprzyjemnie bolał. Cieszę się z dobrej pogody, choć narzekać mogę na wczesnojesienny wiatr. Dobrze też zrobiłem wyjeżdżając za dnia, a docierając do domu o poranku, bo w okolicach Piasków zaczynałem przysypiać, a co byłoby, gdybym miał tak spędzić jeszcze kilka godzin po nieprzespanej nocy? Już teraz myślę dokąd wybrać się na kolejną podróż, aby pobić mój obecny rekord.
Kategoria góry i dużo podjazdów, Polska / małopolskie, po zmroku i nocne, setki i więcej, Polska / lubelskie, z sakwami, kraje / Polska, Polska / świętokrzyskie, rowery / Trek

Wrocław – Legnica

  68.43  03:43
Dziś będzie historia z morałem, jako że ci bezczelni rowerzyści mają swój własny świat i nie widzą niczego poza czubkiem własnego nosa :)
W końcu. Obudziłem się jakoś po 8. Na dworzec dotarłem pół godziny po 10. Z małym problemem przy płatności kartą – zabrakło 3 zł na koncie i musiałem zalogować się do banku przez dworcowe, niezabezpieczone Wi-Fi. W pociągu znalazłem swój wagon, rower powiesiłem obok rowerka pewnego pana. Ów rowerek zajął dwa wieszaki, bo pan nie miał pojęcia jak inaczej go zaczepić. W sumie ja też się obawiałem o swój rower, bo tak się strasznie gibał i sądziłem, że wygnie mi obręcz. Po końcu podróży nie zauważyłem zmian. Jedynie uszkodziłem odblask na szprychach, ale póki się trzyma, póty nie będę go ruszał.
Zaplanowałem, że do Legnicy dotrę rowerem. Ruszyłem spod dworca, aby dostać się na Legnicką. Wspomagając swoją podróż mapą z GPS-em, udało mi się. Ostatnim razem jechałem tą drogą w maju, gdy szykowałem trasę na konkurs na Euro w Polsce, ale w pamięci niestety nie utkwiły mi miejsca, w których należy zmienić stronę ulicy, by uniknąć końca drogi dla rowerów. Dotarłem pod stadion, a dalej jakoś na drogę krajową nr 94. Średnia w mieście – 13 km/h. Zacząłem w końcu rozwijać dobrą prędkość na poziomie 25-30 km/h, co było dla mnie czymś niesamowitym, ale myślę, że było to spowodowane ukształtowaniem terenu, który lekko opadał oraz kierunkiem wiatru, który wiał wciąż w plecy.
W Leśnicy jechałem szybkim tempem, póki nie zacząłem doganiać pierwszych rowerzystów na tejże drodze, bo jechałem asfaltowym chodnikiem pieszo-rowerowym. Bardzo ładny i równiutki, na nim mogłem rozwijać takie przyjemne prędkości. Wszystko byłoby pięknie, gdybym nie natrafił na pewną rodzinę. Tatuś jechał daleko na przodzie, a w tyle synek i zaraz za nim mamusia. Zacząłem wyprzedzać tę kobietę, gdy ona ni stąd, ni zowąd zaczęła wykonywać manewr wyprzedzania lub chciała jechać na równi z synkiem na tej jakże wąziutkiej ścieżynce, oddzielonej dodatkowo od jezdni ogranicznikami. Ja odbiłem się od nich, stuknęliśmy się kierownicami na powitanie, pani wykrzyknęła coś o prostytutce i zatrzymała się, a ja pojechałem dalej, by nie blokować drogi innym rowerzystom. O dziwo na moim liczniku pojawiło się 30 km/h – zostałem poczęstowany przez tę próbę zepchnięcia mnie na jezdnię sporą dawką adrenaliny, bo pedałowało mi się naprawdę lekko. Jakie było moje zdziwienie, gdy owa pani mnie dogoniła, a przejechałem raczej spory kawałek od miejsca naszego przywitania. Zaczęła ze mną rozmowę i przeszliśmy od razu na "ty". Pamiętam, że użyła w swojej wypowiedzi takich rzeczowników jak gej i pedał. Ciekaw jestem w ogóle czy wie co one oznaczają. Jest uprzedzona do długowłosych i najpewniej cierpi na homofobię. Ja tylko odparłem pytaniem: "Czy nauczysz się jeździć?" Nie wiem czy moje słowa dały coś do myślenia tej pani, czy może moja prędkość zaczęła ją wykańczać, ale zostałem sam. I morał na dziś: jeśli nie chcesz oberwać, zamknij dziób i naucz się Kodeksu Drogowego.
Do Środy Śląskiej dojechałem relatywnie szybko. Przejechałem się przez miasto, bo było krócej i zjechałem na drogę, którą wybrał dla mnie Google w swoich mapach. A mówiłem sobie, że nie będzie dziś terenu... Do Dębic był ciągle teren. O ile do Proszkowa dojechałem po ładnym gruncie, o tyle dalej już były ohydne kamieniska. Choć przyznam, że wolałem ten teren od tego, co było w centrach mijanych wsi. Dolnoślązacy umiłowali sobie brukowane drogi we wsiach, które mijałem chyba w każdej, przez którą przejechałem na mojej drodze do Legnicy.
Od Rogoźnika zaczęła się licytacja. Jak ja się z niej cieszyłem. Zaczęło się od prostego "Legnica 14" przez "Legnica 7" i "Legnica 6" do "Legnica", który okazał się moim faworytem. Jaką ulgę poczułem, że już prawie jestem w domu, że koniec tych okropnych dróg. Mijając supermarket, wstąpiłem do niego, by mieć coś do jedzenia na kolację i następny dzień. I tak prawie po czterech godzinach jazdy dotarłem do domu po zmroku. Zdaje mi się, że baterie w przedniej lampce wymagają wymiany, a są ze mną od stycznia. Długo :)
I jeszcze słowo o samej jeździe. Miałem ze sobą sakwy na bagażniku (4 i 4,5 kg), a do tego torbę sportową (8 kg) i plecak (3,5 kg). Stąd też dzisiejsze moje zmartwienia, które były obecne przez całą podróż. Od Krakowa, gdzie każde zagłębienie traktowałem jako moja klęska przez złapanie kapcia i nie zdążenie na pociąg po całą drogę, której trasę opisałem. W Krakowie kilka razy naprawdę myślałem, że będzie koniec, ponieważ są tam większe progi i bardziej zadeptane kamienie brukowe. We Wrocławiu zaś jechało się wygodnie. Może nie zawsze, bo bałem się złapać snake'a czy w ogóle nie chciałem, aby dętka nie wytrzymała ciężaru. Najbardziej jednak przeraziło mnie to, gdy wjechałem na terenową drogę. Ale się myliłem, jechało się po niej tak lekko jakby była z gumy ;D Później jednak pojawiła się pierwsza kostka brukowa. Zacząłem przeklinać chwilę, gdy wjechałem na tę drogę. I jeszcze na dokładkę teren po drobnych kamieniach. Dałem radę, ale strasznie się bałem, że będę musiał wymieniać dętkę, a w zapasie mam tylko taką, która ma kilka łatek na sobie. Przy okazji ważenia, dowiedziałem się, że ja w garderobie mam 66,5 kg, a rower z półlitrową wodą, telefonem i bagażnikiem 17 kg. Margines błędu, to jakiś kilogram-półtora.
Kategoria Polska / dolnośląskie, po zmroku i nocne, z sakwami, kraje / Polska, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Błądzenie po Dolinie Kluczwody

  44.86  02:20
Dziś bardzo leniwie. Rano padało, a przez resztę dnia było chłodno. Nie miałem ochoty się nigdzie ruszać, ale jednak wyszedłem, by ruszyć w kierunku czerwonego szlaku przez Dolinę Kluczwody, który zostawiłem na dzisiaj.
Rozważałem jazdę przez Biały Kościół oraz Czajowice. Ostatecznie udałem się dłuższą drogą, jadąc cały czas czarnym szlakiem rowerowym. No, prawie, bo skróciłem sobie drogę na wyjeździe z Ojcowskiego Parku Narodowego, wjeżdżając w leśną ścieżkę. Wyprowadziła mnie ona najpierw z lasu, a później trafiłem na czarny szlak. Tam, mijając Duże Skałki, na które wspiąłem się podczas mojej pierwszej próby dotarcia do Doliny Kluczwody, pojechałem do Wierzchowic. Tym razem skręcając w dobrą stronę.
Tyle tych jaskiń mijałem podczas moich wycieczek, że aż szkoda. Muszę którąś w końcu zwiedzić. Jaskinia Wierzchowska była już zamknięta. Ruszyłem dalej, szukając źródła Kluczwody. Nie udało mi się go zobaczyć, ponieważ jest ono gdzieś za gospodarstwem, przez które już nie chciałem przejeżdżać ze względu na późną godzinę. Pojechałem dalej czerwonym szlakiem, który wszedł na moją trasę jeszcze przed Jaskinią Wierzchowską i po dotarciu do Doliny Kluczwody, udałem się w górę za wskazówkami. Mimo że padało całą niedzielę i dzisiejszy poranek, to jechało się dobrze. Ślisko, jak na moje semi-slicki, ale wjechałem. Dalej jednak zgubiłem szlak. Wydawało mi się, że odleciał w lewo po wyjeździe z lasu, a on porwał daleko do przodu bez żadnej wskazówki. Ja, dojeżdżając do szczytu, skręciłem w lewo w przypadkową drogę, myśląc, że dojadę do czerwonego szlaku. Nie tylko nie dojechałem, ale też zawróciłem, bo trafiłem na wąwóz. Może gdybym się w niego wpakował, to wyjechałbym w Gackach, ale nie jestem downhillowcem, oj nie ;]
Wróciłem do miejsca, gdzie zboczyłem z pieszych szlaków i ruszyłem do Zamkowych Skał, na których są ruiny zamku. Stare, ulegające dewastacji przez namiastkę człowieka, licznie odwiedzane przez turystów. U podnóża szumiący strumień, wokół widok na Dolinę Kluczwody.
Ściemnia się, toteż ruszam dalej, próbując dostać się na krajową 94, aby przyspieszyć powrót do domu. Nie lubię odcinka w Krakowie, bo ma bardzo zniszczone pobocze i nie jest w ogóle oświetlony jak ten, którym poruszam się przez wsi. Może następnym razem uda mi się trafić na drogę przez Trojadyn. Nie pamiętam jednak w jakim jest stanie...
Dużo było dziś terenu. Zastanawiam się jak obliczać długość jazdy w terenie, bo skoro jest możliwość wpisania tej wartości, a zdarza mi się jeździć takimi drogami i bezdrożami, to czemu nie?
Kategoria Dolina Prądnika, Polska / małopolskie, po zmroku i nocne, terenowe, kraje / Polska, rowery / Trek

Do Doliny Kluczwody

  37.59  02:08
A dzisiaj dokończyłem wczorajszy plan. Przebiegło to mniej więcej tak:
Zbierając się po pracy do domu, zapomniałem zasilacza do laptopa, więc najpierw udałem się do biura, a później spróbowałem swych sił wydostać się na właściwą drogę do Giebułtowa. Jechałem ulicami Żwirową i Piaszczystą. O ile żwirowa miała niewiele ze swojej nazwy, o tyle druga mi się spodobała. Pośród żółtych kwiatów rzepaku dojechałem do drogi asfaltowej, a dalej na szutrówkę, o ile można tak powiedzieć, bo przejechałem obok zakazu ruchu (ktoś wywalił znak, więc skąd miałem wiedzieć?), wjeżdżając na drogę, która jest w budowie. Dojechałem do ul. Adama Zięby i już byłem pewien gdzie jestem, bo przez całą tę drogę nie miałem bladego pojęcia czemu jeszcze nie trafiłem na właściwy szlak :)
W Giebułtowie na ścieżce dziś żadnych prac. Jak wczoraj skończyli, tak dziś tylko rowerzyści (i jeden koń) ujeździli drogę, choć bardzo nierówno.
Mój dzisiejszy plan przewidywał dokończenie wczorajszej wędrówki, ale ponieważ była późna godzina, to ruszyłem nielubianym przeze mnie wąwozem do Białego Kościoła, a stamtąd do Rezerwatu Doliny Kluczwody. Bardzo mi się spodobało tam, choć jeżdżę na crossie. Ścieżka wygodna, choć ponieważ jest to specyficzne miejsce, to często przejeżdżałem przez błotne kałuże. Rower pewnie do czyszczenia, ale nie tak prędko, bo jechałem kilkoma szlakami i minąłem między innymi rowerowy szlak czerwony, który wiódł do podjazdu. Zostawiłem go na poniedziałek, a sam ruszyłem w dół za strumieniem i szlakami pieszymi czarnym oraz niebieskim. Po drodze zgubiłem czarny szlak rowerowy, ale to chyba normalne, bo wczoraj też go zgubiłem ;D
Szlaki piesze doprowadziły mnie do bramy i ogrodzenia. Ktoś się wybudował w tym miejscu i trzeba było przedzierać się po skałach. W jednym miejscu było dosyć ciasno, w innym stromo, w jeszcze jednym nierówno.
Dojechałem do miejscowości Gacki, gdzie zauważyłem niebieski szlak rowerowy (Szlak Brzozowy). Niestety jednokierunkowy, przez co trudniej się nim poruszać. Zgubiłem go w Ujeździe.
Na drodze krajowej nr 79 miałem nie lada kłopot. Tyle zjazdów tam, że głowa mała. Ja jechałem za znakami na wiadukt, ale zauważyłem, że chodnikiem można jechać rowerem, więc tam wskoczyłem. Później aż włączyłem mapę, by się upewnić, że dojechałem do właściwej drogi. Jechałem jednak nie ulicą, bo tam nawet pobocza nie ma, a piaszczystym poboczem, z którego, jak zauważyłem, korzystają rowerzyści, którym śmierć na tej drodze niemiła. W końcu dotarłem do znanych mi miejsc – do Armii Krajowej i stąd popędziłem do domu. Miałem tylko jeden problem obok jednostki wojskowej, gdzie zawiesiła się aplikacja rejestrująca trasę. Na szczęście jest to dobrze napisana apka i cała trasa się zachowała. Obawiam się, że co 20-30 km będę musiał te trasy przycinać, a później przed komputerem sklejać w całość.
Kategoria Dolina Prądnika, Polska / małopolskie, po zmroku i nocne, kraje / Polska, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery