Lało. Mógłbym nic więcej nie pisać, bo niewiele poza tym się działo. Gdy ruszyłem, poczułem, że miałem za mało powietrza w tylnym kole, ale nie chciałem bawić się w łatanie mokrej dętki, więc tylko dopompowałem koło. Potem powtórzyłem to kilka razy, ale dziura była tak mała (może to nawet odkleiła się pierwsza w tym rowerze łatka, którą założyłem tuż przed wyprawą), że nadal wolałem chwilę się rozgrzać, pompując koło niż marznąć podczas łatania dziury. I tak w Japonii trudno jest o schronienie przed deszczem. Mimo wielomilionowego społeczeństwa, to w Norwegii łatwiej się znajdowało kawałek dachu, by chwilę odpocząć od deszczu.
Lało. Kałuże pochłaniały drogi. Buty zaskakująco przemokły odrobinę później niż wczoraj, ale odzież przeciwdeszczowa nie dawała rady z tym opadem. Po wielu podjazdach dotarłem do jeziora Suwa. Odniosłem wrażenie, że opad osłabł, ale może to był już etap akceptacji, że przemokłem i już nic gorszego nie mogło mnie spotkać. Wybudowali lepszą drogę dla rowerów na kilku odcinkach wokół jeziora. Wciąż pamiętam, jak paskudny był
ten kawałek na zachodzie.
Czekał mnie ostatni podjazd, na którym odrobinę mogłem się rozgrzać. Na wysokości 1000 m n.p.m. znów pojawiły się chmury. Droga niestety była bardzo ruchliwa, więc musiałem korzystać z chodnika dla rowerów, który był tylko odrobinę mniejszym złem. Temperatura spadła do 5 °C, a mgła nie znikała wraz z utratą wysokości. Zacząłem się obawiać, że prędzej zamarznę niż dotrę do celu, ale po kilku kilometrach sytuacja się poprawiła. Co więcej, nawet ulewa przeszła w tryb deszczu, a tuż przed centrum Matsumoto już tylko mżyło.
Po gorącej kąpieli doszedłem do siebie, wyszedłem coś zjeść i przespacerowałem się pod zamek. Ten miał fioletową iluminację. Ulewa wróciła, więc nie wiem, czy w takiej sytuacji nie zostanę tutaj na dłużej.