Lało całą noc. Dopiero gdy ruszałem, opad zmalał, a na chwilę nawet przestał, choć towarzyszył mi do końca wycieczki. Zejście z góry, na której znajdował się hostel, też nie było proste, bo droga zamieniła się w glinianą maź, która pokryła opony i buty grubą warstwą. Nieważne, ile razy nie czyściłbym roweru, to i tak glina wyłaziła z jakichś zakamarków i chlapała na wszystko. Nawet deszcz nie dawał rady jej usuwać.
Kupiłem sobie parasolkę, żeby robić jakieś zdjęcia aparatem, ale zacinało tak nieprzyjemnie, że nawet nie chciało mi się stawać. Przynajmniej wiatr przez większość czasu był martwy, choć końcówkę zapewnił mi przeszywająco chłodną.
Dojechałem do przeprawy promowej. W biletomacie nie było opcji roweru, więc musiałem skorzystać z okienka. Oczywiście znajomość japońskiego była wymagana. Na obiad kupiłem sobie rybnego burgera – z użyciem biletomatu, a jak! Na promie było podobnie do promów norweskich, tylko obsługa sama przywiązała rower i zabezpieczyła go na wszystkie sposoby.
Dopłynąłem do prefektury Kanagawa. Zaskakująco noclegi w ten weekend były zarezerwowane do ostatniej sztuki. Musiałem zatrzymać się w kafejce internetowej. Te w Japonii oferują boksy z siedziskami, a niektóre także prywatne pokoje z miejscem do leżenia. Przestrzeni jest niewiele. Za późno się zorientowałem, że dostałem pokój dla palących, ale na szczęście – z pomocą innego gościa, który znał angielski – udało się zamienić, choć nowe lokum było o połowę mniejsze.
Wjechałem do nieprzyjaznej części Japonii. Chciałem zostawić na chwilę rower, by zameldować się w kafejce, ale wyskoczyli Japończycy, że nie można. Wiele stref większych miast jest zamknięta dla rowerów, choć na o wiele większe auta blokujące przejazd jakoś nikt nie narzeka. Zrobiło się zbiegowisko i znalazł się ktoś z działającym telefonem, bo mój akurat dziwnym trafem odmówił współpracy. Udało mi się przetłumaczyć to, co chciałem zrobić od początku, czyli zostawić rower na 5 minut, a potem go przeparkować. Parking znalazłem dopiero przy stacji kolejowej. 50 jenów za godzinę. Jutro będę jeden obiad w plecy. A telefon nie wiem, co zrobił, ale wymagał twardego resetu, by znów współpracować.
Miałem cały wieczór wolny, więc wsiadłem do pociągu i ruszyłem do Yokohamy, gdzie chciałem zobaczyć chińską dzielnicę nocą, bo za dnia już ją widziałem. Dużo ludzi. Zrobiłem kilka fotek i wystarczyło ze mnie. Nawet przestało padać, więc jest nadzieja na pogodną niedzielę.