Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

Polska / wielkopolskie

Dystans całkowity:51913.57 km (w terenie 4524.34 km; 8.72%)
Czas w ruchu:2454:54
Średnia prędkość:21.09 km/h
Maksymalna prędkość:56.53 km/h
Suma podjazdów:218119 m
Maks. tętno maksymalne:165 (84 %)
Maks. tętno średnie:160 (81 %)
Suma kalorii:160092 kcal
Liczba aktywności:906
Średnio na aktywność:57.30 km i 2h 42m
Więcej statystyk

W kłębach popiołu

  108.37  04:08
Jak rok temu, tak i dzisiaj ruszam na 3-dniową imprezę integracyjną z moją firmą. Może nie do końca wspólnie, bo oni wyjechali 3 godziny po mnie. Ja wyjątkowo na tę imprezę wsiadłem na rower oraz zabrałem kilka planów na trasy rowerowe. Nie chciałem mieć nierowerowego weekendu, zwłaszcza że prognoza pogody na kolejne dwa dni zapowiadała się całkiem znośnie.
Wyruszyłem punkt 6. Po wydostaniu się z miasta zacząłem pędzić nawet 30 km/h. Wybrałem drogę krajową jako najlepszą opcję na szybkie przemieszczenie się na wschód. Było ciepło, ale pochmurnie i... deszczowo. Powitała mnie z rana mżawka, która po pewnym czasie zamieniła się w sączący się deszczyk. Odstałem trochę na stacji benzynowej. Popijając kawę, rozważałem opcje dalszej jazdy. Wszak nieopodal ciągnęła się linia kolejowa. Mimo wszystko nie darowałbym sobie takiej porażki, więc kontynuowałem jazdę przy tej niepogodzie. Padało czasem mocniej, czasem lżej, ale nie czułem się przemoczony.
Największy ruch na drogach był tuż przy miastach w ich kierunku. W sumie była to pora dojazdu do pracy. Ludziom się powodzi. Tyle aut wiozących tylko jedną osobę. Istna burżuazja. We Wrześni poobijałem się o krawężniki na nędznej drodze dla pieszych i rowerów, a za miastem wpadłem na coś dla mnie nowego. Ekologiczne nawożenie pól uprawnych popiołem drzewnym. Szkoda tylko, że wybrali taki dzień. Prawie brak wiatru powodował, że kłęby popiołu tłoczyły się w wielkich chmurach. Przenosiły się na drogę, a opad deszczu tworzył materię lepiącą się do wszystkiego, tak że po kilku minutach od ustania deszczu byłem cały biały. Pył praktycznie niemożliwy do usunięcia bez poświęcenia tony czasu. Nie wiem, kiedy ja to usunę. Deszcz niestety przestał padać i nie było mowy o darmowej myjni.
Za Słupcą zjechałem na bardzo ruchliwą drogę wojewódzką, aby później ruszyć lokalnymi. Ostatnie kilometry po nierównościach nie były zbyt efektywne. Dojechałem do antyrowerowego Mikorzyna (zakaz znalazł się nawet na bramie ośrodka, do którego zmierzałem), gdzie cała ekipa właśnie wysiadała ze złotego autokaru. Dotarłem w samą porę.
Kategoria kraje / Polska, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, z sakwami, rowery / Trek

Do Frankfurtu

  202.49  08:17
Od jakiegoś czasu kusiło mnie, żeby pojechać gdzieś daleko za granicę. Wypadło na Niemcy, bo są najbliżej. Przyszedł mi na myśl Frankfurt. Chciałem zobaczyć, jak wyglądają niemieckie drogi w większym mieście.
Wyruszyłem późnym rankiem, a może wczesnym przedpołudniem. Za dużo czasu spędziłem na planowaniu. Niepotrzebnie. Droga była prosta niczym kij od szczotki. Ponieważ miałem z wiatrem, to mogłem rozpędzać się bez większego zmęczenia. Odrobiłem dzięki temu czas spędzony w domu. Postojów nie robiłem dużo. Ot, żeby odpocząć lub zjeść. W Buku zjadłem drugie śniadanie. W Zbąszyniu najpierw odwiedziłem pozostałości po twierdzy, a potem w typowej restauracji nad jeziorem zjadłem niczym niewyróżniającą się rybę. Zaliczyłem jedyną zbąszyńską drogę dla rowerów, drogę wojewódzką szerokości leśnego duktu, a potem Świebodzin. Miałem nadzieję rzucić okiem na tę figurę, co to o niej było kiedyś głośno, ale stanęła na takich przedmieściach, że nie chciało mi się zjeżdżać z głównej trasy. Potem pojechałem drogą krajową. Wynudziłem się tam po wsze czasy. W ogóle ta cała wycieczka nie była ciekawa. Pozostała nadzieja kolejnego dnia.
Gdy docierałem do Rzepina, zaczynało zmierzchać. Poszukiwania noclegu trwały długo. Objechałem całe miasto, bo ślamazarny dostęp do internetu nie potrafił szybko mi pomóc we wskazaniu miejsc noclegowych. Na szczęście znalazł się hotel w innym mieście – w Słubicach. Dotarłem tam po niespełna godzinie jazdy po pustej drodze w mroku (no, może ze światłem latarki). Wpadło nawet 200 km na liczniku, z czego byłem zadowolony.
Kategoria Polska / lubuskie, kraje / Polska, po zmroku i nocne, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, mikrowyprawa, rowery / Trek

Nad jezioro w Obornikach

  106.62  04:43
Zaczęły się nieznośne upały. Chciałem dzisiaj wyjechać wcześnie rano, ale nie udało mi się i już po kilkudziesięciu kilometrach czułem powolne wyparowywanie energii.
Nie chciałem jechać daleko. Wolałem zrobić szybką pętlę przed południem, zanim temperatura naprawdę dałaby się we znaki. Skierowałem się najpierw na Szamotuły. Standardowa droga, więc bez rewelacji. Potem uderzyłem na Oborniki, bo wcześniej tamtędy nie jechałem. Nie był to najlepszy wybór, ponieważ wzdłuż niej ciągnęły się tragicznej jakości drogi dla rowerów. Miara się przebrała, gdy wpadłem w taką dziurę, że prawie poleciałem na twarz. Zjechałem na ulicę i ignorowałem wszelkie znaki postawione przez pojebanych ludzi. O ile to jeszcze ludzie.
Dojechawszy do Obornik, miałem dość. Skierowałem się na dworzec kolejowy. Gdy go w końcu odnalazłem, okazało się, że mam szczęście, bo pociąg odjeżdżał w przeciągu pięciu minut. Był jeden problem – nie miałem gotówki. Wyjrzałem na ulicę, ale nie dostrzegłem bankomatu. Pojechałem w jego poszukiwaniach aż do centrum. Podobną sytuację miałem w Koźminie Wielkopolskim, z tym że wtedy zdążyłem. Do kolejnego pociągu były 2 godziny. Pojechałem nad jezioro, które zauważyłem podczas wcześniejszych poszukiwań dworca. Na plaży było niedużo ludzi. Miałem na sobie sandały, koszulkę i kolarki. Te ostatnie musiały mi zastąpić kąpielówki. Woda była bardzo przyjemna, choć pozostawiała brunatny nalot na włosach. Przesiedziałem w niej ponad 2 godziny z przerwami, żeby się rozgrzać. Przyznam się, że nie umiem pływać i próbowałem ze wszystkich sił się nauczyć. Nie jest to proste. Nie wiem, jak to przychodzi z innym z taką łatwością. Jeśli upały nadal takie będą, to zacznę częściej jeździć nad wodę. Może następnym razem bliżej, a może gdzieś dalej.
Ostatecznie nie wybrałem najłatwiejszej opcji powrotu do domu pociągiem i ruszyłem na południe bez koszulki, susząc się i wyrównując opaleniznę rowerową. Nie mogę pozbyć się nieopalonych miejsc na twarzy po paskach od kasku. Na szczęście wybrałem lokalne drogi i mogłem bezpiecznie jechać z gołą głową. W połowie drogi do Poznania ciemne chmury spowiły niebo i skończyło się słońce. Temperatura zaczęła spadać do przyjemnego poziomu. Zanosiło się na deszcz, jak prognozowało meteo.pl. Na szczęście dotarłem suchy, a deszcz zaczął ciapać dopiero wieczorem. Przez okno zaczął wtedy wiać taki przyjemny wiatr.
Na pewno kilka osób ucieszyłby fakt, że nie mam stopki w rowerze. Zaczęło się to tak, że od kilku dni z tylnego koła uciekało powietrze, jednak wystarczyło raz dziennie dopompować dętkę i mogłem dalej jeździć. Miałem wczoraj chwilę, żeby to zbadać, ale żadnej dziury nie znalazłem. Wciąż ona tam jest, bo dzisiaj powietrze też zeszło. Przy okazji chciałem nasmarować zawias w stopce, bo mocno hałasował. Coś mnie jednak podkusiło, żeby odkręcić pewną śrubę. Wszystko wyczyściłem, nasmarowałem i pojawił się problem, bo ani rusz nie udało mi się z powrotem zakręcić śruby, a wszystko przez dwa niezależnie ruchome elementy. Tak wylądowałem bez stopki. Miałem nadzieję zdążyć kupić nową dzisiaj przed zamknięciem sklepów, ale zrobię to jutro.

Kategoria kraje / Polska, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, rowery / Trek

Siedzenie nie zawsze jest wygodne

  132.24  06:31
Planowałem dojechać dzisiaj do Konina, zaliczając po drodze kilka nowych gmin. Planowałem przejechać kolejne z rzędu 200 kilometrów. Planowałem spędzić ten weekend przyjemnie, ale tej przyjemności było zaledwie kilka widoków na dwie kotliny. Reszta to ból i próba myślenia o wszystkim, byle nie o nim.
Moje wczorajsze bezcelowe błądzenie po Wrocławiu nie było do końca bezcelowe. Mogłem wyruszyć w dalszą podróż, jednak musiałem wybrać spacer. Od pewnego czasu gnębią mnie krosty pojawiające się na pośladku (zawsze w innym miejscu). Zaczęło się to mniej więcej wraz z zamontowaniem lemondki. To paskudztwo dopadło mnie także wczoraj. Dotarłszy do Wrocławia, nie mogłem już usiedzieć w siodle w żadnej pozycji. Miałem nadzieję, że ból choć odrobinę przejdzie, gdy nie będę siadał. Nie zmieniło się nic do dzisiaj. Mimo wszystko wyjechałem w trasę, próbując przezwyciężyć niewygodę.
Wystartowałem przed godziną ósmą. Najpierw zajechałem na kawę do pobliskiego sklepu, a potem skierowałem się na Twardogórę. Chociaż na niebie było dużo chmur, to temperatura szybko rosła. Najprzyjemniej pod tym względem jechało się przez lasy. Z Międzyborza w stronę Kobylej Góry pojechałem jak przed trzema laty. Zupełnie nieznajome drogi. Jedynie drewniany kościół w Myślniewie zapadł mi w pamięć. Znalazłem się na Wzgórzach Twardogórskich, a potem na Wzgórzach Ostrzeszowskich. Rozciągają się z nich widoki na Kotlinę Milicką oraz Kotlinę Grabowską. Gdybym tylko znalazł jakąś wieżę widokową, wtedy nasyciłbym oczy bezkresnymi widokami, czego mi tak bardzo brakuje.
Ból był nie do wytrzymania. Wygrał ze mną i skręciłem na Ostrów Wielkopolski. Ostatnie kilometry pokonałem w oparach spalin i prażącym słońcu. Na pociąg czekałem godzinę, po czym wróciłem wykończony do domu.
Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, dojazd pociągiem, mikrowyprawa, rowery / Trek

Do sklepu po lusterko

  210.36  09:40
Już od dawna planowałem kupić lusterko, bo czuję się niepewnie na ulicach Poznania. Pomyślałem o lusterku na kask, ponieważ wraz z lemondką byłaby to dobrana para. Wypatrzyłem sklep, w którym można takie cudo wypróbować, zapytałem o dostępność towaru, wyznaczyłem trasę i mogłem ruszać. W sobotę sklep był otwarty do godz. 15, więc wstałem wcześnie rano, ubrałem się ciepło, bo było tylko 7 °C i po godzinie 5 wyruszyłem na południe – do Wrocławia.
Chciałem ominąć beznadziejne drogi w Puszczykowie, więc skierowałem się na Kórnik, a potem na Śrem. Droga do drugiego miasta była wąska, a i aut jakoś dziwnie dużo o tej porze jechało. Po drugim śniadaniu i kawie na stacji benzynowej pojechałem dalej wojewódzką; było już odrobinę bezpieczniej.
Za Miejską Górką średnia prędkość podupadła przez zaniedbane drogi. Minąłem Park Krajobrazowy Dolina Baryczy, który kilka lat temu tak mi się spodobał, że chciałem tam nawet wrócić, ale po dziś dzień nie doczekałem się tego. Na pewno nie odpuszczę przejażdżce po szlaku dawnej kolei wąskotorowej z Sułowa do Stawów Milickich. Tylko kiedy moje koło tam stanie?
W Żmigrodzie park przyciągnął mój wzrok, jednak gdy zobaczyłem zakaz ruchu rowerem, wycofałem się szybko. Jako że chciałem załapać się na gminę Oborniki Śląskie, pojechałem możliwie najkrótszą drogą w kierunku siedziby gminy. Najpierw drogą wojewódzką z kierunkiem na Wołów (aż przypomniały mi się moje początki długich wypraw), a potem lokalnymi asfaltami i terenami. Coś mnie podkusiło, żeby wjechać do Osoli. Uzupełniłem tam zapas wody i zacząłem podjazd pod niewielką górkę, gdy nagle wyprzedził mnie dziadek, ale na elektryku, więc się nie liczy. Skubany jechał jakby miał z górki.
Oborniki Śląskie mnie przestraszyły. Miałem tylko godzinę i dużo kilometrów na karku. Miałem szansę, jednak zbyt długo wahałem się. Problemem stanowiły znaki informujące o braku wjazdu do Wrocławia. Objazd został poprowadzony aż do drogi krajowej nr 5 – przez Trzebnicę. Nie dałem się zastraszyć i pojechałem zgodnie z planem. Nie tylko ja, bo ruch był strasznie duży, a wrocławianie okazali się najgorszymi kierowcami, jakich kiedykolwiek spotkałem. Co prawda do wypadku nie doprowadzili, ale na gazetę wyprzedzał co trzeci. Był też krakus, który swoim wielkim, śmierdzącym blachowozem wyprzedził mnie kilka razy i zawsze w tej samej, niebezpiecznej odległości. To już było działanie z premedytacją. Tylko gdzie on się ukrywał, czekając na mnie? Nie zauważyłem go w żadnej z kolumn aut wyjeżdżających z Wrocławia.
Brak wjazdu do Wrocławia polegał na tym, że powstał remont, a na drodze uruchomiono ruch wahadłowy. Jedynym mankamentem było to, że legalnie przejechać tamtędy może wyłącznie komunikacja miejska. Mimo to ci wszyscy kierowcy, którzy pędzili na złamanie karku w obie strony, nie robili sobie nic z zakazu. Co więcej – krótki okres świateł dostosowany do ruchu autobusów powodował, że kierowcy wzajemnie zajeżdżali sobie drogę. Istny cyrk.
Mimo wszystko wjechałem do miasta, ale w połowie drogi od rogatek do sklepu wybiła godzina 15. Na dodatek ja, jadąc kiepskiej jakości drogami rowerowymi (niektóre niby jednokierunkowe, ale jak wszędzie indziej – kto się tym przejmuje?) i myśląc, że doprowadzą mnie one do centrum, dotarłem nie wiadomo gdzie. Ciekawe, kiedy zorientowałbym się o złym kierunku, gdybym nie miał odbiornika GPS. Ponieważ nie było już sensu, aby jechać do zamkniętego sklepu, to udałem się na Stare Miasto. Nie wiedziałem, co ze sobą zrobić, więc kręciłem lub spacerowałem bez celu tu i tam. Gdy zmierzch zaczął się nieubłaganie zbliżać, zacząłem rozglądać się za noclegiem. Najpierw w centrum, ale potem wpadłem na pomysł, że mogę szukać w regionie, przez który miałem jechać nazajutrz. Dzięki temu udało mi się trafić na tanią kwaterę prywatną. Byłem wyczerpany po nieudanej gonitwie i długim spacerze. Lusterko poczeka albo po prostu zamówię je i będę liczył, że mi się spodoba.

Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, mikrowyprawa, rowery / Trek

Gorzów Wielkopolski

  239.20  11:08
Wczorajsza prognoza pogody mnie lekko zawiodła. Miała być burza, a jedyne co przeszło to wielka, czarna chmura. Dzisiaj za to pokładałem wielkie nadzieje w silnym wietrze z zachodu i stąd powstała myśl, aby wyruszyć do Gorzowa Wielkopolskiego. Właściwie wykorzystałem ułożony wcześniej plan zaliczania gmin w północnej części województwa lubuskiego.
Wcześnie rano pojechałem na dworzec. Pierwszym – pełnym – pociągiem do Krzyża, drugim – pustym – do Gorzowa (według konduktora tylko 20 pasażerów, a lokomotywa spalinowa, zabójczo śmierdząca, więc nie dziwię się). Niebo było zachmurzone od początku dnia i w Poznaniu w drodze na dworzec padał nieznośny kapuśniak. Liczyłem na rozpogodzenie po południu, choć liczba zabranych ubrań mogła nie wystarczyć, co odczuwałem już w drugim pociągu (zaledwie 15 °C). Zabrałem tylko kieszeń biodrową i aby jeszcze bardziej odciążyć rower, zdemontowałem bagażnik (nie wiem, czy uda mi się jeszcze jakiś wyjazd z sakwami w tym roku). Chciałem sprawdzić, jak szybko dotrę do domu na jeszcze lżejszym rowerze.
Tuż przed godz. 9 dotarłem do Gorzowa. Na szczęście deszczyk ustał. Pokręciłem się po mieście i ruszyłem na zachód. Nie za szybko, bo wiatr nie pozwalał, ale trzeba było się jakoś dostać do Witnicy. Ruch nie był duży, toteż nawet nie wjeżdżałem na kretyńskie drogi dla pieszych i rowerów z nierównej kostki. Po co je budują?
Od Witnicy jechałem na północ drogami przez las. Na jednym skrzyżowaniu się zagapiłem i zaliczyłem trochę terenu, żeby naprostować swój plan. Drogą wojewódzką wróciłem do Gorzowa. Ruch się wzmógł, ale nawierzchnia była bardzo wygodna, więc chwytając wiatr, mogłem przyspieszyć. Strzeliłem sobie nawet kilka fotek typu selfie, co nie jest takie proste i stwierdziłem, że moja lemondka byłaby bardzo wygodna do czytania książek. Jedyny warunek to równe drogi o zerowym ruchu.
W Gorzowie znalazłem się przed godz. 13. Wiedziałem już, że będę wracał po zmroku. Zatrzymałem się pod marketem na jakiś obiad i ruszyłem na południe w kierunku Lubniewic. Widziałem po drodze wiele drzew, które ucierpiały w czasie ostatniej nawałnicy. Wygląda na to, że żywioł był łagodny dla Poznania.
W końcu mogłem ruszyć na wschód. Musiałem zaliczyć jeszcze trochę terenu i dotarłem do Międzyrzecza. Niestety na kilka chwil przed miastem ustał wiatr. Moje nadzieje na szybki powrót do domu ulotniły się jak kamfora. Zatrzymałem się w restauracji z chińszczyzną. Ostatnio zostałem szybko obsłużony. Tym razem musiałem odczekać prawie pół godziny. Będę na przyszłość pamiętał, aby zapytać o czas oczekiwania. Jedyny kucharz przygotowywał jedno danie na 5 minut. Za to smakowało bardzo dobrze.
Dalej droga pokrywała się z tą, którą jechałem rok temu nad morze. Nawet coś mnie podkusiło, żeby wjechać na niewygodną (najpierw piaszczystą, a potem pokrytą betonowymi płytami) drogę do Trzciela. Nieświadomie zrobiłem kółko po tym mieście, a wszystko przez drogi jednokierunkowe. Potem wjechałem na drogę krajową. Ruch był duży, ale na szczęście obok biegła chora droga dla rowerów. Nawierzchnia z niefazowanej kostki Bauma, co jest wygodniejsze od tej fazowanej, ale metalowe szykany na przejazdach dla rowerów – co za popapraniec to wymyślił? Żeby klocki Lego każdego dnia podchodziły mu pod stopy!
Do Nowego Tomyśla pojechałem dłuższą drogą, bo nie miałem ochoty na piachy, a tych było sporo rok temu. Potem już miałem po prostej drogą wojewódzką. Na jednym z przejazdów kolejowych zrobiłem kilka kółek, bo było czerwone. Po pierwszym pociągu pierwszy z kierowców ruszył zanim szlaban zdążył się podnieść. Musiał mieć zabawną minę, gdy szlaban go zablokował. Nadjechały po chwili jeszcze 2 pociągi. Powinni zabierać prawo jazdy takim pajacom przynajmniej na 3 miesiące. Nie na darmo jest przepis zabraniający wjazdu na przejazd kolejowy, gdy na sygnalizatorze miga czerwone światło.
Zmrok zastał mnie w okolicy Buku, więc do domu wróciłem na pół godziny przed północą. Spotkałem po drodze kilku idiotów bez świateł. Dlaczego mnie to tak drażni?
Kategoria Polska / lubuskie, kraje / Polska, po zmroku i nocne, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Miasteczko Krajeńskie

  211.39  09:37
Miałem plan, aby wyjechać na 2 dni gdzieś na zachód Polski. Prognoza niedzielnych burz przekreśliła jednak moje zamiary. W dodatku wczorajsza wieczorna wycieczka spowodowała, że wstałem późno. Nie miałem jednak zamiaru lenić się cały dzień, dlatego jak najszybciej wyruszyłem w drogę. Bez wyrysowanego planu i bez bagażu. Wiedziałem tylko, że pojadę z wiatrem w kierunku Piły.
W Poznaniu był dziwnie duży ruch. Chyba przez to próbując wydostać się z miasta, pojechałem w złym kierunku. Na szczęście ta droga nie była drogą zmarnowaną, bo na krajówce do Obornik ruch był strasznie duży, więc oszczędziłem sobie odrobinę tej nieprzyjemności. Jazda na lemondce obok pędzących aut mocno podnosiła średnią, toteż szybko pokonałem ten krótki dystans.
Oborniki jak zwykle odpychają przez idiotyczną infrastrukturę drogową dla rowerów. Droga z kostki brukowej to pikuś. Tam można się porzygać od setki podjazdów do posesji. Co za amatorstwo.
Gdy wyjechałem z Puszczy Noteckiej, południowy wiatr zdążył zamienić się w północny. Wiedziałem, że tak będzie, ale nie sądziłem, że tak szybko. Gdybym wyruszył wcześniej, problemu by nie było. Nie chciałem jednak odpuszczać. Zbyt daleko zajechałem, żeby zawrócić. Z każdym kilometrem patrzyłem, ile jeszcze zostało do Ujścia. Pod jakimś sklepem wypadł mi bidon Isostara (ciężko dostać nowy), roztrzaskując korek, a kawałek dalej, na przejeździe kolejowym, pękł koszyk na bidon. Jak to dobrze, że nie wyrzuciłem starego koszyka, który wciąż był sprawny, ale bałem się, że może się z nim stać to samo, co z obecnym. Cóż, domyślałem się, że Kross nie robi wytrzymałych produktów, więc następnym razem będę omijał tego producenta z daleka.
Wreszcie dojechałem do Ujścia, a zaraz dalej skręciłem na wschód. Wiatr zaczął wiać w plecy. Od razu przyjemniej i zdecydowanie lżej. Trafiłem nawet na międzynarodowy szlak R1. Trafiło się kilka mniejszych podjazdów, a widoki na obszar Doliny Środkowej Noteci i Kanału Bydgoskiego były świetną nagrodą za trud włożony w tę wyprawę. Minąłem dziesiątki ogrodzonych sadów. Jaka szkoda, że te czerwone skarby na tysiącach drzew były tak niedostępne. Miałem jeszcze nadzieję, że w którejś wiosce trafię na rolnika chętnego sprzedać mi odrobinę owoców, jednak tak się nie stało.
Czas niestety leciał szybko. Chciałem zaliczyć kilka gmin więcej, jadąc do Ośka nad Notecią, ale nie lubię chodzić późno spać, więc w Białośliwiu skręciłem na południe. Miałem nadzieję na wygodną podróż po drodze wojewódzkiej, i tak właśnie było. Lemondka bardzo dobrze się spisywała, choć podkładki są ze słabej jakości pianki, przez co pot po pewnym czasie powoduje, że przedramiona się ślizgają. Będę musiał poszukać lepszego rozwiązania.
Dojechałem do Wągrowca. Jest to jedno z najbardziej nieprzyjaznych rowerzystom miast. Gdzie się nie obejrzeć, tam droga dla pieszych i rowerów na słabej jakości chodniku. Do tego progi zwalniające, zebry zamiast przejazdów rowerowych. W ogóle te znaki – sugerują pierwszeństwo dla rowerzystów, a umiejscowienie po lewej stronie drogi czy brak znaków za skrzyżowaniem to jakiś absurd. Co za barany wymyślają coś takiego? To jest skuteczna antyreklama dla miasta.
Miałem nadzieję, że wydostanę się z tamtego piekła pociągiem, ale ostatni odjechał 20 minut przed moim przyjazdem. Zresztą doszukanie się rozkładu jazdy na tym placu budowy (dworzec doczekał się remontu) graniczy z cudem – jedyny znajduje się daleko na peronie. Musiałem więc wrócić do Poznania o własnych siłach. O dziwo za miastem kilka dróg dla rowerów było wyłożonych dobrym asfaltem, jednak nadal muszą się oduczyć budowania progów zwalniających. Kto to widział w XXI wieku na prostej, niezabudowanej drodze je stawiać?
Skoki też się postarały o zakazy wjazdu rowerem i asfaltowe drogi dla rowerów z progami zwalniającymi. Tylko jak omijać takie wioski? Coraz mniej jest bezpiecznych dróg. Na szczęście niczego nie uszkodziłem, choć na jednym krawężniku myślałem, że zaraz usłyszę syk. Szybko przejechałem przez Murowaną Goślinę, potem przez Biedrusko i do Poznania dotarłem po godzinie 23. Lemondka po zmroku słabo się spisuje, bo kark i plecy szybko mnie rozbolały od monotonii jazdy w ciemnościach. Chociaż z drugiej strony – zawsze boli mnie kark podczas jazdy nocą.
Jest pewien sukces, bo teraz już mam pewność, że od trzech lat powodem stukania w trakcie jazdy jest przedni amortyzator. Leżąc na kierownicy, niczego nie słychać, więc czeka mnie kolejny wydatek, zwłaszcza że stukanie strasznie się ostatnio nasiliło. Pomału nie idzie tego wytrzymać.

Kategoria kraje / Polska, po zmroku i nocne, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, Puszcza Notecka, rowery / Trek

Pierwsza próba lemondki

  38.21  01:38
W końcu się na to zdobyłem, mimo że nie minęło wiele czasu od ostatniej wycieczki, podczas której przypomniałem sobie o pomyśle zamontowania lemondki. Odwiedziłem dzisiaj kilka sklepów, jednak we wszystkich były dostępne wyłącznie 2 modele. Pierwszy nie pasował do mojej kierownicy, więc wziąłem Tranz-X JD-802. Zamontowałem go i wybrałem się na jazdę testową.
Chciałem wypróbować nowy sprzęt gdzieś na płaskiej drodze, więc przyszedł mi do głowy asfalt prowadzący do Kiekrza. Potem pocisnąłem jeszcze kawałek na północ i wróciłem do Poznania starą krajówką, kręcąc się jeszcze chwilę po nieznanych mi ulicach.
Wrażenia bardzo pozytywne. Bardzo wygodnie się jechało, choć mój egzemplarz wydaje się być przeznaczony dla osoby ciut wyższej. Wypróbowałem kilka pozycji i nie będzie tak źle. Największą zmianą jest użycie innych partii mięśni. Całe szczęście od jakiegoś czasu skupiam się na ćwiczeniach łydek, które po dzisiejszej przejażdżce były najbardziej wyczerpane. Dodatkowo nacisk na siodło jest dużo mniejszy, więc mam nadzieję, że w końcu długie wyprawy zaczną być przyjemne. Mogłem też użyć wyższych biegów – jechało się lżej dzięki zmniejszeniu oporów powietrza. Nie można jednak przesadzać, bo z wrażenia cisnąłem czasem za mocno.
Kilka dni wcześniej, przechodząc między półkami sklepu sportowego, dostrzegłem siodła, a wśród nich Selle Italia Shiver XC Flow. I tak miałem wymienić moje – zniszczone już – siodełko, więc dałem się przekonać do zakupu. Ciut mniejsza powierzchnia, z otworem, w dotyku tak samo miękkie jak stare. Pierwsza myśl podczas jazdy próbnej – jak daleko na tym przejadę? Pewnie trzeba przywyknąć. Jeszcze nie próbowałem jeździć w kolarkach z wkładką, a dzisiaj chciałem od razu wypróbować lemondkę, więc nawet się nie przebrałem po pracy. Przekonam się w weekend, jak się jeździ na większych dystansach.
Kategoria kraje / Polska, Polska / wielkopolskie, rowery / Trek

Z wiatrem ze Stargardu Szczecińskiego

  208.52  09:48
Przez kilka ostatnich dni wiatr był bardzo dokuczliwy. Choć wiał z jednego kierunku, do dzisiaj niestety zdążył zmaleć. Jazda ze zwykłym wiatrem nie imponowała, ale wolałem wsiąść do pociągu i pojechać daleko, bo w plany włożyłem gminobranie. Padło na niedawno ułożony plan ze Stargardu Szczecińskiego prawie po prostej do Poznania.
Na miejsce dostałem się przed godz. 9. Pociąg był pełny – i zwykłych podróżnych, i rowerzystów. Na stacji końcowej podszedł do mnie rowerzysta, Wojtek. Okazało się, że tak jak ja zaplanował podróż do Poznania, jednak nasze plany się rozmijały. Coś się udało jednak poprzestawiać i dołączył do mnie. Uprzedził, że ma problem z kolanem i jeździ tempem turystycznym. No dobrze, może jego tempo nie będzie takie złe – myślałem. Na wyjeździe ze Stargardu Szczecińskiego prowadziłem ja. Powoli, żeby rozgrzać mięśnie. Po kilku kilometrach, w obawie o kolano kolegi, pozwoliłem mu poprowadzić. Cóż, jeśli to było jego tempo turystyczne, to raczej nie chciałbym z nim podróżować w szczycie jego formy. Jechaliśmy prawie 30 km/h. Znów się zastanawiam nad kupnem lemondki. Słyszałem o niej same dobre opinie.
Po kilkudziesięciu kilometrach pojechaliśmy w swoje strony. On do Pełczyc, ja do Choszczna. Stwierdził, że całą drogę moglibyśmy przejechać wspólnie, gdybym nie miał w planach terenów (wszystko przez zaliczanie gmin), a on tereny omijał szerokim łukiem. Nie dziwię się, bo na niektórych odcinkach nie było wygodnie.
W Bierzwniku trafiłem na dawny klasztor Cystersów. Trwają tam prace rekonstrukcyjne mające na celu odbudowę zabytku. Ciekawe jaki będzie efekt końcowy i ile jeszcze lat to potrwa (a trochę to już trwa, jak wyczytałem z tablicy informacyjnej). Na mapie wypatrzyłem obiekty cysterskie w innych miejscach w Polsce. Może jeszcze kiedyś trafię na nie.
Z Dobiegniewa do Krzyża Wielkopolskiego wolałem przedostać się asfaltami, ale do Wronek nie miałem wyjścia i wjechałem do Puszczy Noteckiej. Niektóre fragmenty dróg były w strasznym stanie – piach, tarka. Tę puszczę można lubić chyba tylko zimą, gdy zmarznięte drogi pozwalają w pełni cieszyć się jazdą w terenie.
Przed Szamotułami widziałem auto w polu kukurydzy, którego pomoc drogowa nie umiała wyciągnąć, a w samym mieście natrafiłem na dziewczynę jadącą na koniu po przejściu dla pieszych. To sobie znalazła miejsce na konną przejażdżkę. Szkoda tylko konia, bo musi wdychać te wszystkie spaliny. Zawsze byłem przekonany, że te wszystkie końskie odchody na chodnikach w Poznaniu to sprawka Policji, a jednak niesłuszne były moje oskarżenia.
Od Szamotuł ciągnęło się kilka kilometrów dróg dla pieszych i rowerów w bardzo złym stanie. Nie wiem, kto wymyśla takie rzeczy, ale powinien stanąć przed słupem i walić w niego głową, aż wyrosną kwiatki. Do domu dotarłem po zachodzie słońca.
Kategoria Polska / zachodniopomorskie, kraje / Polska, Puszcza Notecka, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, ze znajomymi, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Lednica, Czechy, Rzym, Wenecja i Biskupin

  161.82  07:22
Przemokłem w piątek podczas powrotu z pracy, dlatego wczoraj nie wybrałem się nigdzie. Prognoza pogody jest niezmienna od czterech dni, więc dzisiaj także ryzykowałem zimnym prysznicem z nieba. Cóż, z cukru nie jestem, a za tydzień zaczyna się mój urlop, więc chciałem zaliczyć jakąś gminę w okolicy.
Na niebie całkowite zachmurzenie, ale nie było chłodno. Lekka bluza wystarczyła. Nie miałem ochoty na starą krajówkę do Pobiedzisk, ale gdy lunęło, a ja byłem na przedmieściach Poznania, zmieniłem plan, wykluczając wszelki teren. Wolałem stabilny asfalt. Sporo na nim kałuż, ale zdecydowanie czyściej.
Lednica nie zaimponowała mi. Brama Ryba jest mniejsza niż sądziłem. Za to widoki chmur zmieniających się raz za razem bardzo mnie przyciągały. Takie pocieszenie w ten deszczowy dzień.
Przejechałem przez Czechy, a potem przez Rzym, który chciałem już od roku odwiedzić. Zobaczyłem tam nawet znak kierujący do dębu „Chrobry”, ale nie miałem pojęcia, gdzie go szukać i za ile kilometrów się ujawni. Zignorowałem pomnik przyrody i pojechałem dalej. Kolejny na drodze był Biskupin.
W Gąsawie przed Biskupinem spotkałem kolejkę wąskotorową Żnińskiej Kolei Powiatowej. Odjeżdżała w ciągu pięciu minut, ale czas jazdy zdecydowanie odradził mi tej przyjemności. W dodatku lokomotywą była spalinowa LYd2. W taborze mają ciekawszy okaz – parowóz Px38 z 1938 roku, ale chyba rzadko wyjeżdża w trasę.
W biskupińskim muzeum nie znalazłem parkingu dla rowerów. Szkoda, bo miałem nadzieję zobaczyć kawałek historii, o której kiedyś się uczyłem w szkole. Zaraz dalej wjechałem do Wenecji, a tam Muzeum Kolei Wąskotorowej. Ach, ależ ja mam czasu na zwiedzanie.
Deszcz prześladował mnie coraz częściej. Na szczęście ten bardziej ulewny wlókł się tak wolno, że z daleka było wiadomo, że za chwilę lunie. Czasem chowałem się pod wiatami przystanków, a czasem pod drzewami. Te iglaste chroniły najgorzej. Słońce pokazało się zaledwie kilka razy. Najczęściej zapowiadało deszcz.
W Żninie zacząłem się zastanawiać, czy nie zmienić planu i zamiast na Bydgoszcz, żeby pojechać na Inowrocław. Zdecydowałem się kontynuować podróż zgodnie z planem. Co prawda nie zdążyłbym na tańszy pociąg, ale w Bydgoszczy byłem zaledwie raz, a ponieważ dzisiaj jest przesilenie letnie, to mogłem wrócić później. Zawsze to więcej zdjęć.
Było strasznie dużo aut na drodze z Łabiszyna do Brzozy. Gdzie te wszystkie osobówki pędziły w tak niepogodne niedzielne popołudnie? Jeszcze nadciągnęła taka czarna chmura, że co chwila z niej kropiło lub padało. Już wiedziałem, że nie zdążę na kolejny pociąg i będę musiał czekać 2 godziny na TLK. Na szczęście bezpośredni do Poznania.
Niektórzy pomylili drogę ekspresową z prowadzącą wzdłuż niej drogą lokalną. Gdzie była drogówka? Wedle obecnego prawa ci mordercy nie powinni już mieć prawa jazdy. Nawet jeśli tylko na okres wakacji.
Złapał mnie deszcz, ale taki, że nie odpuszczał długo. Schroniłem się pod wiaduktem. Przejeżdżający rowerzysta rzucił: „Nie ma co czekać”. Rzeczywiście, nie przestawało ciapać. Włożyłem cieplejszą bluzę, bo robiło się chłodno, potem jeszcze kurtkę, bo jednak szkoda mi było przemoczyć bluzę i ruszyłem. Po chwili jazdy przestało padać, zrobiło mi się gorąco i zostałem w samej kurtce.
W Bydgoszczy miałem problem z odnalezieniem dworca głównego, bo nie został oznaczony na mojej mapie. Gdy już do niego trafiłem, okazało się, że jest w remoncie. Po odstaniu w kolejce do okienka po bilet pozostało mi niewiele czasu do odjazdu. Kupiłem coś do jedzenia i zacząłem długą wędrówkę po dworcowym labiryncie. Musieli się nieźle nagłowić w jaki sposób utrudnić życie podróżnym, bo droga na piąty peron jest długa i kręta. Już we Wrocławiu kilka lat temu było łatwiej.
Niestety do domu miałem dojechać późno, ale co tam. Wyprawa się udała. Żałuję tylko, że nie pojeździłem dłużej po Bydgoszczy. Pewnie jeszcze tam wrócę.

Kategoria Polska / kujawsko-pomorskie, kraje / Polska, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery