Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

terenowe

Dystans całkowity:41251.12 km (w terenie 9388.38 km; 22.76%)
Czas w ruchu:2197:51
Średnia prędkość:18.23 km/h
Maksymalna prędkość:71.10 km/h
Suma podjazdów:286433 m
Maks. tętno maksymalne:130 (66 %)
Maks. tętno średnie:160 (81 %)
Suma kalorii:120656 kcal
Liczba aktywności:496
Średnio na aktywność:83.17 km i 4h 34m
Więcej statystyk

Psary

  20.73  00:57
Dzisiejsze wyjście było nieplanowane. Pomyślałem, że skoro poprzedniego dnia się tak dobrze jechało, to nie mogłem dzisiaj odpuścić. Znów wyruszyłem późno. Tym razem niebo było prawie bezchmurne i widziałem słońce, które momentami oślepiało. Ze względu na wschodnio-południowo-wschodni wiatr, pomyślałem o pętli przez Legnickie Pole i Koskowice. Był to jednak dystans zbyt duży w porównaniu z wczorajszym, więc w drodze zmodyfikowałem go odrobinę. W Gniewomierzu miałem jechać szlakiem dookoła Legnicy, ale pomyślałem, aby odwiedzić Psary, przysiółek Gniewomierza.
Za Psarami zaczęła się stara, polna droga. Jak to dobrze, że był tak siarczysty mróz i śnieg nie lepił się, bo na drodze było kilka centymetrów tego puchu. Jazda po zamarzniętej ziemi nie była wygodna. Dopiero dojechawszy do żółtego szlaku, który jest drogą szutrową, mogłem przyspieszyć. Przez Koskowice wróciłem do Legnicy. Temperatura dochodziła dziś do -12 °C i chyba przez to zacząłem czuć skostnienie palców u rąk dużo wcześniej niż wczoraj. Przemarzłem.
Prawdopodobnie sztyca podsiodłowa będzie do wymiany. Gdy podczas wychodzenia z mieszkania złapałem rower za siodełko, to zostało mi ono w ręku. Obecna sztyca jest amortyzowana i najwidoczniej mechanizm ze starości puścił bądź coś się poluzowało. Spróbuję najpierw to naprawić, a jeśli nic nie wyjdzie, to zacznę szukać nowej.
Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, terenowe, rowery / Trek

Szlak z Górzca do DW365

  69.77  03:57
Dałem się namówić, mimo że powinienem pisać moją pracę dyplomową. Wczoraj Bożena wspomniała o wyjeździe, a dzisiaj Jarek napisał do mnie SMS pół godziny zanim wstałem, żebym nie używał napędu jako wymówki i dołączył do nich. Miałem tylko 45 minut, więc nie sądziłem, żebym się wyrobił. Tak też się stało, bo na skrzyżowaniu nikogo nie było. Gdy zobaczyłem dojeżdżającego Jarka, pomyślałem, że wszyscy dopiero się zbierają, jednak tylko się pomyliłem – Bożena z Grześkiem byli w trasie, a my musieliśmy jechać jeszcze szybciej, żeby ich dogonić. Udało się dopiero za zalewem w Słupie.
Na początek podjechaliśmy Górzec szutrami. W oczekiwaniu na Bożenę wjechaliśmy pod sam szczyt. Potem był zjazd drogą, którą niegdyś dojechałem do Jerzykowa. Bez butów z blokami jechało się bardzo źle, bo co chwila uderzałem tylnym kołem o rynny na drodze. Na jakimś skrzyżowaniu powstał plan zbadania dokąd prowadzi jedna z dróg. Jazda może nie była najgorsza, bo błoto lekko zamarzło i nie zapychało kół, ale i tak częściej trzeba było kombinować, jak ominąć drogę, żeby przejechać bez zagrzebywania się.
Jechaliśmy po omacku i na jednym z kolejnych skrzyżowań znów skręciliśmy, wyjeżdżając na pastwisko. Dalej już po bezdrożach, na których strasznie trzęsło, a także polach, które na szczęście nie oblepiały kół. Po powrocie do domu wypatrzyłem na ortofotomapie, że gdybyśmy nie skręcili w stronę pastwiska, to znaleźlibyśmy się prosto na właściwej drodze. Nie byłoby jednak tej frajdy, gdyby tak się stało.
Czerwonym szlakiem rowerowym ruszyliśmy na południe, aby potem wjechać na szlak czarny z ostatniego tygodnia. Tym razem nurt Jawornika był mniej rwący i odważyłem się kilka brodów przejechać.
W Wąwozie Myśliborskim pojawiła się myśl, aby wjechać na skałki. Nie do końca wiedziałem jakie, bo jedyną, na której byłem jest Skałka Elfów. Nie znam nazwy tamtej, bo minęliśmy kilka różnych skał zanim dotarliśmy do ścieżki na szczyt. Na szczęście większość szlaku udało mi się podjechać. Widok na wąwóz nie różnił się mocno od tego ze Skałki Elfów, ale i tak warto było tam wjechać – dla panoramy zawsze plus. Zjazd był zdecydowanie łatwiejszy.
Tradycyjnie odwiedziliśmy Kaskadę. Ja wziąłem gorącą czekoladę, która była jedynie ciepła oraz ciasto miodownik.
Bożena chciała zjechać kapliczkami, więc ruszyliśmy do Jerzykowa. Na początek podjazd czerwonym szlakiem pieszym, którym ostatni raz jechałem półtora roku temu w przeciwną stronę. Nie zapamiętałem, że jest taki stromy. Tak dojechaliśmy do Górzca. Zjechałem Drogą Kalwaryjską. Pierwszy raz. Tak się bałem, że jest to stromy zjazd, a poszło jak z płatka. Jedynie w końcówce, która jest najbardziej stroma, zsunąłem się przez zalegające tam liście. Szkoda mi jednak klocków, bo choć wymieniłem je niedawno, to już muszę skrócić linkę, bo za mocno klamki muszę wciskać.
Droga powrotna standardowa. W Legnicy przejechaliśmy się po wałach kaczawskich. Taki wyjazd przynajmniej raz w tygodniu jest przydatny i chyba nie koliduje za mocno z moją nauką. Szkoda, że zima się zbliża, i to jakaś sroga, bo dobrze byłoby od czasu do czasu wybrać się na dłuższą wyprawę. Gdyby nie brak czasu, to zaliczyłbym kilka gmin.
Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, góry i dużo podjazdów, Park Krajobrazowy Chełmy, terenowe, ze znajomymi, rowery / Trek

Czarnym szlakiem po Chełmach

  67.04  03:38
Zgodziłem się na propozycję dołączenia do wycieczki po Chełmach, żeby nie przyrosnąć do fotela. Pisanie pracy dyplomowej pochłania cały mój czas. Planem na dzisiaj był czarny szlak, którym ostatni raz jechałem chyba półtora roku temu, chociaż z początku nie kojarzyłem go.
Niestety moja opieszałość sprawiła, że mój wyjazd przesunął się o kwadrans względem planowanego. Reszta na szczęście nie marnowała czasu na czekanie na mnie i ruszyli swoim tempem. Dogoniłem ich dopiero w Warmątowicach. W Legnicy wszystkie drogi były strasznie mokre, aż miałem myśli, żeby zawrócić, nawet mimo założonych błotników. Skoro jednak wyszedłem, to nie było sensu przerywać jazdy po raptem kilku kilometrach, bo wstyd takim dystansem się chwalić na blogu.
Grupa liczyła 5 osób, wliczając Bożenę, Ewelinę, Jarka i Piotrka. Przy zalewie odłączyła się od nas Ewelina, wcześniej robiąc z nami wspólne zdjęcie na tle słońca i jeziora. Dziewczyny uczyły Piotrka pozycji do zdjęcia, aby wyglądać szczuplej. Przezabawnie to wyglądało.
Podjechaliśmy Górzec szutrem, a z Pomocnego czerwonym szlakiem rowerowym na południe, żeby dostać się do czarnego szlaku pieszego. Po drodze Jarkowi udało się zobaczyć dzika z bliska, ale nie zrobił mu żadnej fotki, tak szybko pędzili. Próbowałem swoich sił w orientacji, jednak – jak widzę teraz – dobrze trafiłem tylko na Nową Wieś Wielką.
Dotarliśmy do czarnego szlaku. Droga bardzo wygodna, choć powalone drzewa dla rowerzystów są problematyczne. Przejechaliśmy kilka razy przez płynący wzdłuż szlaku Jawornik. No, przynajmniej Jarek to zrobił w całości, bo ja dzisiaj zdecydowanie wolałem przeprawy po kamieniach. W Wąwozie Myśliborskim już były mostki, ale drewniane, bardzo śliskie.
Zatrzymaliśmy się w barze Kaskada na przekąskę. Ja wziąłem jabłecznik, bo już nie pamiętam kiedy ostatnio go jadłem. Wszyscy radośni z takiej ilości terenu, ruszyliśmy w drogę powrotną.
Przed Bielowicami zrobiło się zamieszanie, gdy zniknęli Jarek, a później Bożena. Zawróciliśmy się, ale Piotrek w międzyczasie musiał ruszyć do Legnicy. To Ania, która przyjechała (niestety autem) nad zalew, zatrzymała ekipę. Po pogawędce ruszyliśmy dalej. Jako że teren był błotnisty, to zajechaliśmy jeszcze na myjnię. Błotniki mnie poratowały, jednak rower domagał się mycia.
W domu nie mogłem wyciągnąć telefonu z mojego uchwytu i będę musiał poszukać nowego mocowania do kierownicy. Szkoda, bo lubiłem tamto, tylko zamek ze starości odleciał. Wrzuciłem też mój łańcuch do benzyny ekstrakcyjnej, jak zawsze od ponad pół roku, ale tym razem stało się coś dziwnego, bo zaczęła na nim osiadać korozja, gdy był zanurzony w tym rozpuszczalniku. Pierwszy raz coś takiego mi się przytrafiło. Niestety nie wiem czy udało się go uratować. Wyczyściłem go, nasmarowałem i niestety płynność zginania ogniw zniknęła. Zobaczę czy jest sens zakładania go, bo jeżeli będzie stwarzał opór w pedałowaniu czy, co gorsza, zacznie mocno zużywać napęd, to pójdzie do kosza. Szkoda, bo drugiego takiego łańcucha nie dostanę, a nowy nie będzie pasował do mojego napędu ze względu na stopień zużycia (prawie 9,8 tys. km przejechanych od ostatniej wymiany).
Kategoria ze znajomymi, terenowe, Park Krajobrazowy Chełmy, Polska / dolnośląskie, kraje / Polska, rowery / Trek

Chełmy

  83.52  05:25
Pogoda wciąż się utrzymuje rowerowa, więc trzeba korzystać. Umówiłem się z Bożeną na trochę terenu. Już nawet nie pamiętam kiedy ostatnio jeździłem z kimś. Wstałem wczesnym rankiem, gdy za oknem było jeszcze ciemno. Mieliśmy się spotkać o ósmej, ale wyszło pół godziny później. Było chłodno, coś koło 0 °C. Z wolna ruszyliśmy przez Smokowice – terenem, ponieważ Bożena chciała nakarmić zwierzęta. Te niestety się nie pokazały, prawdopodobnie chroniąc się przed zimnem w innym miejscu. Była jeszcze nadzieja w owcach w Legnicy.
Temperatura rosła ślamazarnie. Choć słońce wyglądało zza drobnych chmurek, to były zaledwie 3 stopnie. Dojechaliśmy do radiostacji w Stanisławowie, gdzie wiatr srogo smagał. Rozciągał się stamtąd przepiękny widok na góry pokryte białym puchem. Aż zapragnąłem znaleźć się bliżej tych szczytów.
Kolejny przystanek na zdjęcia z widokiem na góry był tuż przed Pomocnem. Kierowaliśmy się na Groblę. Ja z początku byłem zdezorientowany i Bożena prowadziła. Wjechaliśmy w teren, który pokonałem już kilkakrotnie, a zorientowałem się dopiero po ujrzeniu korzenia przypominającego gryfa. W Siedmicy poprowadziłem ja, bo Bożena chciała jechać w stronę Jawora. Jechaliśmy przez Rezerwat Nad Groblą, Groblę i potem podjazdem, który wycisnął trochę potu. Na sam Radogost zaczęliśmy podjazd od złej strony, bo ruszyliśmy szlakiem zielonym zamiast niebieskim. Bożena stwierdziła, że jest zbyt sztywny, więc odszukaliśmy łatwiejszej drogi.
Na szczycie chwila przerwy na zdjęcia. Niestety chmury pokryły całe niebo. Góry jeszcze było widać, ale w typowo melancholijnej scenerii. Wiatr nas popędzał, więc ruszyliśmy dalej do Myśliborza. Na zjeździe, tuż przed Kłonicami wpadłem w poślizg i zaliczyłem glebę. Wyrzuciło mnie na trawę, więc nic groźnego.
Przejechaliśmy rzekę Paszówkę. Bożena zrobiła mi zdjęcie i jak na nie spojrzeć, to wygląda bardziej efektownie niż było w rzeczywistości. Dalej podjazd po zboczu Bazaltowej Góry. Teraz, gdy drzewa nie mają liści, zauważyłem taras widokowy. Pewnie jest z niego taki sam widok, jak z wieży, która stoi obok – las urósł i zasłonił wszystko.
Na zjeździe kolejny raz się wywróciłem, ale tym razem wyskoczyłem z roweru i nie leżałem. Nie miałem dzisiaj butów z blokami i nierzadko bałem się, że zsunę się z pedałów, ale ani razu mi się to nie przytrafiło. Nie musiałem się wypinać podczas przystanków lub niebezpiecznych poślizgów. Nie zmarzłem też w stopy, więc kolejny plus. Jako minusy zaliczę bolące śródstopie (niedostatecznie sztywna podeszwa) i trudniejsze podjazdy, gdy nie można było pracować obiema nogami na raz.
Jazda w lesie, z dala od wiatru mogłaby się nie kończyć. Wyjechaliśmy na pole, na którym błoto lepiło się do opon makabrycznie. Wczoraj specjalnie zamontowałem błotniki, żeby oszczędzić sobie i rowerowi nadmiernego błota. Przyniosło to widoczne efekty, choć rower i tak wymagał czyszczenia.
W Myśliborzu zatrzymaliśmy się w Kaskadzie na gorącej czekoladzie i cieście cytrynowym. Potem pojechaliśmy asfaltami, żeby już nie brudzić bardziej rowerów. Wiatr bardzo przeszkadzał.
Niestety owiec w Legnicy nie spotkaliśmy, więc zatrzymaliśmy się przy Kozim Stawie. Bożena w końcu odciążyła swój plecak, karmiąc liczne ptactwo chlebem i bułkami. Potem pojechaliśmy na myjnie. Nauczyłem się korzystać z tamtejszej maszyny rozmieniającej pieniądze, która i tak dopiero po wezwaniu kierownika wydała mi pieniądze. Później jeszcze zawiesił mi się telefon nagrywający trasę, a na domiar złego licznik przestał liczyć. Telefon zrestartowałem, a licznik jakoś po drodze zaczął działać, gdy wytarłem styki.
Powrót po chodnikach, bo Bożenie nie chciało się wyciągać oświetlenia z plecaka, a była już szarówka. Trochę się wychłodziłem podczas końcówki jazdy. Gorąca herbata postawiła mnie na nogi.
Dowiedziałem się czemu tak narzekałem na jeden z łańcuchów – jest on o 3 cm krótszy od pozostałych dwóch. Widocznie bardzo rzadko go używałem. Za rok, od mojego czwartego sezonu (w trzecim nie planuję wymiany napędu) zacznę notować sobie ile przejechałem na którym łańcuchu. Tak będzie najłatwiej, aby ich zużycie było równomierne.
Kategoria Polska / dolnośląskie, Park Krajobrazowy Chełmy, terenowe, ze znajomymi, góry i dużo podjazdów, kraje / Polska, rowery / Trek

Pod Górzcem, pod Chełmkiem

  54.45  02:55
Za oknem słońce oświetlało drzewa, na niebie nie było chmur. Jak nic dzień zapowiadał się piękny. Tak było niestety do południa. Później pociemniało, ale nie zrażałem się. Chciałem wyjść na rower. Prognoza zapowiadała deszcz ok. godz. 16. Uważałem, że zdążę dojechać na Górzec i wrócić. Tuż przed godz. 14 byłem więc w drodze.
Temperatura wynosiła jakieś 12 °C, wiatr wiał lekko w twarz, słońce prześwitywało między chmurami. Ubrałem się jak zwykle, ale chyba za rzadko jeżdżę, bo spociłem się na prostej drodze, a co dopiero miało być na podjeździe. Myślałem, żeby podjechać Górzec asfaltem i przez Stanisławów wrócić do Legnicy, ale zmieniłem zdanie.
W Warmątowicach Sienkiewiczowskich zauważyłem nową mapę obok bramy do pałacu. Oby jak najwięcej takich elementów turystycznych! Na drodze do Bielowic złapała mnie kolka. To znak, że stanowczo za mało jeżdżę. Trzeba wychodzić częściej na rower.
Najpierw myślałem, żeby wjechać z Bogaczowa na drogę terenową, ale zmieniłem zdanie, obawiając się zbyt mokrego podjazdu i boksowania kół (nadal mam te zjeżdżone opony). Pojechałem z Męcinki szutrami, mijając zaledwie dwóch rowerzystów, z czego jednego miejscowego, prowadzącego rower na górę. Za Dębnicą niepotrzebnie skręciłem i prawie pojechałbym do Jerzykowa, jednak w porę zorientowałem się i wyjechałem z lasu.
Zmieniłem zdanie, nie chciałem jechać w dół do Pomocnego, a później przedzierać się po pagórkach. Pomyślałem, że zbadam drogę, której nie ma na mapie OpenStreetMap. Miałem nadzieję na dostanie się do czerwonego szlaku z Bogaczowa do Stanisławowa. Droga była widoczna, dopóki nie wyjechałem z lasu. Tam był koniec śladów. Niestety niepotrzebnie pojechałem na południe i przez to zmarnowałem cenny czas. Słońce z pewnością już zdążyło się schować za horyzontem (było dużo chmur i nie widziałem).
Nie poddałem się jednak. Gdy zobaczyłem, że zbliżam się do Pomocnego, skręciłem, bo wiedziałem, że czeka mnie zjazd, a później mozolne podjazdy. Zacząłem kombinować aż w końcu znalazłem się po raz kolejny w lesie. Jechałem przed siebie, uważnie patrząc na drogę, którą pokrywały duże ilości liści. Po drodze spłoszyłem kilka stad saren, chociaż kilka razy to one bardziej wystraszyły mnie. Minąłem nawet Chełmek i zastanawiałem się jak mogłem podczas mojej wizyty tutaj nie zauważyć tej drogi.
Udało mi się dojechać do znanych miejsc. Niestety gdy dotarłem do czerwonego szlaku (zauważony jeden piktogram na drzewie), niepotrzebnie skręciłem. Po prostu przegapiłem miejsce, w którym szlak skręca, bo właściwie było to skrzyżowanie, na którym się znalazłem. Nie miałem ochoty zsuwać się jak ostatnim razem w przepaść, więc zawróciłem i odnalazłem drogę.
To miała być szybka wycieczka z minimalną ilością terenu, a teraz miałem ubłocony cały rower. Zrzuciłem z grubsza błoto, powyciągałem patyki i liście z napędu, i zauważyłem, że zniknął przystanek. Może i miał dziurę w ścianie, ale czemu od razu go likwidować?
Szybka jazda w dół. Przed Sichowem zaczęło kropić i do samej Legnicy na zmianę wzmagało się i ustawało. Jak zwykle zaczynałem przemarzać w stopy, bo było ok. 6 °C, ale na szczęście to nic w porównaniu z zimą. Nie żałowałem powrotu nocą, bo w Kozicach zobaczyłem piękny widok na Legnicę. Przejrzystość powietrza była dziś wzorowa. Cieszę się też, że pogoda okazała się łaskawa, nie zatrzymując mnie na żadnym z wciąż istniejących przystanków.
Kategoria Polska / dolnośląskie, po zmroku i nocne, terenowe, góry i dużo podjazdów, kraje / Polska, Park Krajobrazowy Chełmy, rowery / Trek

Wielka Sowa

  77.81  03:55
Jeszcze wczoraj planowałem tę wyprawę na sobotę, ale że prognoza pogody zmieniła się znacząco, to nie traciłem ani chwili i wyruszyłem o tej samej godzinie, co zwykle. Tym razem do Dzierżoniowa. Niestety tak się spieszyłem, że nawet nie wyrysowałem planu, co z pewnością zadecydowało o kolejach mojej dzisiejszej podróży.
Na początek przejechałem się po Dzierżoniowie, bo ostatnim razem dużo nie zobaczyłem. Miasto jest bardzo ładne i wygląda na zadbane. Ma też dużo zabytków, więc nie sposób obejrzeć je wszystkie w tak krótkim czasie. Ja musiałem ruszać dalej, aby przed zmrokiem zjechać z górskich ścieżek.
Nie było słonecznie, typowo jesienna pogoda. Szybko dojechałem do Bielawy, która w sumie jest rzut beretem za Dzierżoniowem. Po drugiej stronie ulicy ciągnęła się droga dla rowerów, która była wykonana tak, jak większość dróg tego typu – na odwal.
W Bielawie pierwszy raz spotkałem się z rondem, na którym zjeżdżające auto musiało ustąpić mi pierwszeństwa, gdy nadjeżdżałem z pozornej drogi podporządkowanej. Dalej już bez takich niespodzianek. Zatrzymałem się pod dwoma sklepami. W pierwszym nie było niczego pożywnego, dopiero w drugim kupiłem coś na ząb i na zjadłem na jakimś placu. Wzdłuż strumienia o nazwie Bielawica dojechałem do końca drogi asfaltowej.
Na chwilę przed wyjściem z mieszkania spojrzałem na mapę, bo bałem się, że bez planu będę błądził. Na szczęście z Bielawy widoczna była droga na Przełęcz Jugowską, a stąd uznałem, że poradzę sobie, mając zdjęcie mapy Gór Sowich z Walimia.
Początek szlaku zaczął się słabo, bo nikt nie postarał się o jakąkolwiek mapę od tej strony. No, może poza trasami biegów narciarskich. Wjechałem więc na czarny szlak rowerowy, który piął się aż do samej przełęczy. Droga bardzo ładna, choć brak słońca nie tworzył tej magicznej otoczki złotej jesieni. Trochę szkoda, ale możliwe, że to ostatnie tak ładne dni na podróże w lżejszych ubraniach.
Na ziemi leżało dużo liści, ale od czasu do czasu wyłaniał się asfalt. Nierzadko o długości setek metrów. Kiedyś biegł tędy kawał porządnej drogi.
Na Przełęczy Jugowskiej trafiłem na mapę. Rozwiałem też swoje wątpliwości co do dalszej jazdy. Zamiast jechać przez Kozią Równię, na którą musiałbym najpierw ostro wjechać, a później zjechać do kolejnej przełęczy – skierowałem się na okrężną drogę czarnym szlakiem rowerowym. W ten sposób dojechałem lekkim podjazdem po wygodnym szutrze do Przełęczy Kozie Siodło.
Koniec. Teraz zaczyna się techniczny wjazd po kamieniach czerwonym szlakiem rowerowym. Szczęśliwie jest to dla mnie proste wyzwanie, bo choć mam już wytarty bieżnik w oponach, to jadę bez wielkiej trudności. Turystów na palcach można było policzyć. Minąłem kilku pieszych, biegacza i dwóch rowerzystów.
W pewnym momencie szlak odbija na trawiastą drogę. Myślałem, że to koniec podjazdu, ale jednak nie. To był tylko gest w kierunku rowerzystów, aby ułatwić im kilka metrów drogi, bo zaraz jechałem ponownie kamienną ścieżką. Jeszcze tylko przeprawa przez błoto i jestem na szczycie.
Na Przełęczy Jugowskiej przeczytałem, że wieża widokowa na Wielkiej Sowie jest czynna do godz. 19, więc spokojnie jechałem w górę. Spóźniłem się pół godziny – pod wieżą przeczytałem, że jest czynna do 16.30. Widoków spod budynku nie było za dużo, ale trzeba zrozumieć nadzorców – muszą zejść ze szczytu przed zmrokiem. Nie zostało mi nic innego, jak zjeść coś i ruszyć w dalszą drogę. Wszedłem pod schronienie z paleniskiem, w którym dogorywał żar. Przyciągnąłem niedopalone drewienka bliżej żaru i ogrzałem się na tym wietrznym szczycie. Niespodziewanie przyszedł kot. Dowiedziałem się do kogo należy miska z mlekiem pod wieżą. Zwierzak jest tak przyjazny, że wepchnął mi się na kolana i zasnął.
Trzeba było ruszać, bo spędziłem na górze ponad pół godziny. W tym czasie przyszła jeszcze dwójka spóźnialskich turystów (chyba że powrót po zmroku po tych kamieniach nie sprawia im trudności). Kot, którego musiałem się pozbyć, odkładając na ławkę, pobiegł na kolana nowo przybyłych. Ja po ubraniu się zacząłem zjazd żółtym szlakiem pieszym. Z początku łatwizna, później zaczęło się błoto, liście i tak do Małej Sowy. Stąd była już tylko jedna droga – w dół. Stroma, że schodzenie po liściach było niebezpieczne. Nie było mowy o zjeżdżaniu. Nie miałem ochoty się połamać, więc jak tylko ścieżkę przecięła droga, to ruszyłem nią w kierunku, w którym opadała. Tak się dostałem do zielonego szlaku rowerowego. Zjechałem nim do samej Przełęczy Walimskiej. Było sporo błota przez wycinkę drzew, ale dałem radę do samego dołu, mijając przy okazji widok na Wałbrzych nocą.
Na Przełęczy Walimskiej podjąłem decyzję o drodze powrotnej do domu. Nie wiedziałem do końca którędy jechać – czy przez Walim, czy Pieszyce, więc ruszyłem w kierunku Jeziora Lubachowskiego. Wydawało mi się, że tak będzie najlepiej i ominę wszelkie podjazdy. I dobrze zrobiłem, bo jechałem cały czas w dół, mając obok siebie jakiś strumień. Z każdą chwilą robiło się jednak coraz chłodniej. Momentami mgła wchodziła na drogę, ale byłem ciepło ubrany, więc nie przejmowałem się.
Dojechałem do Lubachowa, dalej przez Bystrzyce Górną i Dolną do Świdnicy. Miałem na tym zakończyć swoją podróż, więc pojechałem na dworzec PKP. Niestety na najbliższy pociąg musiałem czekać aż godzinę. To za długo, więc postanowiłem pojechać do Jaworzyny Śląskiej.
Droga nie była najprzyjemniejsza, bo wiatr wiał ze wszystkich stron. Dobrze, że aut nie było tak dużo. W niecałe pół godziny byłem niedaleko Jaworzyny Śląskiej. Zauważyłem, że mam jeszcze pół godziny, więc postanowiłem dojechać do Strzegomia.
Choć nie miałem szczegółowej mapy tego miasta, to mała kropka na linii kolejowej wskazała mi właściwą drogę do stacji. Nie znalazłem żadnego znaku, jak w innych miastach, kierującego do dworca PKP. To miasto ma wszystko gdzieś, tak jak rowerzystów, którym każą jechać po jakiejś zarośniętej ścieżce wzdłuż ulicy, biegnącej obok dworca.
Miałem jeszcze pół godziny do pociągu. Wolałem poczekać i wrócić do domu o jakąś godzinę wcześniej. Przy okazji wyczyściłem rower z grubszego błota. Teraz wiedziałem czemu kilku kierowców mrugało światłami po wyprzedzaniu – miałem światła umazane błotem, które nie do końca zeszło po czyszczeniu na Przełęczy Walimskiej.
Zastanawiam się teraz dokąd wybrać się kolejnym razem. Mam nadzieję, że tej jesieni będę miał więcej czasu na jazdę.
Kategoria Polska / dolnośląskie, góry i dużo podjazdów, po zmroku i nocne, terenowe, kraje / Polska, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Wałbrzych

  105.39  04:47
Co zrobić, gdy z południa wieje silny wiatr? Pojechać z nim! Taki też plan mi dzisiaj przyszedł do głowy. Chcąc zapełnić lukę w nieodwiedzonych miejscach pod Wałbrzychem, wyruszyłem po południu pociągiem do Świdnicy.
Na miejsce dotarłem tuż po godz. 14 i od razu ruszyłem w stronę Wałbrzycha. Po drodze wyprzedził mnie jeden cyklista, ale nic poza tym. Ani się nie przywitał, ani nie jechał szybciej. Miałem do niego dystans kilkudziesięciu metrów. Momentami miałem ochotę go wyprzedzić, bo podjazdy strasznie wolno robił, no ale pewnie jakiś zawodowiec i nie forsuje się jak ja.
Po drodze zatrzymałem się na kilka widoków aż skręciłem w boczną drogę, żeby sobie jakoś skrócić drogę. Po rozlatującym się asfalcie, w towarzystwie czerwonego szlaku rowerowego, przez złoty las dojechałem do Starego Zdroju, dzielnicy Wałbrzycha. W spotkanym sklepie kupiłem coś na ząb i pojechałem na Rynek, żeby zjeść.
Do Boguszowa-Gorców droga była kręta i pięła się w górę. Na rynku w Boguszowie zatrzymałem się przed turystycznym znakiem drogowym informującym o najwyżej położonym w Polsce ratuszu. Źle go zinterpretowałem i ruszyłem w stronę góry Chełmiec, myśląc, że to gdzieś po drodze. Na rozstaju dróg wjechałem najpierw na wzniesienie, na którym znalazłem jedynie boisko piłkarskie. Zawiedziony postanowiłem zmienić mój plan i wjechać na szczyt Chełmca – początkowo miałem go objechać przez Gorce.
Droga bardzo łatwa do pokonania. Zatrzymywałem się tylko po to, aby nasycić się widokami, a były wspaniałe. Jechało się bardzo przyjemnie, aż wjechałem na szczyt. Tam wieża widokowa jest otwarta co pół godziny. Jak się dowiedziałem od opiekuna jest to związane z odbudową, która tam jest prowadzona i ów opiekun co pół godziny wychodzi sprawdzić czy ktoś nie chce się dostać na górę.
Panorama jest przepiękna, tylko wiatr hulał strasznie i nie mogłem tam za długo siedzieć, a przez brudne okna nie złapałbym tak dobrych ujęć aparatem w telefonie. Sam budynek jest jakimś jednym, wielkim centrum informatycznym pełnym kabli i różnych urządzeń. Serwery hałasują tam bardzo głośno, ale za to jak dużo ciepła wytwarzają!
Zanim doczekałem się wejścia do wieży opracowałem plan zjazdu do Szczawna-Zdroju. Niestety droga, którą wjechałem jest jedyną prowadzącą na sam szczyt, dlatego na zjazd wybrałem zielony szlak pieszy, bo niebieski wydawał mi się zbyt stromy. Po odnalezieniu drogi zacząłem... schodzić. Może downhillowiec dałby radę, ale ja się za bardzo ślizgałem. Gdy tylko dotarłem do jakiejś drogi, to nawet nie myślałem o dalszym schodzeniu. Choć jest zarośnięta, to prowadzi lekko w dół. Niestety kończy się na niebieskim szlaku. Ten zaś jeszcze bardziej stromy od zielonego. Zsuwanie się z rowerem nie było łatwe, ale w końcu się udało i dotarłem do drogi, po której prowadzi niebieski szlak rowerowy. Do niego właśnie zmierzałem i odtąd było prosto, pomijając duże ilości błota.
W Szczawnie-Zdroju, choć było już po zmroku, próbowałem znaleźć rynek, ale takowego tam widocznie nie ma. Niestety mój plan musiał ulec zmianie. Za Strugą miałem skręcić w teren i w końcu dojechać do Zamku Cisy, ale po raz kolejny plan się nie udał. Tym razem z powodu zbliżającej się nocy. Zacząłem więc szybko wracać do domu, zatrzymując się w Dobromierzu przy sklepie, bo byłem bardzo głodny. Wzdłuż Nysy Szalonej, przy świetle pełni księżyca do Jawora, a stąd przez Warmątowice Sienkiewiczowskie do Legnicy. Na koniec nadkaczawskimi wałami do parku. Rowerzyści tak wyjeździli tę ścieżkę, że ciężko się nią jedzie nocą.
Kategoria Polska / dolnośląskie, góry i dużo podjazdów, po zmroku i nocne, setki i więcej, terenowe, kraje / Polska, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Przez Rezerwat Błyszcz

  32.78  01:28
Wycieczka wieczorna, bo za dnia widziałem za oknem deszcz. Trasa jak ostatnio, tylko zaplanowałem jazdę po lasach, bo wiatr był dziś silniejszy. Z początku przyjemnie, po liściach pachnących jesienią, ale później coś zryło drogę tak, że mijając krzew różany, poharatałem sobie palec.
Dojechałem do skrzyżowania ze świeżo wyglądającą drogą. Ponieważ było zbyt ciemno, żebym jechał prosto (droga wyglądała jeszcze gorzej niż ta za mną), to skręciłem. Już jakiś czas trwa wycinka, bo nawierzchnia jest ujeżdżona. Było coraz ciemniej. Nawet nie zauważyłem, gdy droga zamieniła się w błoto. Liście robią za dużo niespodzianek. Księżyc za to zdawał się dzisiaj być niewiarygodnie duży, aż za lasem wszystko bardzo dobrze oświetlał.
Przede mną Miłogostowice. Droga, która na początku tego roku wyglądała na zapomnianą znów odżyła. Możliwe nawet, że ten cały gruz, który mijałem stanie się nawierzchnią – możliwe też, że niewygodną nawierzchnią.
Dziś również postanowiłem wrócić do domu drogą krajową. Dojechałem do niej drogą pożarową nr 10. Dystans wyszedł ciut dłuższy niż planowałem, ale zawsze to dodatkowy kilometr do rocznego dystansu. Wiatr nie był tak silny, jak się obawiałem, a i temperatura wciąż była znośna. Myślę, że w takim tempie uda mi się dobić 10 tysięcy.
Kategoria Polska / dolnośląskie, po zmroku i nocne, terenowe, kraje / Polska, rowery / Trek

Raszówka

  32.41  01:19
Ponieważ od nocy do przedpołudnia trochę popadało, to nie planowałem jeździć za długo. W końcu jakaś krótka trasa. Wybrałem się tym razem na północ, bo wiatr wiał z północnego-zachodu. Chciałem też sprawdzić czy droga jest już przejezdna (ostatnio były na niej wały ziemi). W razie czego miałem wjechać do lasu, o ile nie przeszkodziłoby mi w tym błoto.
Po wymianie mostka na krótszy nie odczułem różnicy, ale komfort jazdy zdecydowanie się poprawił. Koniec ze skrzypieniem, przynajmniej na przodzie roweru. Do tego uchwyt jest pewniejszy – nie czuję luzu podczas nacisku na kierownicę.
Niestety na drodze z Pawic do asfaltu Dobrzejów – Miłogostowice wciąż zalega dużo ziemi. Nie każdemu jednak to przeszkadza i widać dużo śladów omijania kopców. Ja też nie robiłem sobie z tego problemu i robiłem slalom. Już dalej, aż do drogi pożarowej nr 11, wyrównali, a właściwie rozsunęli ziemię i ciut rozjeździli, ale komfort jazdy zdecydowanie pogorszył się. Domieszka ziemi z gruzem nie jest najlepszym materiałem na drogę.
Jadąc przez złote lasy, myślałem dokąd udać się dalej. Dojechałem do Raszówki. Myślałem, żeby nadal jechać leśnymi drogami, już po drugiej stronie krajówki – do Zimnej Wody, a nawet do Liśca, jednak dzisiaj jakoś nie miałem ochoty. Chciałem wrócić przed zmrokiem, choć przez te chmury i tak cały dzień nie było widać słońca. Do Legnicy jechałem drogą krajową, mając wiatr z tyłu lub z boku. Krajobraz za lasami jest taki przygnębiający.
Kategoria Polska / dolnośląskie, kraje / Polska, terenowe, rowery / Trek

Wokół Legnicy

  82.09  03:24
Po tygodniu odpoczynku postanowiłem się gdzieś pokręcić. Spojrzałem na mapę województwa i narysowałem plan przejechania się po drogach, których jeszcze nie znałem. Temperatura przystępna, nawet słońce wyglądało zza chmur. Szybkim tempem, mając lekki wiatr w plecy, pojechałem na zachód, a później pętlą przez wiele miejscowości. Niektórych dużych z drogą asfaltową, innych małych z drogami gruntowymi.
Planowałem dzisiaj przejechać niecałe 50 km, tak w ramach odpoczynku od wycieczek 100+. W Wilczycach jednak zauważając drogę do Dunina, nie pojechałem prosto do Legnicy. W Duninie też się rozmyśliłem i skręciłem na Krajów. Pomyślałem, że może mógłbym pojechać do Wąwozu Myśliborskiego i nie przejmować się planem krótkiej wycieczki. Poczułem jednak głód i skręciłem na Winnicę, a stamtąd terenem do Bielowic. Śliski podjazd nie szedł mi najlepiej na moich slickach. Dobrze przynajmniej, że dało się przejechać. Nie to, co było tutaj podczas mojej ostatniej wizyty.
W Warmątowicach Sienkiewiczowskich znów zmieniłem zdanie i pojechałem do drogi krajowej, a dalej w kierunku Legnickiego Pola, wybierając przypadkowo dłuższą drogę przez Lubień. Na koniec dnia skręciłem na Księginice, żeby trasa była drogą okrężną. Niestety sił miałem tylko na planowany dystans, toteż ostatnie 30 km przejechałem na resztkach sił. Co ciekawe przy jednym z wiatraków (pierwszy od Księginic, jadąc w stronę Koskowic) na farmie wiatrowej Taczalin znajduje się znak turystyczny z symbolem lornetki. Ciekawe ile sobie życzą za taką przyjemność obejrzenia panoramy.
Pojechałem jeszcze do Worbike'a, bo miałem dość skrzypiącego mostka. Zamieniłem regulowany na sztywny, bo i tak nie korzystałem z możliwości regulacji. Zobaczymy jak się sprawdzi. Kupiłem też dwa komplety klocków, bo stare były już na rezerwie.
Kategoria Polska / dolnośląskie, terenowe, kraje / Polska, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery