Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

terenowe

Dystans całkowity:41251.12 km (w terenie 9388.38 km; 22.76%)
Czas w ruchu:2197:51
Średnia prędkość:18.23 km/h
Maksymalna prędkość:71.10 km/h
Suma podjazdów:286433 m
Maks. tętno maksymalne:130 (66 %)
Maks. tętno średnie:160 (81 %)
Suma kalorii:120656 kcal
Liczba aktywności:496
Średnio na aktywność:83.17 km i 4h 34m
Więcej statystyk

W Lubinie prawie pod namiotem – dzień 3

  144.91  07:05
Dzisiaj pospałem sobie dłużej. Chyba dlatego, że było ciepło, bo zatrzymałem się w hostelu. Także dzień zapowiadał się ciepły i słoneczny. Miałem nadzieję, że ujrzę dzisiaj morze.
Zwiedzanie Szczecina nie jest najlepszym pomysłem, gdy nie ma się mapy ciekawych miejsc. W dodatku wszędzie tam pełno skrzyżowań ze światłami, na których rowerzyści muszą przejeżdżać na czerwonym, bo czekanie na zielone nie ma najmniejszego sensu. Zrobiłem zakupy w pierwszej napotkanej Żabce i w końcu ktoś miał nożyczki, więc pociąłem metrowej długości plaster na mniejsze kawałki, żebym miał czym chronić moje wczorajsze skaleczenie. Zatrzymałem się też na placu Grunwaldzkim, aby w końcu zjeść śniadanie kupione kilka chwil wcześniej w sklepie.
Nie da się zwiedzić tego Szczecina na rowerze. Zabytki, które widziałem były położone przy ruchliwej drodze krajowej, więc pozostawał spacer chodnikami. Przejścia dla pieszych mają tam liczniki, ale zielone światło czasem trwa tylko przez kilka sekund. Przespacerowałem łącznie 2 km drogi, ale czas mnie gonił, więc bez żadnego planu nie miałem tam czego szukać i zacząłem wyjazd z miasta. Było to trudne i niewygodne. Jechałem ruchliwymi ulicami, marnej jakości drogami dla rowerów, setką przejazdów rowerowych (także między stronami ulicy). W pewnym miejscu musiałem dostać się na wiadukt, ale za żadne skarby nie wiedziałem jak tego dokonać. To miasto nie dba o rowerzystów. Robią te drogi dla ciemnoty, aby zaspokoić ich potrzeby, ale co mają zrobić normalni rowerzyści, którzy wymagają jakości? Polskie prawo niestety rzuca kłody pod nogi z zapisem o nakazie jazdy drogą dla rowerów znajdującą się po stronie kierunku ruchu. Wiem na pewno, że do Szczecina już nie wrócę, bo to złe miejsce.
Szczecin opuściłem po przejechaniu 25 km. Strasznie daleko się to miasto ciągnie. Przynajmniej droga krajowa była dwujezdniowa o dwóch, czasami trzech pasach ruchu, a ruch na niej był średni. I jak w Szczecinie poboczy nie było w ogóle, tak za miastem miałem do dyspozycji aż 2 metry.
Kawał drogi przed Stargardem Szczecińskim pojawił się bezsensowny znak zakazu wjazdu rowerem. Bezsensowny, bo po prawej stronie ciągnie się droga dla rowerów, po której, zgodnie z prawem, rowerzysta ma obowiązek jechać. Ciągle miałem wrażenie, że za chwilę coś wyskoczy zza krzaków pod moje koła. Z początku nawierzchnia była równa, ale po kilku kilometrach asfalt wyglądał jakby zapomniano o nim eony temu. Cóż, gdy biedota bierze się za budowę, nigdy nie będzie to coś porządnego.
Stargard Szczeciński mnie wciągnął. Tyle olbrzymich zabytków mrugało do mnie z wysokości, że nie mogłem się oprzeć i przespacerowałem dużą część Starego Miasta. Znów poświęciłem na to więcej czasu niż mogłem. Na pewno ominąłem sporo zabytków, ale te, które rzuciły mi się w oczy – zobaczyłem.
Było tak upalnie, że, skuszony, zatrzymałem się, na lodach. Dostałem paragon za najtańszą wersję, choć zapłaciłem 4 razy więcej. Ktoś ma problemy ze wzrokiem lub z finansami. Nie wnikam, a lody takie sobie.
Na północ jechałem po przeróżnych pagórkach. Słońce miałem za plecami, więc odrobinę mogłem odpocząć od tego upału. Jedynie wiatr wciąż przeszkadzał, w którąkolwiek stronę nie jechałem. Do Maszewa dojechałem po godz. 15. Musiałem zmienić plan, aby się wyrobić. Wyciągnąłem mapę województwa i obrałem kierunek na Goleniów. Nowogard musi poczekać.
Tuż przed Goleniowem jest rondo, a przed rondem po prawej stronie droga dla rowerów. Niestety droga zrobiona tak bezmyślnie, że prowadzi tylko w prawo, a ja, głupi, dałem się oszukać i na nią wjechałem. Żeby pojechać do Goleniowa musiałem przejechać po pasie zieleni. Ta niewygoda została mi jednak wynagrodzona, bo oto Goleniów jest miastem kwitnącej wiśni! Taka mała Japonia, którą mogłem podziwiać, ponieważ drzewa wciąż kwitły (choć już nie tak imponująco, jak kilka tygodni temu). Sakura, bo tak nazywa się ta odmiana, będzie gościć w moim ogrodzie, jeżeli kiedykolwiek w życiu osiądę w jednym miejscu.
Z Goleniowa miałem ruszyć do Stepnicy, ale znalazłem na mapie jeszcze krótszą drogę, krótszą nawet od drogi krajowej – przez lasy. Cieszyłem się podwójnie z wyboru, bo las chronił mnie od wiatru i mogłem jechać szybciej. Niestety wysokie drzewa zasłaniały także słońce i po pewnym czasie zaczęło robić się chłodniej. Wspominam jazdę tamtą drogą bardzo dobrze. Droga była równa, aut żadnych, słychać tylko wiatr i śpiew ptaków; po pewnym czasie także szum turbin elektrowni wiatrowych. Na kilka kilometrów przed miastem Wolin, las skończył się i choć słońce było jeszcze wysoko na niebie, to chłodny wiatr wiejący w twarz bardzo wychładzał. Temperatura spadała coraz niżej, aż momentami zaczęła dochodzić do 11 °C.
W Wolinie pokręciłem się dłuższą chwilę w poszukiwaniu sklepu. Znów trafiłem na Żabkę. Pomyślałem, że może zacznę tam jadać codziennie. Czas mnie gonił, a że nie miałem na dzisiaj upatrzonego celu, tylko kilka wybranych pól namiotowych, to pojechałem do pierwszego, najbliższego. Aby skrócić sobie drogę, wjechałem w teren, na rowerowy Szlak Odry należący do sieci szlaków Greenways. Na początku było nieźle, miałem nawet widok na Zalew Szczeciński. Potem zaczęły się piaszczyste drogi i las. W owym lesie kilka razy zbłądziłem, ale że miałem ze sobą mapę OpenCycleMap z lokalizacją, to trzymałem się zaznaczonego szlaku. W ten sposób dotarłem do Lubina, a las, który minąłem, był częścią Wolińskiego Parku Narodowego.
Szukanie pola namiotowego nie przynosiło skutków. Chociaż często korzystam z serwisu eholiday.pl, to dzisiaj okazał się on zawodny. Nawet numer telefonu do właściciela kempingu był nieosiągalny. Słońce zachodziło, więc wróciłem do skrzyżowania, na którym rzuciła mi się w oczy reklama agroturystyki. Musiałem spróbować... i udało się. Mieli wolny domek, ale za to jaki standard! Widok na zachodzące słońce (tym samym promienie słoneczne nagrzały pomieszczenie), cena nie wyższa niż w poprzednich miejscach, nawet telewizor się znalazł. Nie dało się narzekać, choć planowałem dzisiaj spać pod namiotem, ale jak nie dzisiaj, to na pewno wkrótce. Nie mogłem się doczekać widoku morza.
Kategoria setki i więcej, z sakwami, terenowe, Polska / zachodniopomorskie, kraje / Polska, wyprawy / Świnoujście – Hel 2014, rowery / Trek

Noc z żabami, czyli pierwszy dzień majówki

  179.08  08:08
Przygotowania do tej majówki zaczęły się ponad 2 lata temu, gdy 1 kwietnia 2012 roku dla żartu wyznaczyłem trasę z Legnicy przez Świnoujście na Hel. Wtedy nawet nie myślałem, że taka podróż byłaby realna. Rok temu prawie mi się udało. Niestety zbyt mocno się wahałem przez niekorzystną prognozę pogody i nie wyjechałem. W tym roku postanowiłem wyruszyć mimo wszelkich przeciwności.
Przed podróżą załatwiłem wiele spraw. Kupiłem nowe opony, wymieniłem klocki hamulcowe, zaopatrzyłem się w materac oraz cieplejszy śpiwór. Spakowałem najważniejsze rzeczy na upał, zimno, deszcz. Byłem przygotowany.
Moja majówka miała być wielka, dlatego też zostawałem po godzinach w pracy, aby tylko mieć dodatkowe 3 dni wolnego (takie zaoszczędzanie na urlopie). Dzięki temu plan mojej podróży mógł rozwinąć się do całych dziewięciu dni! To było wystarczająco dużo, abym nie tylko dotarł z Poznania przez Świnoujście na Hel, ale także wrócił rowerem do domu. Rozmarzyłem się, układając plan wyprawy. Wybrałem 9 odcinków, głównie po szlaku, który opracowałem 2 lata temu. Na każdy dzień miało przypadać maksymalnie 150 km. Znalazłem kilkadziesiąt miejsc noclegowych, tak na wszelki wypadek, gdyby pogoda się zepsuła albo po prostu nie było miejsc. Mogłem ruszać.
Swoją podróż rozpocząłem z poślizgiem na pół godziny przed 11. Obładowany sakwami wyruszyłem ku centrum Poznania, a następnie na zachód. Przed wyjściem zauważyłem, że mój materac kosztował dużo więcej niż początkowo myślałem, a dodatkowo był większy od innego modelu, który rozważałem wybrać. Postanowiłem przy okazji zajechać do Decathlonu, gdybym go znalazł (materac kupiłem w innym punkcie na drugim końcu miasta). Niestety, ale sklepu nie znalazłem. Może walka z beznadziejną infrastrukturą rowerową odwróciła moją uwagę i przegapiłem wszystkie znaki kierujące na miejsce. Miałem nadzieję, że jeszcze mi się uda w innym mieście.
Jechałem z wiatrem. Nie dało się wymarzyć lepszego dnia na wyprawę. Poznań opuściłem po ponad 14 km jazdy, ale drogi dla rowerów nawet na krok mnie nie opuściły. Po co się je robi, skoro nie można po czymś takim jeździć? Sakwy wciąż podskakiwały na krawężnikach, myślałem, że szprychy lada chwila popękają. Dobrze, że w kołach miałem wysokie ciśnienie, a dętki i opony były nowiuśkie. Miałem nadzieję, że głupota Polaków nie spowoduje problemów w realizacji mojego planu.
Droga była raczej nudna. Po 50 km jazdy wiatr zaczął wiać w twarz, co przestało mi się podobać. Prognoza pogody miała być niekorzystna, bo w okolicy mojego noclegu mogło trochę popadać. Podczas postoju w Nowym Tomyślu udało mi się zarezerwować pokój w Szczecinie oraz dodzwonić do pola kempingowego w okolicy Ośna Lubuskiego. Postanowiłem, że tylko co drugi dzień będę spędzał pod namiotem. Elektronika niestety włada moim życiem i dostęp do prądu był konieczny, abym mógł zebrać ślad z wyprawy oraz jak najwięcej zdjęć. Póki co nie ufam żadnym bankom energii ani innym urządzeniom ze względu na brak proporcji ceny względem jakości.
Kawałek drogi za Nowym Tomyślem wjechałem w pierwszy dzisiaj teren. Z początku było dobrze, póki nie dojechałem do autostrady. Za nią pojawiło się dużo kamyczków, a gdy ich brakowało, wtedy przychodził piach. Cóż za bezduszny szlak? Mimo wszystko podobają mi się tamtejsze lasy. Jechałem drogą krajową, ruch był znikomy, a dookoła unosiło się świeże, leśne powietrze. Chciałoby się tam zostać.
Zaraz za Miedzichowem pojawił się zakaz wjazdu rowerem, ale za nic nie mogłem dostrzec drogi dla rowerów. Wjechałem na chodnik obok. Wydaje mi się, że to jest ta droga dla rowerów, jednak nie ma przy niej ani jednego znaku. Nie wiem co za głąb postawił tam znaki zakazu, ale taki sam głąb budował ten chodnik. Jadąc po tej rozlatującej się nawierzchni, zauważyłem bar rybny. Niestety nikt nie wpadł na pomysł połączenia chodnika z drogą, aby podróżni mogli się zatrzymać na posiłek. Trzeba przedrzeć się przez wysoką trawę i niecny rów skryty wśród tej gęstwiny. Cudza bezmyślność została mi wynagrodzona porządnym, pysznym filetem z ryby. Może zamówiłem trochę za dużo, ale zaspokoiłem swój głód i mogłem wyruszyć w dalszą drogę.
Zaniepokoiła mnie ilość chmur na niebie. Obawiałem się, że prognoza pogody mogła się sprawdzić. Mimo wszystko jechałem przed siebie w nadziei, że coś wymyślę. Dotarłem do Trzciela, przekraczając tym samym granicę województwa i wjeżdżając do lubuskiego. Drogi w tym mieście są wciąż o nawierzchni brukowej, jednak jest to ten wygodny bruk, po którym można przejechać bez obawy o rower czy duże wstrząsy (zwłaszcza z sakwami). Zaraz za miastem wjechałem na drogę, która miała być skrótem, ale spowolniły mnie betonowe płyty. W dodatku zaczęło kropić i ani tu przyspieszyć, ani się w razie czego skryć, bo to głównie droga przez las. Na szczęście tylko lekko pokropiło i mój plan nie został zachwiany. Deszczyk z przerwami przeszkadzał w jeździe do samego Międzyrzecza. Tam nawet pojawiło się słońce. Jako że chciałem zobaczyć zamek międzyrzecki, to zrobiłem dłuższą rundkę w jego poszukiwaniu. To miasto jest bardzo stare, bo sam gród, który istniał niegdyś w miejscu zamku powstał ponad tysiąc lat temu. Jaka szkoda, że nie miałem czasu, aby bliżej się przyjrzeć historii odwiedzanych miejsc.
Jeszcze nie wyjechałem z Międzyrzecza, a na drodze widziałem coraz obszerniejsze dowody na to, że deszcz sobie nie żałował. Po części cieszę się, że tak wolno jechałem, bo gdyby mnie taka ulewa złapała, to z całą pewnością straciłbym wiarę w sukces tej wyprawy.
Martwiłem się, że pogoda pokrzyżuje moje plany. Największym moim zmartwieniem było to, że namiot rozbiję na mokrej trawie. Mimo wszystko jechałem przed siebie. Robiło się późno, a wzgórza, które zaczęły się za Międzyrzeczem, dodatkowo utrudniały jazdę. Nie sądziłem, że na północy Polski natrafię na tak pofałdowane rejony. Dodatkową trudnością były mgły, które z każdą chwilą zaczynały wzbierać na sile. Jeszcze deszcz zniósłbym, ale mgła jest najgorszą opcją.
Gdy dojechałem do Sulęcina, zapadł zmrok i dalsza moja podróż trwała z udziałem świateł moich oraz sporadycznych aut. Niestety plan dotarcia do Ośna Lubuskiego nie wypalił, więc musiałem wymyślić inny sposób, aby dostać się do Ownic. Zadzwoniłem jeszcze raz do właściciela kempingu, aby upewnić się, czy nie będzie problemu, jeżeli dotrę na miejsce po godz. 22. Ze względu na porę zaproponował mi domek – po obniżonej cenie. Przynajmniej nie musiałem się martwić o rosę i rozbijanie się w ciemnościach. Wychodziło na to, że pierwszy nocleg pod namiotem uda mi się dopiero dnia trzeciego.
Byłem prawie na miejscu. W Lemierzycach musiałem zjechać z drogi krajowej. Jakie było moje zdziwienie, gdy zamiast na skrzyżowaniu, znalazłem się na wiadukcie. Nie było możliwości, aby z niego zjechać (poza zjazdem, który minąłem prawie 2 km wcześniej). Istniała za to możliwość, aby stamtąd zejść – znalazłem schody, którymi można dotrzeć do drogi pod wiaduktem. Szkoda tylko, że mój rower nie był taki lekki z tym całym bagażem. Jakimś cudem jednak udało mi się nie zabić podczas staczania się na sam dół.
Czekała mnie niespodzianka, bo na mapie droga była oznaczona jako asfaltowa, a okazała się drogą terenową. Na szczęście w tych okolicach nie padało, a doły można było w miarę łatwo omijać. Gdy dotarłem do miejscowości, zobaczyłem reklamę i znalazłem się na miejscu. Tam czekało na mnie kilka osób, bo najwidoczniej o tej porze roku turyści są rzadkością, i w końcu dzień pierwszy uznałem za zakończony. Może nie tak, jak planowałem, jednak mój plan nie odbiegał znacznie od rzeczywistości. Mogłem spokojnie pójść spać, choć rechot i kumkanie dobiegające znad stawu trochę przeszkadzało.

Kategoria po zmroku i nocne, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, z sakwami, góry i dużo podjazdów, Polska / lubuskie, kraje / Polska, terenowe, wyprawy / Świnoujście – Hel 2014, rowery / Trek

Kościan, Grodzisk Wlkp., prawie Nowy Tomyśl

  153.46  06:43
Od wczoraj nie pada i jest nawet ciepło. Pomyślałem, aby wybrać się na dłuższą jazdę po podpoznańskich miastach i miasteczkach.
Pierwszy na liście znalazł się Kościan. Wybrałem piękną nadwarciańską trasę, która spodobała mi się podczas powrotu z Mosiny. Na dzień dobry musiałem zmierzyć się z tępym rowerzystą (bo kto normalny jeździ pod prąd kontrapasem?), który prawie we mnie wjechał na przejeździe przez ulicę. Prawie, bo uciekłem mu spod kół. Nie jestem jednak konfliktowy, a z głupszymi się nie dyskutuje, dlatego nie ochrzaniłem go tak bardzo. Uciekł, przejeżdżając na czerwonym przed tramwajem. Skąd się tacy biorą?
Drogę do Mosiny nawet pamiętałem. Ładnie się mknie, gdy ludzi nie ma, ale gdy się pojawiają, to w grupkach albo na wolnych rowerach. Nie było jednak jakoś tłoczno. Jeszcze jest trochę czasu zanim zacznie się sezon i narzekanie na tłumy.
Miałem tylko przejechać przez Mosinę, ale zatrzymały mnie jej beznadziejne drogi dla rowerów. Nie wiem gdzie się zaczęły, bo przejazd dla rowerów łączy drogę dla rowerów z chodnikiem, ale najwidoczniej tutejsi drogowcy słabo znają polskie prawo. Droga może nie była zła, bo zrobiona z jakiegoś asfaltu, ale przejścia dla pieszych (ewentualnie przejazdy rowerowe) w połączeniu z pionowymi znakami wyglądają jak pomyłki. Przykładowo – niby są wymalowane poziome znaki przejazdu dla rowerów (bez zebry), ale tuż przed przejazdem jest znak końca drogi dla pieszych i rowerów. Bądź tutaj mądry i zrozum intencję drogowców.
Droga dla rowerów skończyła się za Krosnem, jednak kawałek dalej, w Nowinkach, pojawiła się kolejna, ale ta prowadziła po leśnej ścieżce. Krótko, bo nieco ponad kilometr. Przejechałem przez Czempiń, a kawałek za nim skręciłem w leśną drogę. Jeszcze parę wiosek i dotarłem do Kościana. Nie zrobił na mnie jakiegoś dużego wrażenia. Chciałem zrobić zdjęcie tamtejszego kościoła przy Rynku, ale tak go obudowali budynkami, że nie udało mi się.
Wyjazd z miasta był dosyć dziwny. Zrobili tak szeroką drogę dla pieszych i rowerów, że wszystkie auta się nią poruszają. Naprawdę! Znak między tą szeroką drogą dla pieszych i rowerów oraz chodnikiem nie ma żadnej tabliczki zezwalającej na ruch pojazdów mechanicznych. Nie wiem kto zarządza drogami w tym mieście, ale powinien zwrócić uwagę policji na nagminne łamanie przepisów przez kierowców!
Zainteresował mnie znak, który poinformował mnie, że do Nowego Tomyśla mam niecałe 50 km oraz ponad 25 km do Grodziska. Zastanawiałem się czy nie zajechać do obydwu miast. Miałem jeszcze czas do namysłu.
Tuż obok mojej drogi pojawiły się tory. Z wykarczowanymi krzakami wyglądały, jakby ktoś po kilkunastu latach nieużytku chciał przywrócić na nich ruch. Dopiero po kilku kilometrach jazdy dowiedziałem się, że po tej linii poruszają się drezyny. Jedna z nich jechała z kilkunastoma pasażerami. Ciekawe ile potrzeba siły, aby wprawić w ruch taki ciężar.
Do samego Grodziska Wielkopolskiego miałem nudną jazdę po pustej drodze. Jako że zrobiłem się głodny, to zatrzymałem się pod supermarketem. Chciałbym napisać, że w tym mieście nie kradną, jednak nie tym razem. Jak zawsze zostawiłem rower bez przypinania, bo nigdy nie wożę ze sobą na takie wycieczki tak zbędnego wyposażenia. Tym razem jednak bałem się o mój rower, jak nigdy dotąd. Zostałem zaczepiony przez bezdomnego. Taki pijak, niemrawy, ale pokazał mi swoją kosę (wyciągnął ją jednak w dość ślamazarny sposób). Nagadał się, że mogę zostawić rower, że będzie bezpieczny, że tym nożem mógłby siebie pociąć, ale tego nie zrobi (o cokolwiek mu chodziło), no i żebym dał mu 50 groszy. Cóż, taki tani (strzeżony) parking, to czemu by nie? Nie miałem drobnych, więc poszedłem na zakupy. Po powrocie, cóż, pojawiło się kilkanaście rowerów, ale niczego ani nikogo nie ubyło. Mój rower nadal stał, a bezdomny czekał. Dałem mu tę monetę, aby się odczepił, chociaż z tylu rowerów pewnie miał duży utarg. Ostatecznie nie wiem, czy tutaj częściej kradną czy mordują.
Zatrzymałem się na jakimś deptaku, aby zjeść, co kupiłem. Wysłuchałem narzekań hałaśliwych staruszków, którzy narzekali na brak młodzieży, no i ruszyłem w drogę powrotną. Uznałem, że jest za późno, aby jechać jeszcze dalej na zachód. Nowy Tomyśl zostawiłem na inną wyprawę, a sam udałem się w kierunku Opalenicy. Miasto tak się buduje (robią obwodnicę wokół i setkę robót drogowych w centrum), że co chwila stałem na jakichś światłach z ruchem wahadłowym.
Dalsza droga była znów nudna, aż do Dąbrówki, która zwróciła moją uwagę najpierw sloganami typu: "Dąbrówka was wyzwoli", "Dąbrówka was zjednoczy", "Dąbrówka was pojedna". Hasła typowo komunistyczne, ale to nie wszystko. Zorientowałem się, że zaraz za bilbordami z tymi napisami stoją szeregi poczwarnych szeregowych domów, które są tak brzydkie i podobne do siebie, że nawet zdjęcie z góry przeraża. Nie wiem jak ktokolwiek może tutaj mieszkać. Przecież tutaj zgubić się można, jedynie wychodząc przed drzwi własnego domu.
Było ciemno, gdy dotarłem do Poznania. Musiałem sobie poradzić z drogami dla rowerów oraz czerwoną falą na przejazdach rowerowych. Coraz mniej lubię to miasto. Jeszcze musiałem poczekać 5 minut na zielone światło na moim "ulubionym" skrzyżowaniu. Chyba zadziałało machanie. Gdzie składa się skargi na coś takiego? Podobno kielecki inżynier ruchu za tego typu sygnalizację świetlną został podany do sądu.
Kategoria po zmroku i nocne, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, kraje / Polska, Wielkopolski Park Narodowy, rowery / Trek

Wronki nieopodal Lizbony

  133.88  06:12
Dzisiaj nie miałem pomysłu, więc wybrałem sobie miasto i ruszyłem w jego kierunku. Chociaż wyruszyłem w południe, to nie było zbyt ciepło. Wiał chłodny wiatr, niestety z kierunku, w którym podążałem. Miałem tylko nadzieję na dużą ilość lasów.
Ruszyłem szlakiem do rezerwatu Gogulec. Prowadzi on przez rezerwat Meteoryt Morasko. Gdzieś w tamtych okolicach są kratery, ale zostawiam zwiedzanie ich na krótkie wycieczki po pracy. Mam nadzieję, że już wkrótce skończy się praca po godzinach (chcę mieć 3 dni majówki więcej) i zacznę jeździć do zmroku lub do upadłego po okolicach Poznania. Do upadłego, bo są tutaj ładne lasy, w których można się porządnie zmęczyć.
Zaraz za rezerwatem spotkałem rowerzystę na rowerze szosowym, który jechał do Złotnik i trochę zabłądził. Gdyby nie jego sprzęt, to moglibyśmy pojechać razem. A szlak do Złotnik był bardzo apetyczny – ładny teren typu singla. Tylko motocrossowcy straszyli w oddali swoimi silnikami.
Dotarłem z niedowierzaniem przed wjazd na poligon. Nawet szybko pokonałem kawałek z Suchego Lasu, ale nie zaskoczyłem tamtego kolarza, nie spotkałem go ponownie.
Chciałem maksymalnie ograniczyć jazdę drogą krajową, dlatego też gdy tylko znalazłem jakiś szlak, to ruszyłem nim. Ów szlak nie jest oznaczony na mapie. Pokierował mnie do kolejnego wjazdu na poligon, więc poszukałem innej drogi i dostałem się dokładnie do miejsca, w którym chciałem odbić z drogi krajowej. Na światłach na szczęście czujnik mnie zauważył i zrobiło się zielone (kilka skrzyżowań w Poznaniu z chęcią sparaliżowałbym za bezmyślny system kontroli ruchu).
Zaczęła się ciut nudna droga do Szamotuł. Było odrobinę terenu, parę kamieni, ale tak przez większość drogi – asfalt i wiatr w twarz. W Szamotułach zatrzymałem się pod supermarketem, jak zwykle zostawiając rower samemu sobie. Mogę napisać, że w Szamotułach nie kradną!
Próbowałem się jakoś odnaleźć w tym miasteczku, ale ilość jednokierunkowych strasznie odbiera chęci do podróży. To bardziej wiocha aniżeli porządne miasto. Cóż, może i mają tam zamek, ale zielona woda w stawie czy zniszczone ławki w parku nie są przyciągające.
Wyjazd z tej miejscowości także nie zachęcał do powrotu – musiałem jechać mało bezpieczną drogą dla pieszych i rowerów. Dalsza droga to znów nudne jechanie do przodu pod wiatr bez większych zakrętów czy ciekawych sytuacji. W ten sposób dotarłem do Wronek. Podobno mają tam ratusz, ale przegapiłem go. Przegapiłem chyba wszystko, co interesujące. Jest tam zbyt płasko i nie dostrzegłem niczego, co zwróciłoby moją uwagę. Na mapie zauważyłem jednak Lizbonę, która leżała nieco ponad kilometr od mojej trasy. Co prawda jest to przysiółek, ale jaki światowy. Ciekawe czym jeszcze Wielkopolska mnie zaskoczy.
Za Wronkami zrobiłem pierwszy pod Poznaniem tak długi podjazd. Co prawda miał jakieś słabe nachylenie, ale zawsze to coś. Ze wzniesienia rozciąga się widok na meandrującą Wartę. Niewielka panorama, jednak nie oczekuję po tych równinach żadnych atrakcji, jakie miałem na Dolnym Śląsku.
Pomyślałem, aby wydłużyć sobie wycieczkę i z Wronek skierowałem się do Lwówka. Ostatecznie po niecałych 10 kilometrach jazdy zmieniłem zdanie. Nie chciało mi się wracać po zmroku, więc skręciłem w jakąś polną drogę. Ponieważ ostatnio moje plany polegają na docieraniu do celu bez wyznaczania trasy, to obierałem kierunek na kolejne większe miejscowości bądź miasteczka. Łatwiej jest o pomyłkę, gdy droga znajduje się tylko na mapie, a przejazd bywa trudniejszy, gdy drogi na mapie nie ma i nie wiadomo dokąd prowadzi, jednak urozmaica to podróż, odciągając mnie od trzymania się stricte planu.
Na początek celem była Lipnica z bezczelnymi drogami dla pieszych i rowerów o szerokości 1 metra i nawierzchni ze starej kostki brukowej. Za nią wjechałem na polną drogę, którą od dawna mało kto użytkuje, więc zdążyła zarosnąć trawą. Męka szybko minęła i zaczął się asfalt, na którym do Kaźmierza dotarłem szybkim tempem. Stamtąd przez Górę do Tarnowa Podgórnego. W tej miejscowości drogi dla rowerów są asfaltowe, nawet krawężniki nie straszą, choć poprowadzenie drogi zygzakiem mija się z komfortem jazdy i bezpieczeństwem mijania się rowerzystów.
Miałem teraz przed sobą do pokonania drogę krajową. Niestety zakaz wjazdu rowerem uniemożliwił mi jazdę samą drogą krajową. Trochę niepotrzebnie zawróciłem się do wiaduktu, bo na drogę serwisową mogłem wjechać też od północnej strony krajówki. Na szczęście po obu stronach można było się przedostać w kierunku Poznania.
Jechałem wąską drogą do jakiejś miejscowości, aż zdecydowałem się na przekroczenie drogi krajowej. Potem pobłądziłem po drogach osiedlowych aż wjechałem do Poznania. Dotarłem do Transwielkopolskiej Trasy Rowerowej i coś mnie tknęło, aby wjechać na ten szlak. Stwierdziłem, że nie mam ochoty na jazdę terenem i to po zmroku, co dodatkowo wydłużyłoby moją jazdę. Tuż przed skrzyżowaniem z krajówką moją drogę przeciął wielki dzik. Przeszedł sobie jakby nigdy nic. Straszne od czegoś takiego uciekać.
Włączyłem się do ruchu samochodowego. Po chwili zostałem wyprzedzony przez tir. Przejechał tak blisko, że zacząłem się zastanawiać czy aby był to dobry pomysł, żeby wybierać taką trasę. Na szczęście więcej tak niebezpiecznych momentów nie było, więc pedałowałem dalej, aż dotarłem do skrzyżowania, po którym przejeżdżam w drodze do pracy i z powrotem. Byłem już prawie w domu.
Kategoria setki i więcej, Polska / wielkopolskie, kraje / Polska, terenowe, rowery / Trek

Śladami małej historii: Kórnik – Mosina

  101.57  04:41
Niemal 5 lat temu wyruszyłem pieszo z Kórnika do Mosiny, aby dostać się na pociąg do Legnicy. Chciałem w ten sposób zaoszczędzić na powrocie przez Poznań. Nie była to jedyna taka podroż, dlatego postaram się przebyć wszystkie, ale tym razem na rowerze.
Pogoda dzisiaj się pogniewała, temperatura wahała się od 11 do 14 °C. Na szczęście bez deszczu, dlatego nawet nie myślałem o siedzeniu w domu. Opracowałem plan dojazdu do Kórnika i wyruszyłem. Na początek musiałem wydostać się z Poznania. Nie wybrałem szlaku obok Malty, bo – jak to w weekend – mogło tam być tłoczno. Jechałem głownie drogami dla rowerów (i pieszych). Na takiej jednej ze starych płyt chodnikowych dojechałem do osiedla Tysiąclecia. Nic w tym dziwnego, gdyby nie fakt, że droga skończyła się na schodach, bo za przejściem tramwajowym, które znajduje się kilka metrów wcześniej, jest tylko chodnik parkowy. Wybrałem oczywiście chodnik, bo schody były mi nie po drodze.
Zaraz za parkiem zaczęły się drogi dla rowerów z kretyńsko dużą ilością przejazdów przez ulice. Momentami przestawałem jeździć drogami po lewej stronie ulicy (skoro prawo jest dla mnie tak łaskawe). Wreszcie problemy się skończyły i w Kobylim Polu (zabawna nazwa, we Wrocławiu mają Psie Pole) skręciłem na południowy odcinek szlaku Transwielkopolskiej Trasy Rowerowej. Najpierw dziurawe asfalty, potem ciut lepsze, aż do Tulców, gdzie zjechałem na terenowy Pierścień Dookoła Poznania.
Z początku za podłoże miałem lekkie piaski, ale potem duże błoto. Ktoś nawet zgubił tablicę rejestracyjną auta, tak ciężka miał jazdę. W Gądkach mój szlak przebiegał nad drogą ekspresową. Niby jest tam pochylnia (obok schodów), ale wygląda bardziej jak chodnik aniżeli droga dla pieszych i rowerów – nawet nie ma połączenia z ulicą (wysokie krawężniki). Na szczęście nie miałem daleko do Kórnika.
Miasto ma jakieś drogi dla rowerów, ale zaprojektowane bezmyślnie. Przykładowo droga przy Jeziorze Kórnickim zaczyna się w połowie długości chodnika. Aby dostać się na nią trzeba najpierw wskoczyć na wysoki krawężnik i doprowadzić rower po chodniku albo przeskoczyć łańcuch odgradzający ulicę od pobocza. Co kto lubi.
W centrum miasta trwa przebudowa. Ciekawe czy rozbudowują parking, czy poszerzają ulicę. Ja tylko objechałem Arboretum Kórnickie i odszukałem pola kempingowego, na którym zatrzymałem się w lecie 2009 roku. Stamtąd też zacząłem swoją 18-kilometrową podróż do Mosiny.
Okolica się absolutnie nie zmieniła. Najpierw kręta droga przez las, na której nie da się złapać stopa, bo jest zbyt niebezpiecznie przez brak pobocza (w ogóle bałem się tamtego dnia iść, gdy tylu wariatów nie potrafiło mnie bezpiecznie ominąć). Potem prosta droga z prostytutkami – konkurencja mocno urosła. Rzadko spotykam się z tym fachem. Ciekawe czemu akurat tę drogę oblegają od tylu lat. Do samego Rogalina nie było niczego nowego, co zwróciłoby moją uwagę. No, może poza kilkoma radarami, które niekoniecznie działały.
W Rogalinie zatrzymałem się przy kościele pw. św Marcelina z XVII w., który zawsze mnie intrygował swoim wzornictwem. Wygląda jak jakaś grecka świątynia.
Zaraz obok kościoła znajduje się pałac przekształcony w Muzeum Narodowe. Niestety pół miesiąca temu zamknęli teren wokół pałacu na czas remontu parku, co potrwa do końca tego roku. Zawsze trafiam na remont tego miejsca.
Ponieważ Pierścień Dookoła Poznania znów się pojawił, dlatego z ciekawości chciałem zobaczyć dokąd prowadzi. Ktoś nieumiejętnie oznaczył go na mapie, dlatego gdy zobaczyłem jak bardzo odbiega od mojej drogi, to zawróciłem. Wolałem trzymać się planu. Te okolice obfitują w różnorodne szlaki, więc najpewniej jeszcze się tutaj pojawię. To tylko jakaś godzina drogi z centrum Poznania. Zwłaszcza że pierścień jest na mojej liście szlaków do pokonania.
W Mosinie pojawiła się droga dla pieszych i rowerów, która jest zwykłą, zarastającą trawą ścieżką. Nie musiałem się długo z nią męczyć przez ignorancję drogowców, którzy za przejazdem kolejowym zapomnieli postawić znak kontynuacji drogi dla rowerów. A może tam już drogi nie ma, tylko miejscowi na dziko wyjeździli ścieżkę? Wolałem asfalt – był wygodniejszy.
Po mieście nie jeździłem długo. Nie oczarowało mnie. Zatrzymałem się tylko pod sklepem i zaryzykowałem, zostawiając rower bez zabezpieczenia, którego nawet nie miałem. Po powrocie pojawiło się kilka nowych rowerów i każdy z nich był przypięty "sznurkiem" (linka z marketu, którą można przerwać bądź przeciąć nożem) do stojaka.. Jedynie mój pojazd robił wyjątek i wciąż tam stał. W Mosinie także nie kradną!
Znalazłem się w Wielkopolskim Parku Narodowym. Trzy szlaki z czterech zbacza z głównej drogi wgłąb leśnych ścieżek. Najpierw jechałem zwyczajną drogą leśną, aby po ponad kilometrze znaleźć się nad brzegiem Warty. Wyjeżdżając z zakrętu, spotkałem pewnego pana z psami. Jedno zwierze duże, szło przy nodze, drugie gdzieś latało. Usłyszałem: "Proszę uważać na mojego rottweilera". Patrzę na nieroztropnego yorka, uśmiecham się szeroko i słyszę jeszcze: "Dziękuję ślicznie". Zawsze ostrożnie jeżdżę, gdy zbliżam się do ludzi. Czasem nawet za ostrożnie, bo nie lubię używać dzwonka i jak tacy się rozgadają, to mnie nie słyszą.
Ładna ścieżka. Trzeba uważać na kretynów na rowerach, ale mimo tego jedzie się przyjemnie. Szlak ciągnie się i ciągnie. Jest wzdłuż niego kilka urokliwych miejsc i gdyby nie piesi oraz ruch dwukierunkowy, byłby ładny singletrack.
Tuż za parkiem mój szlak zmienił swój charakter. Z przyjemnego utwardzonego gruntu na piaski. Szczęśliwie jest to krótki, mniej więcej 800-metrowy odcinek, ale jakże wyczerpujący. Zaraz za piachami jest jedna taka mała zmyłka, gdy szlak nieoczekiwanie odbija z wygodnej kostki brukowej na kolejny, ale króciutki singiel nad Wartą.
Nad autostradą przejechałem po drodze dla pieszych i rowerów, ale znów zrobionej z beznamiętnych płyt chodnikowych. Na szczęście szlak znów nie prowadzi długo po tej nawierzchni, więc wjechałem do jakiegoś parku. Kręciło się po nim sporo ludzi mimo nieciepłej pogody.
Pod mostem spotkałem na drodze krajowej spotkałem motocrossowców, na szczęście na postoju, więc nie martwiłem się o przejazd obok nich. Wyjechałem na moście św. Rocha, do którego dojechałem z domu na początku wycieczki. Pomyślałem, aby wrócić inną trasą, więc ruszyłem napotkaną drogą dla rowerów, która skończyła się na przejściu dla pieszych. Tak drętwo. Nie mogłem skręcić w prawo, bo była to jednokierunkowa, więc włączyłem się do ruchu i... dotarłem do skrzyżowania tuż przy moim biurze. Dalej już wiedziałem jak jechać. Kierowałem się tak, jak zwykle wracam z pracy. Ponieważ na liczniku brakowało mi ok. 1 km do pełnych 100, dlatego wjechałem jeszcze do lasu komunalnego przy moim osiedlu i zrobiłem pętlę po nim.
Jak wspomniałem na początku – jest kilka takich dróg w Polsce, które pokonałem pieszo, aby zaoszczędzić. Chronologicznie: pierwsze dwie drogi znajdują się na Pomorzu, kolejną pokonałem dzisiaj (wszystkie trzy były w ramach jednej wyprawy), czwarta prowadzi z Wieliczki przez Mogilany (chciałem złapać stopa do Zakopanego, ale nie wyszło) do Krakowa i ostatnia droga (nie miałem wtedy wyjścia, bo żaden autobus już nie kursował) z Lubina do Legnicy. Istnieje szansa na pokonanie dwóch pierwszych. Czwarta jest znikoma, a piątą objeździłem wielokrotnie, więc zapominam o niej.
Kategoria setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, kraje / Polska, Wielkopolski Park Narodowy, rowery / Trek

Gniezno – miasto królów

  134.21  06:07
Pora rozpocząć dalekodystansowe wyprawy. Niestety w piątek nadwyrężyłem ścięgno Achillesa i nie byłem dzisiaj w pełni formy. Nie mogłem jednak odpuścić sobie tak pięknej pogody, więc zaplanowałem odwiedzić Gniezno.
Najpierw sprawdziłem trasę w mapach od Google, ale te wyznaczyły drogę przez Kostrzyn, bo podobno jest tam kawałek drogi dla rowerów. Tak bardzo mądry algorytm, aby posyłać rowerzystów po drodze krajowej dla kawałka kostki! Wybrałem Piastowski Trakt Rowerowy, który prowadzi z Poznania do Gniezna (tak właściwie do wsi Izdby, ale dowiedziałem się o tym później). Dostałem się na początek do Starego Miasta, aby potem znaleźć się pod Poznańskim Węzłem Rowerowym. Podoba mi się kilka szlaków, które tamtędy przebiegają. Na pewno przejadę się kilkoma.
Strasznie dużo dziś ludzi. Ale nie dziwię się, bo miejsce, w którym się znajdowałem i które nosi nazwę Malta, oferuje dużo atrakcji. Są to: jezioro, stok narciarski, kolejka górska, park linowy czy kolej wąskotorowa, no i do tego mrowie ludzi. Jest też zoo, a w nim fort III. Obok zoo znajduje się schron fortu IIa. Muszę dorwać jakiś przewodnik po tej twierdzy. Szkoda, że nie ma żadnego szlaku prowadzącego przez wszystkie fortyfikacje, jak w Krakowie.
Temperatura wahała się od 16 do 25 °C. Jechałem po lasach, rozmaitych ścieżkach, wjechałem pod kilka krótkich podjazdów, aż znalazłem otwarty sklep. Nie miałem ze sobą wody, bo byłem przekonany, że osiedlowy sklep będzie czynny. Ponieważ nie był, to szukałem innego przez prawie 20 km.
W Uzarzewie zatrzymałem się na chwilę, aby zrobić zdjęcie pałacu. Ów pałac leży na terenie muzeum, a może nawet znajduje się w nim to muzeum. Ledwo zatrzymałem się, aby zrobić zdjęcie, a pewna pani powiedziała, że zaraz zamykają. Miałem szczęście, że nie musiałem robić zdjęcia zza płotu. Ładny pałacyk.
Dalej czekało mnie jeszcze więcej terenu, a przede wszystkim dużo piachu. Ciężko się jechało, ale na pewno lepiej niż w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej.
Starałem się cały czas jechać szlakiem, ale przed Pobiedziskami za mocno się rozpędziłem. Szczęście, że jest tam płasko i mogłem wrócić się, ale z drugiej strony niepotrzebnie, bo i tak dojechałem do tego miasta.
Wiele razy obiła mi się o uszy Lednica i dzisiaj właśnie przejeżdżałem obok tego jeziora. Brama Ryba, z którą wiele osób kojarzy Lednicę, znajduje się na Polach Lednickich, gdzieś przy północnej części jeziora. Mój szlak prowadził od strony południowej, dlatego nie widziałem tamtego miejsca. Zobaczyłem za to Wielkopolski Park Etnograficzny, który znajduje się przy Lednicy. Niestety do połowy kwietnia nieczynny. Jako ciekawostkę zauważyłem, że po parku można się wirtualnie przespacerować z Google Street View, ale niestety bez możliwości zajrzenia do wnętrza obiektów.
Gdzieś za Lednogórą zmieniło się znakowanie szlaku i zamiast koloru czarnego był kolor czerwony. Trochę problematyczne to, gdy jedzie się bez mapy, ale na szczęście ja miałem plan i trzymałem się go. W Rzegnowie jedynie musiałem zboczyć ze szlaku, bo polna droga była zalana i za nic nie dało się tej wody ominąć.
W końcu dotarłem do Gniezna. Szlak gdzieś się zgubił, a ja próbowałem wjechać na Rynek. Niestety bez wiedzy lokalnej jest to ciężkie – setki napisów pod znakami, a za mną kolumna aut. A jak już byłem blisko, to trafiłem na jednokierunkowe ulice. Nie chciałem kombinować z okrężnymi drogami, więc tylko wtoczyłem rower do samego placu. Nie wiedziałem czy można po nim jeździć rowerem, bo przed deptakiem, który ciągnie się na wschód od Rynku, stoi jednoznaczny zakaz ruchu (chyba tylko na pokaz, bo lokalni rowerzyści go ignorują). Sam plac Rynku jest ogrodzony od ulicy słupkami. O tym, że można się poruszać po nim na rowerze, dowiedziałem się ze znaków pod archikatedrą. Przez Rynek prowadzi nawet kilka szlaków rowerowych, w tym najpewniej mój, ale nie wiem jaki kolor przybrał w tym miejscu.
Przejechałem się na Plac Świętego Piotra. Zatarł mi się on w pamięci jako bardziej rozległy, ale ludzki umysł potrafi idealizować różne wspomnienia. Jako że czas mnie gonił, a byłem głodny, to zacząłem jeździć w poszukiwaniu kebaba. Na Rynku wypatrzyłem jeden, ale ceny jak w typowej restauracji. Zrobiłem rundkę po mieście ze złudną nadzieją i, gdy wróciłem do punktu wyjścia, zauważyłem, że przy wspomnianej restauracji z kebabem znajduje się zwykły kebab, połowę tańszy od tego obok. Cóż za konkurencja! Jako że obiekt jest lokalem, to musiałem zostawić rower na zewnątrz. Zjadłem i... rower wciąż stał na miejscu. W Gnieźnie nie kradną.
Pora powrotu. Nie miałem już planu, ale kiedyś z Gniezna do Poznania biegła droga krajowa. Miałem nadzieję, że jest w dobrym stanie, więc ruszyłem po przedmieściach gnieźnieńskich, aby ominąć łącznik z drogą ekspresową, bo po zjechaniu z drogi szybkiego ruchu, wielu kierowców nadal ma ciężkie nogi. Niefortunnie wjechałem na osiedle, wzdłuż którego prowadzi ulica, a przy ulicy droga dla pieszych i rowerów, tylko ktoś wpadł na popieprzony pomysł, aby co kilkadziesiąt metrów zrobić zebrę i umieścić znak końca drogi dla rowerów. Po prostu się jedzie i co chwila trzeba zsiąść, żeby przeprowadzić rower przez przejście. Kto normalny tak robi? Nie chciałbym tam mieszkać. Chorzy są ludzie, którzy tak uprzykrzają życie innym.
Musiałem pokonać węzeł łączący drogę krajową nr 5 z drogą ekspresową S5. Niestety z miejsca, w którym się znalazłem nie było możliwości wjazdu na drogę krajową. Na szczęście jest tam droga serwisowa. Ta niestety tuż przy węźle zaczęła gdzieś uciekać. Dobrze, że spotkałem miejscową osobę, bo już miałem zawrócić i poszukać drogi po drugiej stronie krajówki. Spotkana kobieta powiedziała, że kawałek dalej będę mógł się przedostać na drugą stronę ogrodzonej części drogi. Dobrze, że prace stanęły, bo nie wiem jak daleko musiałbym jechać, aby móc dostać się do Poznania na rowerze. Z drugiej strony, gdybym nie przejechał po wiadukcie przez drogę krajową zaraz za Gnieznem, to dostałbym się prosto przez Woźniki. Nie miałem jednak szczegółowego planu, więc takie rzeczy się zdarzają.
Droga, która kiedyś była krajową piątką, jest teraz drogą gminną, ale asfalt nie jest w najgorszym stanie. Dojechałem do Poznania szybkim jak na mnie tempem. Zmrok zastał mnie szybko, ale trafiłem w Poznaniu bez problemu. Na termometrze było jedynie 9 °C.
Po ostatniej aktualizacji aplikacji Moje trasy, z której korzystam, doszła funkcja liczenia kalorii. Czytałem, że wartość jest zaniżana, ale nie przejmuję się tym. Może to poprawią, a skoro na Bikestatsie jest opcja dodawania tej danej, to będę ją uzupełniał tak z ciekawości.
W tym tygodniu założyłem łańcuch, który zardzewiał podczas płukania w benzynie ekstrakcyjnej. Poleżał w oliwie sporo czasu i przestał być sztywny. Nie zauważyłem, aby jechało się na nim ciężko, jednak opory z pewnością ma większe niż przed korozją. Mam nadzieję, że napęd się nie zużyje zbyt szybko. Nowego łańcucha niestety nie założę, bo już nie będzie pasował.
Kategoria po zmroku i nocne, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, kraje / Polska, rowery / Trek

W Suchym Lesie po poligonie

  55.53  02:37
Deszczowo się zrobiło. Jako że na meteo.pl prognoza przewidywała deszcz dzisiaj dopiero po godz. 16, to mogłem się dokądś wybrać. Poczytałem trochę o dużym obszarze wojskowym na północ od Poznania i, jako że rowerzyści mogą przezeń przejeżdżać wyznaczoną drogą, obrałem kurs na Biedrusko.
Miałem dzisiaj problem ze złapaniem sygnału GPS. Chyba za rzadko włączam mój odbiornik i dane o satelitach były nieaktualne. Jak już sygnał złapałem, to straciłem go jeszcze kilka razy, przez co zgubiłem się w lesie komunalnym nieopodal mojego osiedla. Jak tylko się odnalazłem, to ruszyłem wcześniej przetartym szlakiem na północ od Poznania.
Chciałem dzisiaj porobić trochę zdjęć, więc zauważając nadarzającą się się okazję, pojechałem nad brzeg Warty. Pstryknąłem kilka nudnych zdjęć i pojechałem zbadać drogę, której nie było na mapie. Z początku zwykła leśna dróżka, ale potem za jakimś skrzyżowaniem nie chciałem wracać na szlak i pojechałem dalej, już po ścieżce. Czasem wygodnej, czasem poprzekładanej kamieniami, dołami i kłodami. Nie mam pojęcia kto tamtędy się przemieszcza, ale robi to często. Miałem dość, więc przy najbliższej okazji skręciłem, aby wrócić na szlak.
Biedrusko jest zapyziałą wsią z drogami dla pieszych i rowerów wyłożonymi typową kostką-pomyłką i to po obu stronach drogi. Czy w innych krajach też jest ten niezwykle uprzykrzający życie nakaz ruchu rowerem po wyznaczonej drodze? Choć 50 zł mandatu to względnie niewiele, jednak wolę dać się wrobić w ludzką chciwość i pojechać tą kiczowatą drogą. Nie mam jakiegoś najgorszego roweru, a te 10-centymetrowe krawężniki jeszcze umiem przeskakiwać...
Dojeżdżałem do granic poligonu, gdy spotkałem pluton mundurowych. Już się bałem, że będę musiał zmienić swoje plany, ale dojechałem do tablicy z regulaminem, poczytałem trochę i, jako że wszystko było w porządku, ruszyłem drogą zamkniętą na co dzień dla cywilów.
Droga nie jest jakiejś najgorszej jakości, taki sobie asfalt. Miejscami widać, że po drodze przejechało wiele czołgów, ale na poligonie to chyba normalne. Wszędzie znaki ostrzegające o śmierci. Ja preferuję bezpieczną jazdę i nie zbaczałem z drogi. Pierwszy przystanek zrobiłem przy imitacji zamku. Jego ściany dużo przeszły podczas ćwiczeń wojska. Gdy zbliżyłem się do ruin kościoła leżącego kilkaset metrów dalej, wyczerpała się bateria w moim telefonie i nie mogłem więcej zrobić ani jednego zdjęcia. Na pewno jeszcze tam wrócę.
Minąłem kilku rowerzystów. Droga jest popularna ze względu na brak ruchu samochodowego (może poza pojazdami wojskowymi). Niestety bardzo nudna, bo nie można nigdzie skręcić przez wszędobylskie zakazy. Pojechałem jeszcze tylko pod pomnik ku pamięci pomordowanych przez hitlerowców i wydostałem się z całego kompleksu.
Od Biedruska jechałem pierścieniem rowerowym dookoła Poznania, dlatego postanowiłem nie zjeżdżać z niego jeszcze przez jakiś czas. Dopiero w Kiekrzu, gdy dochodziła godz. 15, zmieniłem kurs na Poznań. Planowałem jeszcze przejechać się nad Jeziorem Kierskim, ale przegapiłem zjazd i darowałem sobie zawracanie. Wjechałem do lasu komunalnego, a potem trafiłem na jakiś szlak rowerowy. Ruch pieszy i rowerowy był spory, więc nie jechało się już tak wygodnie, jak za Poznaniem. Dotarłem tym szlakiem do samego Starego Miasta. Po drodze zatrzymało mnie najbardziej przeze mnie nielubiane skrzyżowanie – stałem tym razem na czterech światłach, bo miałem czerwoną falę. I za co tu kochać Poznań?
Przejechałem się po Starym Rynku i jakoś wjechałem na drogę w kierunku mojego osiedla. Strasznie kusi mnie fort Winiary. Portal miasta podaje, że teren zezwala na jazdę na rowerze, więc wkrótce powinienem się skusić.
W tygodniu kolejny wentyl został przecięty. Tym razem wziąłem się za poszukiwania odpowiedzi i dowiedziałem się, że takie przesuwanie się opony, a tym samym dętki jest wynikiem niskiego ciśnienia w kole i takie przykrości spotykają głównie użytkowników składanych opon. Po tym napompowałem koła na kamień i od kilku dni opony nie przemieściły się nawet o milimetr. Ponieważ będę musiał za jakiś czas wymienić opony, to zastanawiam się czy nie powrócić do drucianych. Jest mniejsza wygoda podczas zmiany dętki, jednak guma wydaje się być trwalsza (chyba że Merida wyprodukowała szajs, na którym jeszcze jeżdżę), no i nie ma efektu przesuwania się opony. Jeszcze to przemyślę, bo ostatnio nie jeżdżę za dużo...
Kategoria terenowe, Polska / wielkopolskie, kraje / Polska, rowery / Trek

Na Florydę

  53.86  02:23
Niedziela. W końcu mogłem normalnie wyjść na rower. Wczoraj kręciliśmy cały dzień film do nowej, interaktywnej firmowej strony internetowej, także nie miałem możliwości wyjścia. Dzisiaj pogoda dopisała jak wczoraj, więc nic nie straciłem.
Ach, jak dobrze się jeździ w butach z zatrzaskami. Kilka miesięcy czekały na ten dzień. Pojechałem przez las komunalny, w którym było pełno ludzi. Jeden taki na rowerze prawie mnie potrącił, tak mu było spieszno. Choć miał dużo miejsca z lewej, to musiał się wcisnąć między mną i drzewami po prawej. Na ciekawe wycieczki muszę omijać takie miejsca, żeby nie marnować czasu.
Przejechałem się kawałek asfaltami i już byłem na drodze terenowej. Jest ona tak blisko, że chyba często tamtędy będę jeździł. Przed wyruszeniem zapisałem sobie mapę OpenCycleMap, która mi towarzyszyła w tej podróży. Jako pierwszy cel obrałem Nadwarciański Szlak Rowerowy oznaczony kolorem niebieskim, który biegnie na północ, oczywiście wzdłuż Warty. Były leśne drogi, były drogi polne, wielbłądzie garby, po których się rewelacyjnie jeździ. Minąłem parę bubli prawnych, jak zakaz ruchu z tabliczką wyłączającą mieszkańców, mimo że po tej samej drodze prowadzi szlak rowerowy. Nazłościłem się przez bezmyślnych rowerzystów, którzy zatrzymywali się na całej szerokości drogi. Wjechałem na kilka górek, które niestety nie imponują.
Niestety dojechałem do końca drogi terenowej. Dalej był nudny asfalt bądź droga dla pieszych i rowerów. Zdarzył się zakaz wjazdu rowerem na ulicy, gdy po drugiej stronie drogi był jedynie metrowej szerokości chodnik. Dojechałem do Murowanej Gośliny. Podoba mi się tamtejszy ratusz, przez który można przejechać jak przez tunel.
Do mojego dzisiejszego celu musiałem skierować się bardziej na północ. Niestety pojechałem za daleko i tym samym pojechałem odrobinę niewłaściwą drogą. Różnica była taka, że droga terenowa zaczęła się ciut później. Wjechałem po wyłożonej kamieniami polną drogą do Puszczy Zielonki. Już w lesie jechało się bardzo przyjemnie. Zdarzyło się trochę piachu, ale nie wywróciłem się ani razu.
Floryda jest przysiółkiem, częścią wsi Kamińsko. Jest tam kilka pagórków, w tym jeziorko, przy którym jechałem po sporej skarpie. Wypatrzyłem tę nazwę przypadkiem podczas dzisiejszego oglądania szlaków na mapie, no i pomyślałem, że odwiedzę Florydę. Nic ciekawego tam nie ma poza znakiem informującym o drodze dla pieszych i rowerów, gdy droga wygląda na ulicę dojazdową.
Dalej skierowałem się do dużej pętli rowerowej po puszczy, aby zmierzyć do domu. Minąłem Dziewiczą Górę. Nie jest wyższa od tej pod Chełmem, a i widoki z wieży są bardzo nudne. Chyba za dużo gór widziałem :)
W Czerwonaku jakiś wieśniak użył spryskiwacza do szyb w swoim nudnym blachosmrodzie, ale nie trafił. Słabeusz!
Na Warcie jest stanowczo za mało mostów. Aby dostać się do domu, musiałem nadrobić szmat drogi. Najbliższy most prowadzi drogą krajową, wzdłuż której jest mało bezpieczna droga dla pieszych i rowerów. Podobno jest w planach most ciut bardziej na północ, ale to wciąż mi nie po drodze. Idealnym wyjściem byłaby przeprawa w Czerwonaku, nawet promowa.

Kategoria kraje / Polska, terenowe, Polska / wielkopolskie, Puszcza Zielonka, rowery / Trek

Pożegnanie z Legnicą na biało i czerwono

  121.19  06:48
Kolejna setka w tym roku, ale prawdopodobnie ostatnia z Legnicy i bardzo wyczerpująca. Planowałem wyruszyć do Kotliny Kłodzkiej, ale zdecydowałem się na wspólny wyjazd. Dowiedziałem się, że we wtorek wyjeżdżam. Strasznie szybko, ale w poznam nowe miejsca, będę miał nowe możliwości.
Umówiliśmy się na skrzyżowaniu. Temperatura dochodziła do -1 °C. Przybyli Bożena, Jarek, Piotrek i Paweł. Ostatni zawitał na kolarzówce. Ruszyliśmy do Jawora asfaltami przez Warmątowice. W Jaworze odłączył się od nas Paweł, a my kierowaliśmy się do Bolkowa drogą krajową. Gdy tam dotarliśmy temperatura wynosiła 6 °C. Słońce zaczynało coraz bardziej grzać.
Za Bolkowem skręciliśmy na drogę do Płoniny. Bożena informowała mnie wcześniej o podjeździe na Porębę, więc byłem przygotowany na trochę więcej terenu. Wyszło jedynie, że podjechaliśmy długą drogę asfaltową, na końcu której był przepiękny widok na Sudety i przede wszystkim na białą Śnieżkę. Czułem niedosyt bliskości gór i rzuciłem pomysł, aby wjechać na wzgórze, które przesłaniało nam część tych pięknych widoków. Po kilku chwilach znaleźliśmy się na szczycie, z którego można było podziwiać pełną panoramę gór. Powrót był już lżejszy, bo z górki, na której pobiłem swój rekord prędkości sprzed kilku miesięcy. Ciekawe jak szybko pojechałbym z sakwami.
W Bolkowie zjechaliśmy w jakąś ścieżkę, którą biegnie czerwony szlak pieszy. Po stromym podjeździe, na którym leżało miejscami sporo liści, dojechaliśmy pod Zamek Świny. A jeszcze przejeżdżając u podnóża tej budowli, gdy kierowaliśmy się do Bolkowa, pomyślałem sobie, że tak prędko jej nie zobaczę, a tu taka niespodzianka.
Jechaliśmy dalej czerwonym szlakiem w las. Jechałem przodem z Piotrkiem, a Bożena z Jarkiem siłowali się z podjazdami. Zatrzymaliśmy się w pewnym momencie, aby poczekać na nich. Nie przyjeżdżali długo. Dopiero po kilku-kilkunastu minutach Jarek zadzwonił i poinformował nas, że pojechali skrótem i czekają w Kwietnikach. Siedzieli na placu zabaw.
Jechaliśmy dalej czerwonym szlakiem przez Groblę, obok Radogostu, Bazaltowej Góry, Rataja, aż dotarliśmy do Myśliborza. Tam przerwa w barze Kaskada. Ja zamówiłem ciasto i kawę. Nie piłem żadnej od kilku miesięcy, więc ta bardzo mi smakowała. Ciasto było jednak zbyt słodkie, bo przez chwilę podczas jazdy źle się czułem.
Czerwony szlak się nie kończył. W Chełmcu ruszyliśmy terenem przez Górzec do Bogaczowa, a potem do Stanisławowa. Pojawiło się sporo szutrów w lesie. Aż ciekaw jestem dokąd się prowadzą.
W Stanisławowie podjechaliśmy kawałek drogi do ruin radiostacji. Ja z Bożeną na końcu. Byłem już wyczerpany. Tuż przed szczytem Jarek z Piotrkiem zawracali, bo dalsza droga nie prowadziła przez szczyt. Ja sobie odpuściłem dalszy podjazd i zjechałem do naszej drogi. Jeszcze musieliśmy poszukać Bożeny, która koniecznie chciała dojechać pod samą radiostację i mogliśmy jechać dalej w teren. Zjechaliśmy do Leszczyny, skąd już prosto dostaliśmy się do Krajowa. Bożena chciała jechać przez Dunino ze względu na zwierzęta, więc tam też się zatrzymaliśmy.
Do Legnicy wróciliśmy obok Lasku Złotoryjskiego. Będę tęsknił za tym miejscem, ale też zapamiętam te 2 lata spędzone na rowerze. Mapa Dolnego Śląska, która towarzyszyła mi przez dwa lata, wisząc na ścianie, została mocno zabazgrana markerem, którym oznaczałem przejechane drogi.
Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, góry i dużo podjazdów, Park Krajobrazowy Chełmy, setki i więcej, terenowe, ze znajomymi, rowery / Trek

Gdzieś w lasach pod Lubinem

  43.26  02:03
Postanowiłem poszaleć odrobinę w lasach na północy. Wiatr miał wiać z południowego-zachodu, toteż postanowiłem najpierw ruszyć na północ, potem lasami do Jaroszówki i z powrotem przez wsi do Legnicy. Było nawet ciepło, bo ponad 6 stopni, gdy wyruszałem. Starałem się jechać spokojnie, nie szarżować, żeby nie spocić się.
Standardowo pojechałem do Pawic, a dalej drogą obok pól irygacyjnych. Niestety nadal nie rozsunęli tych wałów ziemi zalegających na drodze. Co za lenie!
Droga do Karczowisk była bardzo leniwa. Myślałem też o dojechaniu do Raszówki, ale ostatecznie wypadło na tę pierwszą miejscowość. Zaraz za nią wjechałem na koleją drogę leśną, którą miałem nadzieję dojechać do Liśca, ale ponieważ nadal nie mam uchwytu na kierownicę do nawigacji, toteż jechałem w ciemno z mapą, którą miałem w głowie. Tym sposobem dotarłem do jakiegoś stawu nieopodal Chróstnika. Skręciłem więc w drogę, którą niedawno wysypali piachem i jazda wołała o pomstę do nieba. Na szczęście ta męka nie trwała długo i wróciła leśna droga, choć już w gorszym stanie niż droga przeciwpożarowa, którą dojechałem do tamtego stawu. Nie wiedziałem dokąd jadę. Nie miałem ze sobą kompasu i błądziłem. Dojechałem do jakiejś polany, wzdłuż której prowadzą linia wysokiego napięcia, no i wjechałem na drogę, która prowadzi pod tą linią. Ponieważ nie mogłem dojrzeć żadnego końca, to znów skręciłem na pierwszym skrzyżowaniu i ruszyłem jakąś drogą przez knieję, a sarny i jelenie uciekały, że tylko smród zostawał.
Wróciłem do drogi pożarowej, którą jechałem kilkadziesiąt minut wcześniej. Ponieważ nie lubię powrotu tą samą trasą, to wjechałem na czerwony szlak pieszy dookoła Lubina. Doprowadził mnie on najpierw na piaszczyste drogi, a potem tak rozjeżdżone po ścince drzew i ubłocone, że myślałem o wyrwaniu błotników, aby jechać choć ciut sprawniej.
Swoją drogą plan przejechania się wokół Lubina jest w mojej głowie już od roku. Ciekawe czy uda mi się w tym. Niestety drogi nie są w najlepszym stanie, więc nie będzie to najwygodniejsza jazda. Niech się trochę ociepli i będzie to moja pierwsza setka w tym roku.
Miałem dość błota. Szlak skręcił raz, później drugi raz, ale ja z niego zboczyłem – pojechałem prosto, żeby jak najszybciej znaleźć się na mojej drodze przeciwpożarowej. Nie chciałem już z niej zjeżdżać za żadne skarby. Chciałem spokoju i czystej jazdy. Rower i tak już nadawał się jedynie do czyszczenia, a o łańcuchu szkoda wspominać.
Miałem dość terenu na dzisiaj. Nie udało mi się zrealizować planu, bo zabłądziłem. Muszę dorwać jakiś uchwyt do telefonu, bo masakra, żeby się tak gubić w lesie. Postanowiłem dojechać do Legnicy drogą krajową. Dobrze, że ma szerokie pobocze, choć zastanawiało mnie co takiego białego przyczepia się do moich opon. Czy to sól, czy wapno?
Miałem dojechać do Chojnowskiej, żeby nie tracić nerwów na dziurawą drogę przez Rzeszotary, ale ostatecznie, gdy mnie wiatr wysmagał tuż przez skrzyżowaniem, zmieniłem zdanie i ruszyłem do Legnicy po dziurach starej krajówki. Na szczęście szybko dostałem się do domu i nie wytelepało mnie tak mocno. Może następnym razem mi się uda pokonać tę trasę zgodnie z planem.
Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, po zmroku i nocne, terenowe, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery