Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

terenowe

Dystans całkowity:41251.12 km (w terenie 9388.38 km; 22.76%)
Czas w ruchu:2197:51
Średnia prędkość:18.23 km/h
Maksymalna prędkość:71.10 km/h
Suma podjazdów:286433 m
Maks. tętno maksymalne:130 (66 %)
Maks. tętno średnie:160 (81 %)
Suma kalorii:120656 kcal
Liczba aktywności:496
Średnio na aktywność:83.17 km i 4h 34m
Więcej statystyk

Meteoryt Morasko

  37.71  01:46
Spędziłem dzisiaj kilka godzin na poszukiwaniach sklepów rowerowych. Niestety w żadnym nie znalazłem śruby. Zostałem za to skierowany do Castoramy, która miała być gdzieś za galerią Pestka. Objechałem Pestkę, a także galerię Plaza i nic, nie znalazłem żadnej Castoramy. Zauważyłem jedynie Praktikera, a jako że nie oglądam telewizji, to pomyślałem, że Castorama tak się teraz nazywa i wszyscy używają starej nazwy. Pojechałem do tego sklepu i udało mi się odnaleźć zamiennik. Nawet mój rower bez siodełka został nietknięty – nie miałem ze sobą linki, więc go nie przypiąłem. Zastanawiam się, czy to jest jakiś sposób na złodziei.
Przykręciłem siodło z innymi ustawieniami. Trochę dalej i nosem bardziej do dołu. Będę jeszcze musiał nad tym popracować, aby dostosować siedzisko pod siebie. Zastanawia mnie, czy pochylone siodło zmniejszy nieprzyjemności związane z długodystansowymi wyprawami.
Dzisiejszą wycieczkę – już na siodełku – rozpocząłem od parku Wodziczki. Tak z ciekawości co tam jest. Po całym parku można poruszać się rowerem, ale zaraz dalej – w parku Sołackim – wszędzie zakazy i tylko jedna droga dla rowerów, po której tłoczą się piesi. Dopiero gdy droga zamieniła się w ścieżkę, przeszkody się skończyły. Dowiedziałem się, że w latach międzywojennych w Poznaniu stworzono założenie urbanistyczne, które polegało na połączeniu parków miejskich z lasami podmiejskimi. Zostało to nazwane klinami zieleni. Z założenia nie zostało zbyt dużo, bo kliny nie odznaczają się tak bardzo na mapach – dużo zieleni wykarczowano i zamieniono na osiedla. Ja jechałem Szlakiem Stu Jezior wzdłuż klina zachodniego, który jest obecnie najlepiej zachowanym obszarem zielonym w mieście. Dotarłem do Kiekrza, skąd chciałem dostać się do Suchego Lasu, ale przeoczyłem skrzyżowanie. Pomyślałem, że dostanę się jakąś polną drogą. Wjechałem na jedną taką, ale była ona strasznie zarośnięta. Dowiedziałem się czemu, gdy z niej wyjechałem. Za plecami miałem kilka tabliczek ostrzegających o terenie prywatnym. Dziwi mnie za to obecność znaku drogi dla rowerów na Google Street View, bo nie przypominam sobie, aby teraz taki znak tam stał.
Przez Suchy Las dotarłem pod rezerwat Meteoryt Morasko. Pomyślałem, że to jest szansa, aby zobaczyć, co ciekawego się tam znajduje. Wjechałem w jakąś drogę, doczytałem, że po rezerwacie jest zakaz jazdy rowerem i zacząłem spacer żółtym szlakiem pieszym. Komary strasznie dziabały na przystankach, ale dowiedziałem się, że w tamtym miejscu 5–6 tys. lat temu spadł meteoryt żelazny. Widziałem kilka kraterów, ale meteorytu nie znalazłem żadnego. Może gdybym zabrał ze sobą łopatę i to urządzenie do wykrywania metalu, to miałbym większe szanse.
Szedłem dalej szlakiem, aż dotarłem na Górę Moraską. Podobno można zobaczyć na niej obiekty oddalone o 30 km (jak to na równinie), ale nie wiem gdzie należy stanąć, aby cokolwiek zobaczyć. Lasy są tam wyjątkowo bujne. Zgubiłem mój szlak. Na szczyt góry prowadzi kilka dróg. Szukając właściwej, wsłuchiwałem się w las. On żyje! Mrówki, które licznie zamieszkują poszycie, pracują nieustannie, robiąc wyjątkowo dużo hałasu. Te potwory są ogromne. Zniknąłem stamtąd pierwszą szerszą drogą, bo szlaku nie odnalazłem.
Wracając do domu, pomyślałem, aby pojechać w stronę Kampusu Morasko (Uniwersytet im. A. Mickiewicza). Kompleks jest duży, a dodatkowo się rozbudowuje. Jest swoistym miastem w mieście. Pojechałem trochę w złym kierunku, ale trafiłem na znaną mi drogę i przez las komunalny wróciłem na moje osiedle.
Kategoria terenowe, Polska / wielkopolskie, kraje / Polska, rowery / Trek

Twierdza Poznań, część 1

  37.81  02:20
Idąc śladem Twierdzy Kraków, postanowiłem w końcu zobaczyć jak wyglądają poznańskie fortyfikacje. Nie będę się raczej rozpisywał z informacjami o każdym z obiektów. Cała twierdza zwiera bowiem 18 fortów oraz szereg obiektów wspomagających. Całość jest rozlokowana w pierścieniu o średnicy 9,5 km. Forty mają przypisane wyłącznie numery, dlatego z góry założyłem, że nie będą się odznaczać niczym szczególnym.
Zacząłem od fortu Va. Dojazd jest prosty, do obiektu prowadzi droga. Na miejscu zastałem ludzi przebranych za pruskich żołnierzy oraz turystów. Nie chciałem przeszkadzać, bo mogli mieć jakąś inscenizację, a mnie się spieszyło, dlatego spróbowałem objechać fort i ruszyłem do numeru V. Niełatwo było się do niego dostać. Fort został wysadzony, rozebrany i częściowo zasypany. Pozostało po nim niewiele, ale sieć ścieżek łączy wszystkie ocalałe fragmenty, dzięki czemu można podziwiać rozmach tejże fortyfikacji.
Fort IVa jest niewielkim fortem, częściowo zniwelowanym. W jego murach można spotkać nietoperze, dlatego dostęp do wnętrza jest zablokowany masywnymi kratami. Przeszedłem się jeszcze ścieżkami po zrujnowanej części fortyfikacji, a potem ruszyłem w dalszą drogę. Najpierw po łące, potem ulicami, aż musiałem zawrócić kawał drogi, bo zatrzymała mnie zamknięta brama elektrociepłowni. Do fortu prowadzą zarośnięte ścieżki spod ogródków działkowych. Sam fort jest jedną, wielką ruiną objętą siecią ścieżek i otoczoną zwaliskami śmieci. Nie było łatwo się stamtąd wydostać, bo wlazłem w takie miejsce, że zawracać się nie chciało, więc spróbowałem znaleźć jakąś inną drogę. Wyszedłem z zarośli wielkich jak jakiś busz.
Na koniec wybrałem się do fortu IIIa. Po drodze jakiś stary pryk nieumiejący jeździć mnie otrąbił. Na drodze o dwóch pasach ruchu skręcałem w lewo, więc normalnie ustawiłem się na lewym pasie, gdy z naprzeciwka jechała kolumna aut, a blachosmród jechał prosto, lewym pasem, gdy prawy był caluśki wolny. Szkoda, że ruch szybko się udrożnił i zjechałem z tamtej drogi, bo chciałbym zobaczyć, jak ten warchoł plułby sobie w twarz za jazdę niezgodnie z przepisami.
Przez cmentarz dojechałem do zakładu kremacji, który mieści się w forcie IIIa. Właśnie dzięki prywatnym pieniądzom ten fort żyje i ma się nawet dobrze. Ciekawe, czy można odwiedzić ten obiekt poza szczególnymi okolicznościami. W drodze powrotnej zatrzymałem się na chwilę przy magazynie amunicji i schronie dla artylerzystów.
Było późno, dlatego nie pojechałem do fortu III, bo ten znajduje się na terenie zoo. Nie sądzę, aby odwiedzenie go było łatwe. Wybrałem się wzdłuż Jeziora Maltańskiego, aby upewnić się co do istnienia tam jakiejś drogi dla rowerów, bo nie byłem pewien, czy można jeździć tam na pewnym odcinku. Na sam koniec przejechałem się do Parku Cytadelowego. Chyba bez mapy nie uda mi się go ogarnąć w całości.
Kategoria terenowe, Polska / wielkopolskie, Twierdza Poznań, kraje / Polska, rowery / Trek

Poligon Biedrusko

  30.70  01:22
Byłem w piątek i sobotę na imprezie firmowej. Mieliśmy wspólne zawody w wielu wyczerpujących konkurencjach, choć najbardziej podobały mi się regaty żeglarskie. Niestety z całej tej frajdy nabawiłem się zakwasów i dzisiejsza moja wyprawa nie wyglądała najlepiej. Było ciepło, jednak zmęczenie (dodatkowo jakieś przeziębienie mnie złapało – w maju!) zniechęciło mnie do dalekiej podróży. Wybrałem poligon Biedrusko za swój dzisiejszy cel.
Ruszyłem leniwie. Chciałem przede wszystkim zobaczyć jakiś krater w rezerwacie Meteoryt Morasko, jednak jak już się tam znalazłem, to przeraziła mnie gęstość zarośli i rozmyśliłem się. Zresztą, nawet nie wiem gdzie tam można jakiś krater zobaczyć. Wszystkie mapy dostępne w sieci są niedokładne, a w samym rezerwacie jest tylko mapa schematyczna. Byłem jednak przekonany, że ostatnim razem widziałem tam także mapę regionu. Dziwne.
Dojechałem do Złotnik po żółtym szlaku, a potem ruszyłem przez poligon. Dopiero teraz zrozumiałem te wszystkie ostrzeżenia, których wszędzie pełno. Po całym tym poligonie można się poruszać swobodnie, jednak gdy żandarmeria lub inne służby kogoś przyłapią na takim przebywaniu na terenie wojskowym, wtedy już sprawy się komplikują. Już wiem, skąd tyle osób się chwali tym, że byli na terenie wojskowym. Nikt im nie może niczego zrobić, bo nie zostali przyłapani na gorącym uczynku. Trochę to paradoksalne i śmieszne, gdy przykładowo jakiś rowerzysta wyskakuje z takiego terenu zamkniętego i zaczyna się szczerzyć, jakby wypuścił największego w swoim życiu bąka.
Minąłem dzisiaj strasznie dużo ludzi. Wielu z nich widziałem szwendających się po zaroślach i drogach niedostępnych dla cywilów. Także auta, które stanowczo nie należą do Wojska Polskiego (jeżeli nasze siły zbrojne poruszają się ferrari, to ja przestaję płacić podatki) tędy jeżdżą mimo zakazu ruchu. Podczas mojej ostatniej wizyty widziałem kilka(naście) wozów z rejestracją zaczynającą się od „U”, a dzisiaj ani jednego. Jestem ciekaw kiedy ktoś straci cierpliwość i zamknie tę piaskownicę.
Dowiedziałem się, że do końca marca (niektóre serwisy podają, że do końca kwietnia) poligon był zamknięty także dla rowerzystów w niedziele. Nie wiem, czy miałem szczęście 22 marca, że nikt mnie nie zatrzymał, czy może zakaz został odwołany. Spotkałem przecież i pluton, i tyle pojazdów wojskowych, że aż dziwne. No ale tablice informacyjne nie mówiły o żadnym tymczasowym zamknięciu drogi, także może coś się zmieniło?
Miałem dzisiaj naładowaną baterię w telefonie, więc mogłem porobić trochę zdjęć. Nie ma tam zbyt dużo ciekawych miejsc, ale największą atrakcją okazały się ruiny kościoła w Chojnicy. Taka sobie niebezpieczna ruina. Zauważyłem dziesiątki napisów z datami z lat 50. i 70. w miejscu, w którym kiedyś był jakiś strop bądź coś podwieszonego na wysokości kilku metrów. Kusiły mnie schody na wieżyczkę, i ostatecznie skusiły. Po sypiących się schodach wlazłem tak wysoko, jak tylko się dało, zrobiłem zdjęcie i wróciłem na ziemię. Chyba zacznę częściej odwiedzać okoliczne ruiny. Ciekawe dokąd mnie poniesie.
Nie chciało mi się wracać z Biedruska terenem, jak planowałem pierwotnie. Wybrałem asfalt, który skusił mnie znakiem kierującym do Poznania. Wróciłem do domu szybko i wcześnie. Byłem zbyt zmęczony na dłuższą wyprawę. Powinienem zacząć się więcej ruszać, bo niemożliwe, żeby zwykłe zawody mnie tak wykończyły. Postaram się przynajmniej częściej jeździć na rowerze.
Kategoria terenowe, Polska / wielkopolskie, kraje / Polska, rowery / Trek

Kostrzyn

  72.05  03:14
Dzisiaj ponownie wyszedłem po pracy na rower i mam nadzieję, że będę to robił częściej. Temperatura była wyższa niż wczoraj, dlatego ociągałem się z wyjazdem. Niestety nie wyszedłem na tym najlepiej. Chciałem pojechać do gminy Kiszkowo, ale zmieniłem cel na Kostrzyn, aby wrócić przed zmrokiem.
Po raz drugi w życiu miałem kolizję z udziałem bezmyślnego rowerzysty. Na ul. Kórnickiej znajduje się pewna beznadziejna droga dla rowerów. Jest tak beznadziejna, że aż jednokierunkowa, ale nie każdy o tym wie, bowiem jej jednokierunkowość jest opisana wyłącznie zatartymi znakami poziomymi, a i to nie zostało zrobione porządnie. Jechałem jak zwykle w kierunku Malty – szybkim tempem, bo nie lubię poruszać się po mieście i wolę mieć tę dżunglę jak najszybciej za sobą. Niestety na mojej drodze – jednokierunkowej – znalazł się rowerzysta. Nie byłoby w tym nic dziwnego (wszak manewr mijania nie jest czymś trudnym), gdyby nie fakt, że ów rowerzysta zajął się telefonem zamiast jazdą. Zderzyliśmy się, gdy sięgałem dzwonka. Niestety mój czas reakcji jest ostatnio słaby (zdecydowanie za mało śpię), przez co zdążyłem jedynie przyhamować, ale zderzenia nie uniknąłem. Tamten zajechał mi drogę, mimo że zacząłem uciekać na chodnik. Zderzyliśmy się kierownicami. Moje obrażenia były powierzchowne – palec przyciśnięty manetką oraz stłuczony mięsień uda. W rowerze jedynie lekko porysowany wskaźnik manetki. Sprawca zdarzenia był chyba bardziej poszkodowany, ale widocznie bał się odpowiedzialności, bo wiedział, że źle uczynił. Ponieważ nie odczuwałem większego bólu, a rower nie został mocno uszkodzony, to nie zatrzymywałem delikwenta. Papierkowa robota po przyjeździe służb mundurowych dodatkowo zniechęcała mnie do podejmowania większych działań. Naprawdę powinienem wynieść się z tego miasta w bezpieczniejsze okolice.
Wracając do wycieczki, pojechałem nad Jezioro Maltańskie. Wielu ludzi jest ślepych i nie docierają do nich znaki zakazu (mam tutaj na myśli zakaz ruchu pieszych). Rozumiem, że chcą się pozabijać, stwarzając zagrożenie dla swojego życia, ale czemu utrudniają ruch innym? Coraz więcej pytań, coraz więcej wątpliwości. Zjeżdżę okolice Poznania i się stąd wyniosę, byle jak najdalej.
Droga do Kostrzyna była już bezstresowa. Liczba przeszkód na drogach zmalała znacznie w stosunku do tych z Poznania. Nie było też niczego ciekawego. Jechałem głównie szlakami – a to międzynarodowym EuroVelo, a to Pierścieniem dookoła Poznania. Sam Kostrzyn nie zaciekawił mnie niczym. Na Rynku nic nie zwróciło mojej uwagi, dlatego skierowałem się czym prędzej do domu, bo słońce było bardzo nisko. Już wiedziałem, że nie wrócę przed zmrokiem. Nie miałem ochoty jechać drogą krajową, dlatego wybrałem obiecująco wyglądającą drogę asfaltową przez różne wsi. Nie była w pełni asfaltowa, bo mapa okazała się być nieaktualna, ale przynajmniej obyło się bez błota.
W Poznaniu znów trafiłem na irytujące drogi dla rowerów. Jedynym sposobem, aby się przedostać do centrum było przejście podziemne. Co za kretyni tworzą infrastrukturę drogową w tym mieście? Potem stanąłem na idiotycznych światłach, na których miałem czerwone przez kilka taktów (nie wiem ile, bo zniecierpliwiony przejechałem). Jak mnie to miasto drażni. Zarządza nim banda tępaków czy złodziei?

Kategoria po zmroku i nocne, terenowe, Polska / wielkopolskie, kraje / Polska, rowery / Trek

Skoki do Mielna

  84.51  03:46
Nareszcie. Pierwszy raz (w Poznaniu) udało mi się zorganizować i wyjść na rower po pracy. Miałem kilka nadgodzin, dlatego pozwoliłem sobie wyjść jeszcze wcześniej. Po ostatnich dwóch tygodniach niepogody przyszło słońce, i to jakie, bo temperatura sięgała 30 °C. Po tym, jak spaliłem się podczas majówki, wolałem odpuścić sobie przypadkowe opalanie. Wybrałem za cel mojej wyprawy północny-wschód – chciałem dojechać do gminy Skoki.
Coś mi strzeliło do głowy, aby wyjechać inną drogą, omijając las komunalny. Tak mi się to udało, że wjechałem na jakąś ścieżkę i zabłądziłem. Jakoś odnalazłem drogę i dostałem się do Nadwarciańskiego Szlaku Rowerowego. Droga na północ jest mi znana, także obyło się bez niespodzianek. Jedynie roślin tak jakoś więcej i z tygodnia na tydzień coraz bardziej to wszystko zarasta. A ja ostatnio, zwłaszcza po filmach Radka Kotarskiego, mam wstręt do kleszczy. Chyba zacznę ograniczać ilość terenu.
Za drogami leśnymi musiałem wjechać na wstrętne drogi dla rowerów. Aż odechciewa się przyjeżdżać w te okolice. Dopiero za Murowaną Gośliną zauważyłem drogę dla rowerów o asfaltowej nawierzchni – choć znajdowała się po lewej stronie drogi, to wyjątkowo wjechałem na nią. Nie była najlepsza, ale to dobra alternatywa dla ruchliwej ulicy.
Do Skoków dotarłem po drodze wojewódzkie – miejscami była bardzo równa, także mogłem nieco pocisnąć. Od Skoków zacząłem jechać Cysterskim Szlakiem Rowerowym, który prowadzi po kościołach architektury drewnianej. Na początku jechałem drogą asfaltową, ale przyjemność się skończyła. Poczynając od nierównej leśnej drogi, a kończąc na piachu. Dojechałem do Puszczy Zielonki, aby przejechać Duży Pierścień Rowerowy. Stanowczo zbyt piaszczyste są tamtejsze drogi.
Nie miałem zbyt dużo czasu, bo chciałem wrócić do domu przed zmrokiem. Zjechałem ze szlaku, aby dostać się do Mielna, z którego do Koziegłów prowadzi droga asfaltowa. I znów – szybkim tempem dotarłem do Poznania. Jeszcze miałem do pokonania kilka niebezpiecznych dróg dla rowerów, i w końcu dotarłem do domu, już po zachodzie słońca, ale jeszcze przed zmrokiem. Nie sądziłem, że dzisiejszy dystans będzie taki duży.

Kategoria Puszcza Zielonka, terenowe, Polska / wielkopolskie, kraje / Polska, rowery / Trek

Terenowo pod Łodzią

  74.23  03:19
Pogoda jest ostatnio dziwna. Niby słońce się pokazuje, a jednak pada. Prognoza informuje o opadzie konwekcyjnym i zawsze, gdy wychodzę po pracy, widzę mokre ulice, ale jeszcze ani razu od kilku dni nie spotkał mnie ten deszcz. Wczoraj w nocy słyszałem za oknem jak padało, dzisiaj obawiałem się deszczu z czarnych chmur za oknem, ale ponieważ nie spadła ani kropla, to szkoda było siedzieć. Spojrzałem na mapę gmin i wybrałem Stęszew za swój cel. Jako że zauważyłem na swojej drodze Łódź, to pomyślałem, aby ta miejscowość była najciekawszym punktem dnia.
Ruszyłem o godz. 16.30, czyli dość późno, ale miałem na sobie jedynie lekką bluzę, bo nie było jakoś strasznie zimno. Wiatr wiał z południa. Jeszcze wczoraj planowałem wsiąść do pociągu i pojechać gdzieś na zachód, a potem wrócić z wiatrem. Miałbym nie lada niespodziankę, gdyby się okazało, że wiatr zmienił przedwcześnie kierunek.
Jechałem szlakiem wzdłuż Warty do Wielkopolskiego Parku Narodowego, aby dostać się do Mosiny. W Poznaniu było odrobinę tłoczno, ale w terenie za miastem mogłem pogonić szybciej. Tak w ogóle, bez sakw jedzie mi się jeszcze lepiej i prędkość 30 km/h nie męczy mnie, jak przed majówką. Nie wiem, czy to zasługa mojej długiej wyprawy, czy kilku dni wolnego od roweru (niestety parking pod moim biurem nie jest zadaszony, dlatego szkoda mi zostawiać rower na pastwę niepogody i dojeżdżałem w tym tygodniu tramwajem).
Jazda tym razem dłużyła mi się niesamowicie. Mam nadzieję, że nie z tego powodu, że po raz któryś już ją pokonywałem i zaczęła mnie nudzić, ale dlatego, że martwiłem się, czy nie zastanie mnie przedwcześnie zmrok. W Mosinie zmieniłem swój plan. Na mapie widziałem jakiś szlak rowerowy, który biegnie obok drogi wojewódzkiej. Jak się okazało, jest to Pierścień dookoła Poznania. Wjechałem nim prawie na Osową Górę. Prawie, bo szczyt znajduje się gdzieś za zakazem wjazdu, a że nie było mi to po drodze, to po prostu minąłem wzniesienie. Nie przeoczyłem jednak wieży widokowej. Wspiąłem się na jej szczyt. Widoki nie są najgorsze, jednak daleko im do tych, do których przywykłem, mieszkając w Legnicy. Szlak niestety omijał Łódź, ale kiedyś może mi się uda do jakiejś Łodzi dojechać.
W końcu dotarłem do Stęszewa, ale przegapiłem Rynek. Może innym razem go zobaczę. Nie traciłem czasu i skierowałem się na północ. Powrót do Poznania po drodze krajowej z początku nie wydawał się rozsądnym wyjściem. Przez całą wieś Dębienko droga była rozdzielona jakimiś krawężnikami, wysepkami i innymi utrudnieniami. Kierowcy jakoś sobie radzili z wyprzedzaniem rowerów, o dziwo nawet zostawiały metr odstępu. Może jest to pomysł na wszystkie drogi? Tylko co w momencie dziurawej krawędzi jezdni? Rowerzysta wtedy wjedzie na środek drogi i ani go wyprzedzić.
Zaraz za tą wsią było już lepiej, bo pojawiło się pobocze. Niestety było zaśmiecone piachem, jakimiś drobnymi śmieciami, no i odłamkami opon (a może i kół), jak to jest po paleniu gumy. Do tego co jakiś czas zwężenie jezdni, bo ktoś wpadł na taki pomysł, aby utrudnić życie rowerzystom.
Przekroczenie węzła drogowego z autostradą nie było specjalnie trudne. Trzy pasy, ja jechałem środkiem środkowego (prawy służy do wjazdu na autostradę bądź zjazdu z niej i wolałem trzymać się od niego z daleka) i czułem się bezpiecznie. W Poznaniu już nie było tak łatwo. Najpierw wjechałem na jakąś drogę dla pieszych i rowerów, która mnie doprowadziła do bezmyślnie oznaczonego miejsca. Znak drogi dla rowerów kierował na trawnik albo raczej na grys w miejscu trawnika. Nie wiem o co drogowcom chodziło. Pojechałem estakadą, chociaż nawet nie wiem, czy to był chodnik czy droga dla rowerów, bo żadnego znaku nie zauważyłem. Na jakimś skrzyżowaniu miałem zabawę na światłach, bo o ile na przejeździe po ulicy udało mi się doczekać zielonego, o tyle na przejeździe przez tory tramwajowe zirytowany przejechałem na czerwonym, bo ile można czekać, skoro żadnego tramwaju nie widać?
Tam, gdzie dopuszczalna prędkość przekraczała 50 km/h, wybierałem szerokie chodniki i chociaż są asfaltowe, to nie polecam. Potem było przeskakiwanie lewa-prawa przez jezdnię, bo drogowcy nie potrafili zrobić ciągłej drogi dla rowerów. Dojechałem tak do ul. Księcia Mieszka I, czyli mojej nieulubionej drogi do domu. Poznań naprawdę mi się nie podoba. To złe miasto.

Kategoria terenowe, Polska / wielkopolskie, kraje / Polska, Wielkopolski Park Narodowy, rowery / Trek

Po morzu na Pomorzu – dzień 7

  150.87  08:04
Dzień zaczął się dużo chłodniej niż wczorajszy. Przeszkadzała może nie tyle temperatura, co wiatr, przeraźliwie zimny wiatr, który nie dawał mi rano spokoju i w dodatku wiał ze wschodu. Wiedziałem jedno – dzisiaj musi mi się udać dojechać na Hel.
Kontynuowałem podróż szlakiem R-10. Wjechałem na mierzeję wzdłuż jeziora Sarbsko. Na ścieżce było dużo korzeni, podłoże składało się z igliwia. Dużo lepsze niż piach. Zaczęło się w sumie jak wjazd do Słowińskiego Parku Narodowego. Tutaj jednak był wygodny singletrack. Niedługo się nim cieszyłem, bo pojawiła się droga rozjeżdżona przez leśniczych, a na drodze piach.
Gdy wydostałem się do cywilizacji, do Osetnika, nie chciało mi się skręcać do latarni Stilo. I tak byłem świadomy, jak wiele latarń przegapiłem, więc jedna w tę czy tamtą stronę nie robiła różnicy. Zgubiłem szlak R-10. Szukając go, trafiłem na drogę pożarową nr 6, którą wyjątkowo zapamiętałem. Byłem zachwycony z jej jakości. Najlepsza droga o nawierzchni niebitumicznej, jaką jechałem w ciągu całej tej podróży. Chciałem, aby się nie kończyła. Z tego pędu aż musiałem założyć rękawice. Niestety ta cała frajda skończyła się po 10 kilometrach. Trafiłem za to do sklepu i mogłem w końcu zjeść normalne śniadanie.
Dalej chroniłem się przed wiatrem. Wjechałem znów na leśne drogi. Jak zawsze z początku było wygodnie, ale potem znów musiałem walczyć z piachem, aż dojechałem do utwardzonych dróg pożarowych. Było tam dużo szlaków rowerowych, a także rowerzystów. W kolejnej wsi – Białogórze – odnalazłem mój szlak R-10. Najwidoczniej zmienił się jego przebieg, dlatego pomyślałem o sprawdzeniu jego nowej trasy. Gdy nowy przebieg połączył się ze starym, szlak odbił na południe. Ja zorientowałem się dopiero po dłuższej chwili. Prawie narobiłem sobie dodatkowych kilometrów. Najwidoczniej R-10 został kompletnie zmodyfikowany w tym rejonie. Szkoda, że w internecie brakuje informacji o tej zmianie.
Jadąc do Jastrzębiej Góry, minąłem setki aut. Teraz się dowiedziałem, że Jastrzębia Góra jest częścią Władysławowa, mimo że znaki drogowe na to nie wskazują. W każdym razie, w całym Władysławowie było strasznie dużo aut. Zajechałem do miejsca, które wskazuje na najbardziej wysunięty na północ punkt Polski. No, prawie, bo pamiątkowy kamień stoi na klifie, a jest jeszcze plaża w dole, po której spacerowali ludzie. Aaa, nie można też zapomnieć o granicy morskiej, która jest oddalona o 12 mil morskich od linii brzegowej.
Zaczęła się droga brukowa. Kostka bardzo mała, taka wygodniejsza, jednak podkład był kiepskiej jakości, więc trzęsło. Widziałem kolejny dom do góry nogami. To chyba popularna nadmorska atrakcja. W centrum Władysławowa chciałem coś zjeść, zatrzymałem się nawet pod napotkaną rybiarnią, ale nie wcisnąłem się do środka – było zbyt tłoczno. Zjadłem jakiegoś batona i wjechałem na Mierzeję Helską. Droga na Hel była długa, ale wzdłuż ulicy ciągnie się droga dla pieszych i rowerów. Niestety jest ona zrobiona z kostki, a więc najgorszego budulca dróg dla rowerów. W dodatku głupi piesi chodzić nie umieją, bo albo rozwalają się na całą szerokość, albo chodzą jak pijani. Dzwonek się urywał. Ciekawe, jak to z tym jest za granicą.
Byłem świadkiem akcji gaśniczej płonącego budynku. Przejechałem po rozkopanej Jastarni (wielki remont drogi na całej szerokości). Gdy dotarłem do granic Helu, moja droga dla rowerów zamieniła się na ścieżkę cementową. Była bardzo, ale to bardzo niewygodna. Murarz musiał być pijany. Na szczęście, co jakiś czas były też ścieżki szutrowe. Te sobie cenię, bo były równiutkie i mogłem przycisnąć w pedały.
W końcu znalazłem się w centrum, moim celu sprzed dwóch lat. Było dużo ludzi i chociaż znaki w kilku miejscach pozwalały poruszać się rowerem, ja zrobiłem sobie spacer nad brzegiem. Kupiłem bilet na prom, ale niestety nie wyszło tak, jak chciałem. Zamiast do Gdańska, kupiłem do Gdyni, bo liczbę kursów można policzyć na palcach, a na ostatni prom do Gdańska spóźniłem się. Musiałem odczekać godzinę, więc poszedłem znaleźć jakąś restaurację. Jako że Hel jest mocno oddalony od innych miast, to ceny są tutaj dużo wyższe. W jednej restauracji zmarnowałem czas, bo nikt nie raczył podejść, aby wziąć zamówienie. Pojechałem do innej, nawet tańszej restauracji. Tam zjadłem soczystego łososia z grilla, w końcu!
Bałem się, że nie zdążę, ale do statku dojechałem na 5 minut przed odpłynięciem. Podobno sprzedano o 40 biletów za dużo, ale wszystkim pozwolono wejść na pokład. Ja, podczas zdejmowania w pośpiechu sakw, rozciąłem sobie palec. Czułem się jak kaleka podczas tej wyprawy. Ledwo co moja noga dochodziła do siebie po tym, jak ześlizgnąłem się z pedału, a tu kolejna niewygoda. Bosman zaprosił do kajuty znajdującej się pod pokładem kilka osób stojących na pokładzie, bo chyba nie było miejsc siedzących. Nie jestem pewien, bo ja też zszedłem. Podobno pod pokładem mniej buja, więc nawet nie chciałem wiedzieć, jak to wygląda piętro wyżej. Nie miałem na szczęście choroby morskiej, a był to mój pierwszy raz tak długiej żeglugi. Usłyszałem kilka historii, między innymi o tym, w jakich warunkach pracuje się na statkach Żeglugi Gdańskiej czy o krajach, które odwiedził ów bosman (a zwiedził pół świata). Sympatyczny człowiek.
Po nieco ponad godzinie dotarliśmy do Gdyni (przebyty dystans nie uwzględnia przepłyniętych dziesięciu mil morskich). Całkiem mi się pomieszało, że płyniemy do Sopotu, ale co to dla mnie? Najważniejsze, aby znaleźć nocleg. Wyrzeże wygląda bardzo ładnie. Na południe poprowadziła mnie droga dla rowerów. Niestety, nie mogłem znaleźć szlaku R-10, więc prawdopodobnie i w tamtym miejscu jego przebieg uległ zmianie. Chwilę pobłądziłem po jakiejś polanie leśnej i wjechałem ścieżką na spore wzgórze. Ta część miasta ma teren o dość zróżnicowanej wysokości. Po chwili trafiłem na drogę dla rowerów. Nie byle jaką, bo najbardziej udziwnioną, po jakiej kiedykolwiek jechałem. Na pewnej długości, po obu stronach jezdni, znajdują się jednokierunkowe drogi dla rowerów. Ich jednokierunkowość wyznaczają znaki umieszczone nad drogą. Szkoda, że nie zmieściły się obok – byłyby bardziej widoczne po zmroku, który zdążył zapaść. Co chwila trzeba zmienić stronę jezdni z prawej na lewą i odwrotnie. Nawierzchnia jest nawet wygodna, w niektórych miejscach wymalowano na czerwono skrzyżowania z uliczkami wjazdowymi, aby kierowcy mieli świadomość o pierwszeństwie przejazdu rowerem. Krawężniki nie są tak agresywne, jak te spotkane przez kilka ostatnich dni. Droga dla rowerów kilka razy uciekła z głównej drogi na uliczki osiedlowe, ale i tam ciągłość nie została zachowana, bo trzeba było lawirować między stronami ulicy. W jednym miejscu projektanci przeszli samych siebie. Strzałka z rowerem na znaku prowadziła prosto do zakazu wjazdu rowerem. Nie wiem, o co chodziło, ale musiałem zawrócić do przejazdu i przedostać się po raz setny na drugą stronę jezdni. Przez Sopot przejechałem, nawet tego nie zauważając. Miałem jednak bez przerwy czerwoną falę na sygnalizacjach świetlnych. W Trójmieście o rowerzystów rzeczywiście tak „dbają”?
Przywiedziony zapachem, zatrzymałem się w restauracji z fast foodem. Słabe jedzenie, ale na szczęście nie jadam go często. Na zewnątrz zrobiło się chłodno. Jadąc dalej, urwałem łańcuch. To, czego obawiałem się od kilku dni, stało się rzeczywistością. Próbowałem usunąć pęknięte ogniwo, jednak bez imadełka nie było szans. Wymieniłem łańcuch bez odwracania roweru do góry kołami. Po tej wymianie napęd zaczął wydawać dziwny dźwięk, jednak za nic nie mogłem zlokalizować przyczyny. To nie był dźwięk zużycia napędu.
Jadąc wciąż przeróżnymi drogami dla rowerów z Gdyni, znalazłem się nad głównym dworcem kolejowym w Gdańsku, który pamiętam sprzed kilku lat, gdy byłem w tym mieście. Pomyśleć, że planowałem zwiedzić to miasto ponownie. Ponieważ było po godz. 21, to wolałem zająć się poszukiwaniem noclegu. W napotkanym schronisku młodzieżowym nie było miejsc. Potem patrzyłem na ceny za noc w mijanych hotelach. Wszystkie odstraszały. Pomyślałem, że za miastem będzie lepiej, taniej. Dojechałem do kolejnego Chełma, tym razem dzielnicy Gdańska, bardzo pagórkowatej dzielnicy. Po kilku innych telefonach i odwiedzeniu jakiegoś hostelu udało mi się znaleźć nocleg. Przestałem już patrzeć na cenę. Po prostu chciałem odpocząć. Gdzieś na przedmieściu Pruszcza Gdańskiego stał zajazd, do którego udało mi się dotrzeć chwilę po północy, gdy temperatura wynosiła ok. 2 °C. Cena za pokój – 130 zł ze śniadaniem. Sam pokój niemiarodajny względem ceny. Byłem ciekaw, co podadzą na śniadanie.

Kategoria po zmroku i nocne, setki i więcej, z sakwami, terenowe, Polska / pomorskie, kraje / Polska, wyprawy / Świnoujście – Hel 2014, rowery / Trek

Straszny park – dzień 6

  127.71  07:11
Będzie to opowieść o tym, że nie wszystko jest takie piękne w urokliwych miejscach. Odkryję Amerykę, dom bez dachu, Czarne Wesele, kilkakrotnie zboczę ze szlaku, zobaczę żołnierzy, wiatraki, a nawet górę. Będę pędził po dziurach i piachu, a wszystko to w najcięższym dniu całej wyprawy.
Mgła zniknęła, słoneczko przebijało się przez chmury, a ja, wypoczęty, wstałem wcześniej niż ostatnio. Założyłem wyjątkowo spodnie, bo nie był to najcieplejszy poranek. Podczas zmiany łańcucha zorientowałem się, że zostawiłem jedną spinkę w domu. Sam łańcuch był w okropnym stanie – przeskakiwał lub hałasował na wszystkich zębatkach. Powoli kończy się jego żywot, za mocno się rozciągnął. Nie miałem już ochoty na kolejną zmianę, więc musiałem przecierpieć ten dzień.
Skierowałem się do drogi, którą chciałem wczoraj przejechać do Wicia. Ominąłem szlaban i pojechałem prosto po betonowych płytach typu jumbo. Dawały radę, choć kilka z nich należałoby wymienić. W pewnym miejscu droga się urwała. Bałem się, że będzie tam woda. Na szczęście zalegał tam jedynie piach, ale w razie czego leżał obok przenośny most, z którego i tak skorzystałem, ponieważ było strasznie grząsko. Za wyrwą płyty na drodze były nowiuśkie, jechało się wyśmienicie w porównaniu do wcześniejszego odcinka. Niestety niedługo, bo droga się urwała i musiałem wjechać na leśne, piaszczyste drogi. Gdzieniegdzie leżała ubita ziemia, czasem nawet dawało się jechać po ściółce. Co jakiś czas pojawiały się betonowe płyty różnego typu – były one ratunkiem od grząskiej nawierzchni drogi.
Po wyjechaniu z lasu miałem za sobą jedynie znak zakazu ruchu (typowy dla leśnych dróg), bez informacji o pracach budowlanych, jak w Darłowie. Czyżby droga jednokierunkowa? Po chwili spotkałem pracowników kładących kostkę brukową. Tacy to nie mają wolnego nawet w święto państwowe. Mam tylko nadzieję, że nie budowali z tego materiału drogi dla rowerów. To straszny obciach mieć w swojej miejscowości drogę dla rowerów z tak beznadziejnego budulca.
Za Jarosławcem nie udało mi się pojechać na skróty między jeziorem Wicko i morzem. Leżąca na tej mierzei miejscowość Wicko Morskie jest zajęta przez wojsko. Główną przeszkodą jest brama ze strażnikami. Trzeba było nadrobić szmat drogi, aby dotrzeć do Ustki. Najpierw jechałem po szlaku R-10, ale potem zrezygnowałem z tego, aby nie zwiększać dystansu. Drogi nie były w najlepszym stanie, część z powodu remontu, a część ze starości. Również wiatr mi nie sprzyjał, ponieważ według prognozy pogody rano miało wiać z południowego-zachodu, czyli bardzo sprzyjającego kierunku, ale w drugiej części dnia z północnego-wschodu, a zatem drastycznie zmienionego kierunku. Prognoza się sprawdziła, bo widziałem jak mijane wiatraki obracały się w inną stronę.
Gdy dotarłem do Ustki, chmury całkowicie zasłoniły niebo, wiatr stał się przeszywająco zimny, a temperatura niespodziewanie spadła. Myślałem, że zamarznę, mimo że byłem nawet porządnie ubrany. Uzupełniłem zapasy w sklepie i zatrzymałem się w barze. Było tam pusto, a kelner okazał się być zagorzałym rowerzystą. Zamówiłem rosół, który podobno został chwilę wcześniej ugotowany (gdy się zbierałem, powiedział to samo do kolejnych klientów), a także rybę, niestety smażoną. Nie mogłem trafić na grillowaną, choć miałem na nią taką ochotę.
Założyłem jeszcze jedną kurtkę, zajrzałem na plażę w Ustce i z ciekawości ruszyłem w dalszą drogę szlakiem R-10. Tak poza nim, to jakoś od Darłowa towarzyszył mi czerwony szlak rowerowy. Na wielu odcinkach pokrywał się z tym pierwszym. Nie mogę jednak znaleźć informacji o tym szlaku. Czasem nawierzchnia dróg była wygodna, a czasem strasznie piaszczysta. Już nie wiedziałem, co może być gorsze – piach czy wiatr. Cały ten odcinek, od Ustki do Dębiny, był do końca wojny linią kolejową. Tory zostały rozkradzione, a na starych nasypach kolejowych utworzona została polna droga. W pewnym miejscu, w lesie, wysokość nasypu sięgała ponad 5 metrów. To był piękny kawałek drogi, zwłaszcza że jechałem z górki. Gdy szlak przeciął się z asfaltem, zrezygnowałem z dalszej męki jazdy po piachu.
Rowy – nadmorska wieś letniskowa w północnej Polsce, w województwie pomorskim, w powiecie słupskim, w gminie Ustka, położona na Wybrzeżu Słowińskim, na zachód od jeziora Gardno, u ujścia rzeki Łupawy (źródło: Wikipedia). Wieś, w której wszystko się zaczęło. Przekroczyłem tam granicę Słowińskiego Parku Narodowego. Kasy były zamknięte, chyba ze względu na święto. Z początku jechało się lekko. Łańcuch zgrzytał od piasku, a ja podskakiwałem na korzeniach, ale przynajmniej miałem chwilę wytchnienia od wiatru. Leśne drogi zamieniały się w single, ludzi spotykałem coraz rzadziej. W końcu wyjechałem z lasu, a później z parku. Wiatr zaczął mocno utrudniać jazdę. Jak teraz sobie pomyślę, to mogłem zboczyć ze szlaku R-10 i pojechać przez miejscowość Smołdziński Las, jednocześnie skracając sobie drogę. Z drugiej strony nie zobaczyłbym góry Rowokół mierzącej 114,8 m. Kusiło mnie, aby pojechać w jej stronę, bo nawet dojrzałem na szczycie wieżę widokową, ale wiatr zniechęcał do czegokolwiek. Przynajmniej niebo powoli zaczęło się przejaśniać.
Przy drodze za Smołdzinem mijałem gipsowe figury, które wykonywały jakieś czynności. Niestety wandale zdewastowali większość z tych rzeźb. Najwidoczniej pozazdrościli umiejętności artyście. Od następnej wsi – Łokciowe – także oznakowanie szlaku R-10 zostało zniszczone. Na mapach Słowińskiego Parku Narodowego ów szlak został poprowadzony inną drogą i zastanawiałem się, czy internet jest taki nieaktualny, czy może te wszystkie parkowe mapy.
Dojechałem do wsi Kluki, ponownie wkraczając na teren parku narodowego. Na ulicy stało mnóstwo aut, chyba ze wszystkich województw. Jak się dowiedziałem, przez 3 pierwsze dni maja odbywa się tam coroczne wydarzenie – Czarne Wesele, podczas którego trwa kiermasz rękodzieła. Można zasmakować wiejskiego życia i folkloru. Ja jednak nie mogłem odpoczywać, musiałem ruszać. Niestety, dalsza droga to było piekło. Nie dość, że ktoś zniszczył oznakowanie szlaku R-10, to w parku zobaczyłem tabliczkę z informacją o złym stanie drogi i podtopieniach na żółtym szlaku pieszym. Rzeczywiście – stan drogi był fatalny, rzekłbym nawet, że tej drogi nie było. Rozkopali ją. Hałdy ziemi, błoto, a nawet woda. Wszystkiego tego można było tam posmakować. Rowerzyści, którzy byli tam przede mną, pozostawili po sobie dużo śladów. Dzięki temu wiedziałem, które miejsca są bagniste i mogłem je omijać, ale taka jazda, to nie jazda, bo co chwila przystanek, aby przeprowadzić rower przez górę zapadającego się podłoża albo dół wypełniony błotem. W końcu przekroczyłem jakiś mostek i droga się polepszyła. Doszły betonowe płytki, ale droga nadal była częściowo rozkopana. Gdy na jakimś skrzyżowaniu żółty szlak odbił w lewo, zbadałem kawałek tej drogi, a raczej ścieżki, zarośniętej ścieżki. Pamiętając o ostrzeżeniu o zalanej drodze na tym szlaku, zrezygnowałem ze „skrótu”. Jadąc prosto, opuściłem ponownie park i dotarłem do kolejnej wsi, i nawet oznaczenie szlaku R-10 wróciło nienaruszone. Czyli szlak tamtędy przebiega, jednak komuś się to nie podobało.
Znów zjechałem ze szlaku i dotarłem do Izbicy, miejscowości, w której miałem nocować po piątym dniu podróży, a dziś jest już szósty. Miałem być już gdzieś w okolicach Helu. Na liczniku 100 km, a wieczór zbliżał się wielkimi krokami. Na mapie wypatrzyłem Amerykę, miejscowość kaszubską. Ciekawe skąd wzięła się ta nazwa. Nie miałem jednak wizy, dlatego nawet się do niej nie zbliżałem. Znów wkroczyłem na teren Słowińskiego Parku Narodowego. Z tabliczek wyczytałem, że mam 10 km do Łeby, ale droga była tak strasznie piaszczysta, tak grząska, że momentami nie dało się jechać. Próbowałem omijać te wydmy poboczem, jak inni, ale nawet te ścieżki powoli zamieniały się w grząskie pułapki. Biedny mój łańcuch, tyle wycierpiał w tym parku. Nie jest to miejsce dla rowerzystów. Już Jura Krakowsko-Częstochowska jest bardziej sprzyjająca do podróży po tamtejszych piaskach. Gdy w końcu wydostałem się do cywilizacji, na asfaltową drogę, z dala od tego okropnego parku, poczułem olbrzymią ulgę, że mam to już za sobą.
Resztkami sił dostałem się do Łeby. Zrobiłem sobie spacer po nabrzeżu, zobaczyłem spienione fale i ruszyłem w poszukiwaniu noclegu. Do jednego z kempingów nie wiedziałem jak się dostać, bo wisiała tylko tabliczka zezwalająca na wstęp tylko z kartą pobytu. Jaka szkoda, że nie przejechałem się kilkaset metrów dalej, bo jest tam drugie pole kempingowe. Mogła to być moja pierwsza noc pod namiotem. Mimo wszystko dzwonienie za noclegiem zajęło mi dzisiaj tylko pół godziny. Znów znalazłem kwaterę prywatną. Taniej niż zwykle, choć pokój ciasny i słabo ogrzewany.
Po drodze do kwatery zobaczyłem pomysł na biznes. Dom do góry nogami ogrodzony grubą siatką, aby paparazzi nie mogli pstrykać zdjęć za darmo. Mam nadzieję, że z tego poronionego pomysłu nie zaczną masowo korzystać inni. Ja lubię robić zdjęcia ładnym obiektom, ale jakbym musiał jeszcze za to płacić...
Kategoria setki i więcej, terenowe, z sakwami, Polska / zachodniopomorskie, Polska / pomorskie, kraje / Polska, wyprawy / Świnoujście – Hel 2014, rowery / Trek, po dawnej linii kolejowej

Dnia piątego przyszła mgła

  141.34  07:11
W domku było zaledwie 8,8 °C, gdy się obudziłem. Nie chciałem wstawać, ale musiałem dzisiaj pokonać jak największy dystans, aby choć kapkę odrobić stratę z wczoraj. Gdy przyzwyczaiłem się do zimna, wyruszyłem – znów tuż przed godz. 9.
Do pokonania miałem teren wojskowy, który mógł być niedostępny przy określonych warunkach, jak to jest w Biedrusku. Wjechałem na niebieski szlak rowerowy. Na początku nawierzchnia była z igliwia, potem z męczącego piasku. Dotarłem do drogi brukowej. Obok znajdują się ogrodzenia obszaru wojskowego, ale bez strażnika przy bramie. Nieopodal znajduje się miejsce odpoczynku z tablicami informacyjnymi. Dowiedziałem się, że ścieżka rowerowa z Pogorzelicy do Mrzeżyna biegnie ciut inną drogą, bo nie po szlaku, który przebyłem, ale tak czy inaczej, wiedziałem, że uda mi się przedostać do kolejnej miejscowości. Problemem były jednak moja ciekawość oraz ograniczoność OpenCycleMap. Zamiast skręcić wraz ze szlakiem, pojechałem prosto, kończąc na bramie pilnowanej przez mundurowych. Gdyby chociaż stał tam znak ślepej uliczki, to nie próbowałbym zbaczać ze szlaku. Wydłużyłem sobie tylko jazdę po wybrukowanej drodze.
Po wydostaniu się z lasu wjechałem do Mrzeżyna. Tam jakoś dotarłem nad brzeg portu, ale spacerowałem tylko chwilę, aby nie tracić cennego czasu. Poranek stawał się cieplejszy, niż wczoraj przewidywałem. Zaczęła się męka na drogach dla rowerów. Najpierw był niewygodny asfalt, potem kostka, kostka z progami zwalniającymi (monstrualne krawężniki). Był też asfalt, ten wygodny, i czerwony szuter. Nie zabrakło znaków zakazu wjazdu rowerem.
Nawet nie wiem kiedy wjechałem do Kołobrzegu. Na niektórych drogach jest tak wąsko i tłoczno, że szybciej się można przedostać pieszo niż rowerem, a co dopiero autem. Nie zwiedzałem za dużo, bo nawet nie wiedziałem co zwiedzać. Brakowało jakiegokolwiek planu tego miasta. Przejeżdżając obok dworca kolejowego, zauważyłem mgłę sunącą się od morza. Z początku nie wierzyłem, że mgła może najść tak szybko, ale dostałem się na molo i uwierzyłem. Prognoza pogody była jednak nieomylna. Mgła skrywała wszystko w odległości kilkuset metrów. Z końca mola prawie nie było widać plaży.
Zatrzymałem się w jakiejś restauracji, przy której w widocznym miejscu zostawiłem rower. Zamówiłem solę, ale cała ociekała tłuszczem. Stwierdziłem, że muszę następnym razem spróbować ryby grillowanej. Temperatura wciąż spadała. Termometr wskazywał 14 °C. Założyłem cieplejsze rękawice i mogłem jechać dalej. Z początku miałem włożyć także spodnie, ale przywykłem do chłodu i zrezygnowałem z nich. Ruszyłem szlakami R-10 i Bike the Baltic. Zastanawiało mnie to, że ten drugi szlak zaczął się w Kołobrzegu, choć nazwa sugeruje trasę wokół Bałtyku. Pomyślałem, że może znakowanie nie zostało ukończone.
Drogi dla rowerów w Kołobrzegu są miejscami całkiem dobre. Nawet znalazły się drewniane kładki. Zatrzymałem się na chwilę przy Solnym Bagnie (niektórzy nazywają je Smolnymi Bagnami), aby móc chwilę podziwiać krajobraz tego miejsca. Mgła nadawała nuty tajemniczości tym bagnom. Niestety gdy wyruszałem, zapomniałem o okularach pozostawionych na ławce, ale zorientowałem się w miarę szybko, że nie mam nic na nosie i, na szczęście, odzyskałem je.
Pokonałem aż kilkanaście kilometrów po drogach rowerowych od Kołobrzegu do Ustronia Morskiego, głównie z gorszej jakości kostki brukowej. W Sianożętach na drodze dla rowerów spotkałem zakaz wjazdu (droga jednokierunkowa) bez tabliczki T-22, a potem zakaz ruchu, również bez żadnej tabliczki, mimo że drogą prowadzi szlak rowerowy. Tutejsi drogowcy słabo znają polskie prawo. Jechałem dalej wieloma drogami leśnymi. Dowiedziałem się na jednej z nich, że szlak Bike the Baltic prowadzi tylko do Koszalina. To bardzo myląca nazwa. Chętnie jednak wybrałbym się w podróż po zagranicznej części szlaku. Ciekawe jak to wygląda w Szwecji i Danii.
W całej gminie Mielno mijałem co chwila plakaty przeciwko energii jądrowej. Zastanawiało mnie skąd taka niechęć do atomów (wszędzie hasła typu „Nie dla atomu”). Ktoś nie uważał w szkole na chemii? W samym Mielnie pokręciłem się chwilę za jakąś restauracją, bo miałem ochotę na grillowaną rybę. Sezon jeszcze się nie zaczął i dużo miejsc jest zamkniętych, a jak już trafi się coś otwartego, to nie ma gdzie zostawić roweru. Pojechałem głodny dalej, na wschód. Zrezygnowałem z planu odwiedzenia Koszalina, bowiem każda minuta była na wagę złota. Nic straconego, ponieważ na pewno jeszcze wrócę w te strony.
Przestałem odczuwać ciężar sakw. Manewrowałem rowerem, jakby ważył zaledwie 20 kg. Jedynie na progach zwalniających (krawężniki na drogach dla rowerów) jest inaczej, gdy ciężki tył jest mocno przyciągany do ziemi i nie można podskoczyć z rowerem. Mógłbym tak jeździć bez końca po jakichś normalnych drogach.
Nawet nie wiedziałem, czy czuję bryzę morską czy może mgłę, która wciąż mnie otaczała. Jechałem nadal przed siebie, a temperatura nie zmieniała się ani trochę. W Łazach nie chciałem sprawdzać, czy przejadę drogą leśną wzdłuż jeziora Bukowo. Chyba jedynym wyjściem była przeprawa po piachu, ale ja nie miałem na to ochoty. Musiałem ominąć jezioro i wybrałem okrężną drogę. Gdy tylko wyjechałem kilkaset metrów od brzegu morza, mgła nagle znikła, pojawiło się słońce i zacząłem rozpływać się od gorąca. Dojechałem do jednych z najbardziej chorych dróg dla rowerów, jakie kiedykolwiek widziałem. Dlaczego blachosmrody mają tak dobrze, a rowerzystów traktuje się jak ostatnich śmieci? Rodzaj nawierzchni, szerokość drogi, progi zwalniające, odcinki biegnące niebezpiecznie blisko słupków, ogrodzeń, drzwi i bram wjazdowych, brak ciągłości dróg oraz latanie z prawej na lewą stronę ulicy, bo ktoś postawił znaki zakazu wjazdu rowerem. Przez to całe zdenerwowanie przegapiłem szlak R-10 i wydłużyłem sobie drogę. Wjechałem na jakiś remontowany odcinek z równym asfaltem, obok którego biegnie 1-metrowej szerokości droga dla pieszych i rowerów. Dlaczego?
Zbliżając się do Dąbków, wróciłem do mgły. Miałem jej powoli dość, no ale lepsze to niż deszcz. Potem jeszcze kilka razy byłem we mgle lub słońcu, aż dotarłem do słonecznego Darłowa. Było późno, więc tylko zrobiłem zakupy w Żabce i ruszyłem do Darłówka, w którym mgła znów mnie dopadła. Po wizycie na molo, na którym byłem ostatnio w 2009 roku, pojechałem dalej, aby po mierzei dotrzeć do miejscowości Wicie. Droga okazała się być zamknięta z powodu remontu. Ktoś na skuterze ominął zakaz, ja jednak zdecydowałem się zatrzymać w Darłowie na nocleg i spróbować przejechać tamtą drogą z rana, ponieważ robiło się coraz chłodniej. Najpierw szukałem noclegu, jeżdżąc po mieście i dzwoniąc pod numery z reklam. Albo nikt nie odbierał, albo numer był nieaktualny, więc zacząłem poszukiwania przez internet. W międzyczasie temperatura spadła do ok. 5 °C. W końcu znalazłem kwaterę prywatną w Darłówku Zachodnim. Cena standardowa, ale standard dużo wyższy, bo miałem ogrzewanie. W końcu ciepło, po tylu godzinach spędzonych we mgle. Mam 1 dzień opóźnienia.

Kategoria setki i więcej, z sakwami, terenowe, Polska / zachodniopomorskie, kraje / Polska, wyprawy / Świnoujście – Hel 2014, rowery / Trek

Morze dnia czwartego

  111.45  05:46
Kolejny leniwy dzień. W domku, w którym spędziłem noc, było 15 °C, a na zewnątrz już tylko 10. Wyruszyłem kwadrans przed 9. Miałem dzisiaj w planach zobaczyć morze – w końcu!
Najpierw skierowałem się do wzgórza Zielonka, do którego poprowadziła mnie tabliczka dostrzeżona wczoraj. Piasku było dużo i, jak to w parku narodowym, do którego znów jechałem, rowerem poruszać się nie można. Zostawiłem go, wspiąłem się po schodach i pogapiłem się chwilę na Zalew Szczeciński i oraz jezioro Wicko Wielkie. Potem zjechałem stamtąd, aby w końcu dotrzeć do Świnoujścia, a nie było to blisko. Przytrafiło mi się kilka dróg dla rowerów, w tym jedna na rondzie. Prowadziła tak samo bezczelnie, jak wczoraj – wzdłuż pierwszego zjazdu z ronda, gdy ja chciałem jechać prosto. To powód, dla którego nie warto wjeżdżać na jakiekolwiek drogi dla rowerów przed rondami.
Dojeżdżając do przeprawy promowej, widziałem przeróżne znaki informacyjne. Nie do końca rozumiałem je wszystkie. Jeden z przechodniów wytłumaczył mi, że nie muszę stać w korku i mogę jechać do przodu. Tam jednak był konflikt, bo kierowca osobówki stanął na pasie dla samochodów ciężarowych, aby nie czekać w tym długim korku. Po długiej dyskusji pojechał tam, gdzie jego miejsce, czyli na szary koniec. Ja stanąłem z boczku, bo rowerzyści i piesi mają inne przywileje podczas wstępu na prom.
W końcu, po 25 minutach znalazłem się na pokładzie, a po kolejnych dziesięciu – na drugim brzegu. Tam mnie czekała długa jazda po drodze dla rowerów, wyjątkowo o nawierzchni asfaltowej. W centrum miasta jeszcze więcej tych dróg, ale już niestety z kostki, która się powoli rozlatuje.
Z ulicy biegnącej kilkadziesiąt metrów od morza nie można się dostać rowerem na plażę. Wszędzie stoją znaki zakazu wjazdu rowerem z tabliczką wyłączającą Policję. Policja na rowerach? Ciekawe, czy jeżdżą tymi zaniedbanymi drogami dla rowerów. Żadnego mundurowego nie spotkałem i się nie dowiedziałem. Morze musiało poczekać na sprzyjającą okoliczność.
Na poczcie wysłałem kilka kartek, a potem dojechałem do przeprawy promowej. Przeczytałem z tablicy, że korzystać z niej mogą wyłącznie mieszkańcy, ale dotyczy to chyba tylko aut i nie musiałem nadrabiać kilkudziesięciu kilometrów. Niestety okazało się, że w jednym z kursujących promów coś się zepsuło, bo stanął w trakcie przeprawy. Szczęście, że nie byłem na jego pokładzie. Trzeba było czekać na kolejny, więc dopiero po pół godzinie znalazłem się na drugim brzegu.
Skusiły mnie znaki kierujące do latarni oraz fortu Gerharda. Pomyślałem, że mógłbym zdobyć wszystkie latarnie nadmorskie od Świnoujścia po Hel. Droga dojazdowa nie była w najlepszym stanie. Zmartwił mnie też plac budowy w jej połowie, ale na szczęście nie zablokowali całkowicie przejazdu. Sama latarnia, jak to latarnie nadmorskie, stała w miejscu i przyjmowała turystów. Nie miałem czasu na wspinaczkę, bo gonił mnie czas, więc szybko zawróciłem.
Nie znalazłem fortu Anioła, a do fortu Zachodniego jechać mi się nie chciało, ale za to, po drodze do latarni, zerknąłem na fort Gerharda. Wstęp jest jednak płatny, bowiem mieści się tam Muzeum Obrony Wybrzeża. Byłem świadkiem pewnego zdarzenia, w którym przewodnik – przebrany za pruskiego żołnierza – zrobił musztrę młodzieży chcącej wkroczyć na teren muzeum. Zwiedzanie z pomysłem. Na pewno przyciąga więcej osób.
Pomyślałem, aby wjechać na szlak R-10. Początkowo w planach była droga krajowa, ale że już dzisiaj po niej jechałem, to postanowiłem zobaczyć coś nowego. Szlak był miejscami wyjątkowo wygodny, choć bliskość morza zdecydowanie wpływała negatywnie na piaszczystą nawierzchnię. Podjechałem na sekundę do wieży dowodzenia baterii nadbrzeżnej „Goeben”, na którą można się wspiąć, aby zobaczyć panoramę na okoliczne lasy oraz na Bałtyk. Nie było to nadal nic zapierającego dech w piersi.
Starałem się nie zbaczać ze szlaku. Ciągle mijałem ogrodzenia z informacją o terenach chronionych, a od czasu do czasu nawet ostrzeżenia przed kleszczami. Po kilku kilometrach dotarłem do Międzyzdrojów. Tam zmieniłem trasę i zrezygnowałem z jazdy terenem, aby dotrzeć jak najdalej przed zmrokiem. Zaraz za miastem stał znak informujący o najbliższych miastach. Nie było szans, abym dojechał dzisiaj do Koszalina. Musiałem zmienić plan na najbliższe dni. Nie wiedziałem nawet, jak to wszystko będzie wyglądało. Miałem tylko nadzieję, że wyrobię się i dojadę na Hel przed końcem majówki.
Od Międzyzdrojów jechałem pod górę. Byłem ponownie w Wolińskim Parku Narodowym. Wszędzie stały różnorakie znaki zakazu, a na szczycie kierunkowskaz do punktu widokowego Gosań z liczbą 400 metrów. Jak mogłem się nie skusić? Ile się dało, tyle przeszedłem, aż zaczęły się schody, na które już nie planowałem wciągać roweru z sakwami. Gosań okazał się być wzgórzem, z którego rozciąga się wspaniały widok na morze. Nie była to może majestatyczna panorama, ale dla kogoś, kto widział morze drugi raz w życiu, to jednak coś. I ten szum fal. Taka piękna nagroda za tamten podjazd.
Jechałem mozolnie do przodu. Po drodze nie było niczego ciekawego. Wciąż tylko las i las, a chłodny wiatr dodatkowo zniechęcał do pedałowania. Było 14 °C, więc prawie nie zdejmowałem wiatrówki. Jako że byłem głodny, to zacząłem szukać jakiegoś miejsca do zjedzenia posiłku. W Międzywodziu mój wzrok zatrzymał się na barze. Kusił mnie rybą smażoną, choć wziąłem pieczonego pstrąga. Smakował mi.
Jechałem i jechałem. Minąłem tyle nadmorskich miejscowości, z których nazwami spotkałem się w życiu tyle razy. Nie miałem jednak czasu na zwiedzanie. Postanowiłem dojechać do Rewala, bo kawałek za nim jest teren wojskowy i nie chciałem się tam znaleźć po zmroku, zwłaszcza że do kolejnej osady było zbyt daleko. To nie był szczęśliwy dzień, bo kilometraż nie imponował ani odrobinę. Wiedziałem też, że plan zobaczenia wszystkich latarni od Świnoujścia po Hel także nie dojdzie do skutku, bo już przynajmniej jedną z nich przegapiłem. Nie było to jednak moim planem. Może jeszcze kiedyś powtórzę ten wyczyn, gdy będę lepiej przygotowany.
Zatrzymałem się w Niechorzu w którymś z kolei polu kempingowym i wynająłem domek za 30 zł. Było to lepsze niż spanie pod namiotem, ponieważ już wieczorem zrobiło się chłodno, a co miałem powiedzieć nazajutrz? Martwiła mnie prognoza pogody. Następnego dnia miała najść jakaś mgła po południu. Nie uśmiechało mi się to, bo dobrze wiem, jak bardzo to zjawisko uprzykrza życie.
Kategoria setki i więcej, terenowe, z sakwami, Polska / zachodniopomorskie, kraje / Polska, wyprawy / Świnoujście – Hel 2014, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery