Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

terenowe

Dystans całkowity:41251.12 km (w terenie 9388.38 km; 22.76%)
Czas w ruchu:2197:51
Średnia prędkość:18.23 km/h
Maksymalna prędkość:71.10 km/h
Suma podjazdów:286433 m
Maks. tętno maksymalne:130 (66 %)
Maks. tętno średnie:160 (81 %)
Suma kalorii:120656 kcal
Liczba aktywności:496
Średnio na aktywność:83.17 km i 4h 34m
Więcej statystyk

Do rezerwatu Gogulec

  48.16  02:07
Prognoza pogody na dzisiaj była bardzo niedobra. Zapowiadała deszcze po południu, dlatego starałem się wykorzystać czas i wyjść na krótką jazdę. Nie chciałem, aby ulewa złapała mnie gdzieś daleko, więc wybrałem się na żółty rowerowy szlak Do rezerwatu Gogulec.
Wiedzie on z Poznania do Obornik, ale to było za daleko, jak na dzisiaj. Może kiedyś okrążę poligon Biedrusko i przejadę cały ten szlak. Sama droga nawet mi się podobała. Nie była mocno piaszczysta, a po ostatnich deszczach jakoś lepiej się jechało.
Miałem dojechać tylko do drogi dla rowerów, którą kiedyś zauważyłem podczas jazdy do Wronek, ale z ciekawości dojechałem aż do Chludowa, gdzie ta terenowa droga dla rowerów się kończy. Z powrotem skierowałem się na drogę krajową, która po pewnym czasie zamieniła się w drogę ekspresową bez możliwości wjazdu rowerem. Na szczęście drogi serwisowe poprowadziły mnie do Złotkowa, skąd dotarłem do drogi przez poligon. Postanowiłem odrobinę sobie wydłużyć jazdę, ale jednocześnie podnieść sobie średnią. Jechałem średnio 27–32 km/h. Na krótkich dystansach jakoś mnie to mocno nie męczy, ale gdy postanowiłem dogonić jednego rowerzystę, który jechał przede mną przez poligon, to nie wierzyłem. Chociaż pędziłem z tak wysoką, jak na mnie średnią, to dogoniłem go dopiero w Biedrusku. Okazało się, że to kolarz, który akurat zwolnił, aby odpocząć. Jeżeli tacy rowerzyści będą brać udział w Poznań Bike Challenge, to ja na liście finalistów znajdę się gdzieś na szarym końcu.
Do domu powróciłem asfaltem, potem zrobiłem rozjazd w lesie komunalnym. Dzień był strasznie upalny, a gdy tylko wjechałem do tego lasu, to odczułem taką ulgę. To chyba najlepsze miejsce, aby spędzać czas w taki gorąc. O dziwo ludzi nie było tam za dużo.
Kategoria terenowe, Polska / wielkopolskie, kraje / Polska, rowery / Trek

Nocą po parkach poznańskich

  24.71  01:14
Kolejny upalny dzień. Było tak gorąco, że strasznie zwlekałem z wyjściem. Po południu poszedłem dokończyć wymianę linek i pancerzy, i tak mi to zeszło długo, że na rowerze znalazłem się tuż po godz. 21. Mogłem wyjść najwyżej na godzinę i pomyślałem, żeby pojechać do parku.
Pomysł był mało udany. Miałem nadzieję, że po zmroku nie spotkam tam żadnych wycieczkowiczów, a okazało się, że nie tylko tam byli, ale też nie mieli świateł. Dlaczego mnie to nie zdziwiło?
Do domu wróciłem podobną drogą. Nie wiem czemu wybrałem drogę dla pieszych i rowerów. Rozjazd po tak krótkim dystansie nie był chyba potrzebny. Mogłem się mniej denerwować, jadąc drogą, którą wracam z pracy. Mam dość tego miasta.
Kategoria po zmroku i nocne, terenowe, Polska / wielkopolskie, kraje / Polska, rowery / Trek

Janowiec Wielkopolski

  134.36  05:50
Dzisiaj było tak upalnie, że na rower zdecydowałem się wyjść dopiero po godz. 15. I chociaż w planie miałem ponad 130 km jazdy, to nie zmieniłem zdania i wyruszyłem w kierunku Janowca Wielkopolskiego.
Na początku jechało się typowo, jak to po asfalcie. Kawałek za Poznaniem w końcu pojawiły się chmury, jednak chociaż słońce zniknęło, to temperatura nadal wynosiła ponad 30 °C. Dopiero gdy dojechałem do Mielna i wjechałem do lasu, temperatura zaczęła maleć. Pojawił się za to inny problem – jusznica deszczowa. Ten krwiożerczy owad tylko czyhał, abym wjechał w teren. Nie narzekałbym tak bardzo, gdyby droga była przejezdna i mógłbym rozpędzić się, uciekając. Tutaj tak się nie dało. Droga na całej szerokości była tak zniszczona, jakby przejechało po niej 50 czołgów. Wytelepało mną po wsze czasy. Dopiero za pierwszym zakrętem droga zaczęła nabierać kształtu. W końcu też mogłem zacząć uciekać przed tymi bestiami, a z chwili na chwilę goniło mnie coraz więcej tych małych, niegodziwych krwiopijców. To jakaś masakra. Nie odwiedzę więcej Zielonki, skoro są tam takie fatalne warunki do jazdy.
W Dąbrówce Kościelnej zaczął się asfalt i miałem spokój z owadami. W Kiszkowie zakręciłem się wokół Rynku, żeby znaleźć drewniany kościół, koło Kłecka przejechałem przez Wilkowyję (prawie jak WIlkowyje), a na wjeździe do Janowca Wielkopolskiego zauważyłem krótszą drogę do Rzymu. Może moja chęć odwiedzenia Rzymu sprzed trzech lat zrealizuje się w nie tak długim czasie?
Jedynie przejechałem przez Janowiec Wielkopolski i już byłem w drodze do Poznania. Musiałem się spieszyć, bo było późno, a przede mną jeszcze tyle kilometrów. Jak na złość te bąki znów się pojawiły, i to tak perfidnie, że na drodze asfaltowej. Już nie ma bezpiecznego miejsca, aby się przed nimi skryć. Najgorsze, że asfalt się szybko skończył, a powróciły piaszczyste, rozjechane przez 20 czołgów drogi terenowe.
Choć miałem dość terenu, to wjechałem w Popowie Kościelnym w jeszcze jedną drogę terenową. Tamtejszy piach był tak głęboki, a owady tak agresywne, że się zbuntowałem i więcej w żaden inny teren nie miałem zamiaru wjechać. Skręciłem na Skoki, a potem drogą wojewódzką przez Murowaną Goślinę (ta obchodziła dzisiaj swoje urodziny i przez centrum można było się przedostać tylko pieszo) dotarłem do Poznania. Po drodze przejechałem przez kilkanaście dróg dla rowerów, ale jechało się lepiej niż po piachu. Jak ja dawno jeździłem po zmroku...
Kategoria Polska / wielkopolskie, terenowe, setki i więcej, Puszcza Zielonka, po zmroku i nocne, kraje / Polska, rowery / Trek

Zaniemyśl

  100.08  04:38
Za swój dzisiejszy cel obrałem Zaniemyśl, który był na mapie niezaliczonych gmin dogodną lokalizacją, ponieważ droga wiodła przez tereny leśne, co przy dzisiejszej temperaturze było wyjątkowo kluczową kwestią. Gdy wyruszałem, termometr wskazywał ponad 30 °C.
Najpierw standardowo w kierunku niebezpiecznego mostu św. Rocha, a potem na południe czerwonym szlakiem rowerowym Doliną Głuszynki do Kórnika. Szlak jest mieszanką asfaltu, błota, piachu i normalnego terenu.
Ponieważ byłem głodny i wypadała pora kolacji, to zatrzymałem się w pierwszym napotkanym lokalu z fast foodem. Nie przepadam za takim jedzeniem, ale na nic lepszego nie trafiłem. Musiałem nabrać sił na dojechanie do celu. Po drodze minąłem kilka kombajnów. Żniwa zaczęły się w pełni. Jak wczoraj widziałem tylko koszony rzepak, tak dzisiaj mijałem koszone zboża. Ten zapach jest zarazem piękny, bo przypomina mi moje dzieciństwo, a zarazem koszmarny, bo dostaję gęsiej skórki na samą myśl, że zaraz będzie mnie swędzieć skóra od tego kurzu, który jest tworzony przez kombajn.
Na Zaniemyśl jedynie rzuciłem okiem i zaraz wracałem w kierunku Kórnika. Miałem małą zagwozdkę z tym, którędy mogę wrócić do Poznania. Słońce zdążyło zajść zanim znalazłem się w Kórniku, więc drogi leśne omijałem z daleka. Wypadło na jakąś drogę przez podpoznańskie wsi, ale nie był to najlepszy wybór. Trwa tam wielka budowa lub przebudowa systemu kanalizacji, wodociągów czy czegoś innego ciągnącego się pod ulicami. Z tego powodu asfalt został w wielu miejscach zerwany i zamieniony na piach. Było też kilka miejsc o ruchu wahadłowym, ale ponieważ był zmrok, to mało kto zwracał uwagę na sygnalizację świetlną. Ta cała przebudowa ciągnęła się jeszcze przez kawał drogi w Poznaniu.
Do domu dojechałem bezpiecznie, choć miasta robią duży błąd, budując drogi dla rowerów. Mijani przeze mnie rowerzyści (albo raczej ja mijany przez nich) nie patrzą na światła i potem lament, że kierowcy aut są niekulturalni wobec tych wynaturzeńców. To miasto jest nieprzyjazne.
Jako że na liczniku miałem nieco ponad 98 km, to pojechałem jeszcze na Osiedle Sobieskiego, aby dokręcić do setki. Zabrakło mi 50 m, gdy dotarłem pod mój blok, ale to też się dało załatwić.
Kategoria po zmroku i nocne, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, kraje / Polska, rowery / Trek

Dwójką po Zielonce

  71.60  03:26
W końcu zaczynam się powoli wygrzebywać z obowiązków i może będę miał więcej czasu na jeżdżenie, bo ten lipiec będzie bardzo słaby w porównaniu do poprzednich. Ponieważ prognoza pogody nie przewidywała opadów, to wyszedłem na rower po pracy (z wizytą w domu) i zastanawiam się, czy nie zmienić tego na wychodzenie na przejażdżkę od razu z biura, tylko wtedy musiałbym zabierać ze sobą sakwę, bo nie lubię jeździć z plecakiem.
Wywaliłem w końcu tamten przeskakujący łańcuch, choć ten, który teraz założyłem także nie jest w najlepszym stanie. Zdarza mu się przeskoczyć, a na rzadziej używanych zębatkach strasznie hałasuje. Może powinienem rozejrzeć się za jakimś używanym łańcuchem? Kupiłem też nowe linki i pancerze. Na razie udało mi się zrobić przedni hamulec i przednią przerzutkę, która wymagała szybkiej naprawy. Tylko tyle, ponieważ wymiana zajęła mi dużo czasu – przecinanie pancerzy nie jest najłatwiejszym zadaniem, gdy się operuje marnej jakości ostrzem w kombinerkach.
Dzisiaj było nieciekawie przez wstrętne owady. Nie dawały mi spokoju w Zielonce, ale może po kolei. Wyruszyłem standardowo na północ Nadwarciańskim Szlakiem Rowerowym. Poza spotkaniem stada dzików nie było atrakcji. Nawet jednego rowerzysty na szlaku. Dopiero po wyjechaniu z terenu zaczęły się pielgrzymki rowerowe. Na szczęście na krótko.
W Trzaskowie wjechałem na Cysterski Szlak Rowerowy i w końcu w Kamińsku na szlak R-2, który biegnie z Murowanej Gośliny do Biskupic. Na chwilę po wjeździe do puszczy zaczął mnie denerwować pewien owad – jusznica deszczowa (Haematopota pluvialis), popularnie zwana końską muchą. Z początku była jedna, potem kilka. Im bardziej przyspieszałem, tym więcej się ich pojawiało. Najgorzej było na podjazdach i na piaszczystych odcinkach drogi. O zatrzymaniu się w ogólnie nie było mowy. W pewnym momencie, gdy spojrzałem za siebie, przeraziłem się. Leciało za mną 40–60 krwiożerczych bestii. Wtedy tak przyspieszyłem, że już nawet nie odwracałem głowy, tylko uciekałem, ile sił w nogach. Straszne to owady.
Nie zrobiłem ani jednego przystanku od Poznania. No, może stałem kilka razy na światłach, ale to się nie liczy. Dotarłem do Piastowskiego Traktu Rowerowego w Biskupicach, aby wrócić nim do Poznania. Bestie nie dawały za wygraną i wciąż nie pozwalały nawet na mały przystanek. Do domu wróciłem jeszcze przed zachodem słońca. Brak postojów miał na to spory wpływ.
Kategoria Puszcza Zielonka, terenowe, Polska / wielkopolskie, kraje / Polska, rowery / Trek

Brodnica

  87.20  04:23
Nie miałem pomysłu na wycieczkę. Z początku chciałem kręcić się po przedmieściach Poznania, ale wiedziałem, że nie jest to najlepszy pomysł, dlatego rzuciłem okiem na mapę zaliczonych gmin i obrałem kurs na Brodnicę. Ruszyłem na południe szlakiem R9. Prowadzi on asfaltami i drogami dla rowerów. Te drugie niestety są najczęściej rozlatującymi się chodnikami, po których nie warto jeździć. Odradzam ten szlak.
Nie byłem w najlepszej formie. Już na początku jazdy prawie doszło do kolizji z biegnącym pieszym, który wyskoczył zza rogu budynku. Na szczęście zdążył wyhamować i nie wpadł na mnie. Kolejne zło pojawiło się w Puszczykowie, gdy kierowca tira zepchnął mnie z drogi. Chwilę potem inny kierowca małego dostawczaka prawie powtórzył wyczyn poprzednika, ale za późno zaczął skręcać w prawo i nie udało mu się to. Wiem, że zrobił to z premedytacją, bo po próbie zepchnięcia mnie zjechał na środek drogi. Powinienem zainwestować w jakąś kamerkę i zgłaszać na policję tych wszystkich potencjalnych morderców.
W Brodnicy zobaczyłem tylko kościół. Mają też jakiś pałac, ale dostępny tylko dla mieszkańców, więc nawet go nie oglądałem. Wbrew moim upodobaniom wróciłem do Poznania tą samą drogą. Nie lubię tego robić, ale jakoś nie czułem się na siłach, aby szukać innej drogi. Jak na złość powrót miałem pod wiatr.
Miałem ochotę na odrobinę terenu, dlatego wjechałem do Wielkopolskiego Parku Narodowego. Moją uwagę przykuł znak zakazu wjazdu rowerem na jedną ze ścieżek. Dyrekcja parku widocznie się zdenerwowała na to, że rowerzyści nie patrzą na znaki na drzewach.
Jechałem strasznie wolnym tempem, bo wciąż mam ten felerny łańcuch. Nie mogłem znaleźć wolnej chwili, aby wyczyścić pozostałe dwa łańcuchy i to są skutki. Na szczęście nie minąłem zbyt wielu rowerzystów, żaden z nich także nie wystawił na próbę niczyich nerwów i nie pędził jak tępe ciele. Ostatnie opady deszczu chyba zniechęciły większość osób do wjazdu w teren.
Mieszkam w Poznaniu już kilka miesięcy i zauważyłem, że to miasto bardzo źle wpłynęło na moją cierpliwość i moją tolerancję. Podczas wizyty w Krakowie tydzień temu znacząco irytowali mnie piesi i rowerzyści. Nie odczuwałem tego tak silnie podczas mojego pobytu w Krakowie przez poprzednie 2 lata. Powoli zaczynam się obawiać tego, czy będę potrafił zamieszkać w jakimś normalnym mieście. W takim tempie zdarzeń, jakie przytrafiają mi się w Poznaniu, mogę całkiem zatracić nadzieje pokładane w ludziach. Muszę jak najszybciej wynieść się z tego miasta.

Kategoria Polska / wielkopolskie, kraje / Polska, Wielkopolski Park Narodowy, terenowe, rowery / Trek

Tatry, dzień 6. Góry Lewockie

  102.38  06:35
To już ostatni taki wyjazd, ale tym razem z jak największą dawką terenu. W zeszłe wakacje w Krakowie podczas jakiegoś festynu dostałem mapę Gór Lewockich (słow. Levočské vrchy) z wyznaczonymi szlakami rowerowymi oraz kilkoma profilami wysokości. Przed urlopem przypomniałem sobie o tym i postanowiłem wybrać się z tą mapą w te góry.
Zapowiadał się upalny dzień. W końcu zniknęły chmury okrywające Tatry, akurat gdy mój urlop zbliża się ku końcowi. Może to i dobrze, bo nie spaliłem się na słońcu na samym początku. Najpierw udałem się do wschodniej dzielnicy miasta, Spiskiej Soboty (Spišská Sobota), aby potem wjechać na polną drogę. Odrobinę zabłądziłem, dostałem się na drogę serwisową z zakazem ruchu i oczywiście znak zignorowałem, bo jak to – mam zawracać, gdy nikt nie widzi? Nie miałem wyjścia, bo to była jedyna najbliższa droga na mapie w kierunku Gór Lewockich.
Kawałek za wsią Twarożna (Tvarožná) wjechałem w teren, aby potem trafić na szosę wzdłuż niewielkiej doliny. Potem dojechałem do kolejnej wsi – Ľubica, časť Pod Lesom, gdzie zaczęła się parszywa droga pokryta dziurawymi betonowymi płytami. Po kilku kilometrach wjechałem na drogę półasfaltową. Kiedyś była ona wygodna, ale nikt się nią nie opiekował, a ciężkie maszyny leśne ją mocno zniszczyły. Pozostała mieszanka błota, szutru i długich wysepek asfaltu, ale zdecydowanie było lepiej niż wcześniej. Dotarłem najwyżej, jak tylko mogłem, asfalt (im wyżej, tym lepszy jego stan) zamienił się w drogę terenową, która najpierw była wygodna, jak typowa droga leśna, ale potem pojawił się tłuczeń. Za podjazdem widziałem przykry widok gołych zboczy górskich, które prawdopodobnie ucierpiały w wyniku wiatru halnego.
Podczas zjazdu minąłem sporo turystów, kilku nawet na rowerach. Zjechałem aż do drogi asfaltowej, ale na dole skręciłem w złym miejscu i zrobiłem dodatkowy podjazd. Nie chciałem zawracać, więc dojechałem do jakiegoś szlaku rowerowego, dzięki czemu dotarłem do wsi Hrodisko (Hradisko), a potem do Vlkovców, gdzie zostałem zatrzymany przez miejscowe dzieci, które krzyczały, że nie przejadę, bo „veľa vody”. Postanowiłem wjechać na wzgórze i udać się na około. Żadnej wody nie widziałem.
Drogami leśnymi oraz łąkami dojechałem do miejscowości Abrahamowce (Abrahámovce). Na mapie niestety nie miałem zaznaczonej żadnej drogi do Popradu, aby pojechać prosto, dlatego musiałem dojechać do Wierzbowa (Vrbov) i dalej wrócić tą samą drogą, którą przyjechałem.
Jaka szkoda, że już jutro muszę wyjechać, bo zaczęło mi się naprawdę podobać w tym mieście. Jeszcze tyle miejsc zostało do zwiedzenia. Mam nadzieję, że szybko powrócę w góry. Może następnym razem wybiorę się gdzieś pod Kotlinę Kłodzką. Co prawda jest tam mniej gór, ale przecież nie liczy się ilość.
Kategoria góry i dużo podjazdów, setki i więcej, terenowe, kraje / Słowacja, za granicą, wyprawy / Tatry 2014, rowery / Trek

Tatry, dzień 4. Niżne Tatry bis

  96.84  04:59
Dzisiaj wróciłem w Niżne Tatry. W sumie nic specjalnego. Wybrałem tę trasę ze względu na kilka szlaków rowerowych i chciałem mieć luźniejszy dzień po zdobyciu wczorajszego szczytu. Dzień był pochmurny, słońce wyjrzało zaledwie na parę chwil, temperatura nie przekroczyła 24 °C. Pogoda idealna na rower.
Chciałem sprawdzić drogę dla rowerów, która prowadzi prosto w Niżne Tatry. Odcinek asfaltowy był nawet wygodny, choć przez rolkarzy mało bezpieczny na zakrętach przesłanianych krzewami. W mieście Świt (słow. Svit) wjechałem na leśną drogę (asfaltową). Pięła się ona najpierw w górę, zmieniła w teren, aż w końcu, po kilku kilometrach pagórków, zaczął zjazd do Królewskiej Ligoty (Kráľova Lehota) wzdłuż Czarnego Wagu (Čierny Váh). Ładne widoki się ciągną wzdłuż tamtej doliny. Nie chciałem jednak jechać dalej szlakiem i skręciłem w drogę krajową, aby wrócić do Popradu. Aut nie było dużo. Pewnie dlatego, że obok biegnie autostrada. Dobrze, że droga jest szeroka i kierowcy nie musieli mnie wyprzedzać na styk.
Nie chciałem jechać drogą krajową przez Tatrzańską Szczyrbę (Tatranská Štrba), bo na planie widziałem duży podjazd. Zjechałem do wsi Ważec (Važec), bo zauważyłem, że leci z niej jakaś mniejsza droga, ale wydaje mi się, że ostatecznie wybrałem większe zło. Podjazd był bardziej stromy niż ten na drodze krajowej. Za to widoki, które tam są przy dobrej pogodzie, rekompensują tę niewygodę. Niestety dzisiaj było zbyt pochmurno i mój podjazd nie został wynagrodzony. Pozostał mi zjazd do Świtu i powrót do Popradu. Zmieniłem plan odrobinę, bo jednak nie chciałem jechać drogą krajową i wjechałem na drogę dla rowerów, którą poruszałem się rano. Trochę się za bardzo rozpędziłem, bo aby dostać się do mojej bazy, musiałem pojechać prawie do centrum miasta, ponieważ zabrakło mostu przez wartką rzekę Poprad.
Kategoria góry i dużo podjazdów, terenowe, kraje / Słowacja, za granicą, wyprawy / Tatry 2014, rowery / Trek

Tatry, dzień 3. Kráľova hoľa

  129.28  08:11
Jest to wielki dzień, ponieważ spełnię dzisiaj mój mały plan wjazdu na wielką górę. Zaplanowałem dojechać z Popradu w Niżne Tatry – na Królewską Halę (słow. Kráľova hoľa). Jest to najwyższy szczyt możliwy do zdobycia na rowerze, na jaki do tej pory udało mi się trafić.
Dzień rozpoczął się chłodno. Temperatura wynosiła ok. 14 °C, gdy ruszałem na południe. Podjazd zaczął się już w Popradzie, ale nie trwał długo, bo zaraz zjechałem do Hranovnicy, aby po chwili zacząć kolejny podjazd. Nie było to nadal właściwe wzniesienie, bo zaraz znów miałem w dół. Przynajmniej wyszło słońce i przestało być tak chłodno.
W Telgarcie (Telgárt) uzupełniłem prowiant i skręciłem do centrum wioski, aby skrócić sobie dystans. Przestraszyłem się, gdy wjechałem do cygańskich slumsów. Okrzyki dziesiątek biegających brudnych cygańskich dzieci napawają obrzydzeniem. Szybko wydostałem się stamtąd, ale Cyganie są wszędzie. Mijałem ich co chwila i zawsze byli czymś zajęci. Miałem tylko nadzieję, że nie wyskoczy żaden z siekierą. Wyskakiwali jedynie z jadaczką. Ciekaw jestem o czym krzyczeli.
Šumiac – to tutaj rozpoczynała się właściwa podróż na szczyt. Kawałek podjazdu asfaltowego do strefy ochronnej parku narodowego i dalej kilka kilometrów podjazdu po mieszance szutru, kamieni i ziemi. Nie spieszyłem się, bo ten kilkunastokilometrowy podjazd mógł mnie łatwo wykończyć – ostatnio mało jeździłem rowerem, więc nie byłem w najlepszej formie. W połowie drogi minąłem Predné sedlo leżące na wysokości 1 451 m n.p.m. i wraz z nim zaczęła się asfaltowa nawierzchnia na sam szczyt. Przystanków robiłem setki, bo nie mogłem się oprzeć widokom. To nic, że dziesiąty raz widziałem tę samą panoramę, ale za każdym razem było to pod innym kątem. Zawsze mnie taki widok zachwycał i nie mogłem od niego oderwać wzroku, więc wyciągałem aparat i robiłem zdjęcia.
Wciąż wypatrywałem Tatr Wysokich, nie mogłem ich dojrzeć. Wiatr się nasilał, temperatura spadała. Na szczęście miałem ze sobą ciepłe ubrania. Po ponad dwóch godzinach dotarłem na wysokość 1 946,1 m n.p.m. Na szczycie wiało bardzo mocno, temperatura spadła poniżej 11 °C, ale było bezchmurnie. Jedynie dalekie chmury zasłaniały widoki, między innymi Tatr Wysokich.
Nie zabawiłem długo na szczycie. Zjazd zrobiłem tą samą drogą, chociaż myślałem o zboczeniu z trasy na inny szlak. Nie udało mi się odnaleźć mapy tych gór, dlatego wolałem zjechać do punktu wyjścia, czyli wsi leżącej u podnóża góry. Ubrałem się jeszcze cieplej i zacząłem zjazd. Na asfalcie nawet 60 km/h, ale na drodze terenowej nie dało się powyżej 40. Zjazd zajął mi 25 minut i spotkałem nawet jednego rowerzystę, który jednak był słabo przygotowany. Miał na sobie zwykłą koszulkę i spodenki, żadnego plecaka. Pewnie zmarzł, jeśli jechał na szczyt. Mnie ciepłe ubranie przydało się tylko na początku zjazdu, potem wiatr ustał, a zaczęło przypiekać słońce.
W Šumiac zdecydowałem, że nie chcę wracać przez wioskę cygańską. W dodatku droga była miejscami kamienista, trawiasta i błotnista, więc wybrałem drogę krajową. Dojechałem nią przez Telgárt do skrzyżowania za Vernár, a potem daleko na wschód. Robiło się coraz chłodniej, bo jechałem ciągle w dół, aż dotarłem do drogi, która zaintrygowała mnie podczas planowania podróży. Była to droga przez Słowacki Raj, kolejny park narodowy na Słowacji. Najpierw czekał mnie krótki podjazd, a potem bardzo długi zjazd po serpentynach. Coś pięknego. Droga absolutnie nie nadaje się do podjazdu – została stworzona do tego, aby po niej zjeżdżać. Szkoda jednak, że nie ustanowili ją drogą jednokierunkową, bo jest ta obawa, że się na kogoś wpadnie na jednym ze stu zakrętów.
Jeszcze przed Słowackim Rajem przestraszył mnie deszczyk. Nie trwał długo. Po opuszczeniu parku zobaczyłem tęczę, ale za sobą miałem czarną chmurę, która mnie goniła do samego Popradu. Wróciłem do tego miasta, ponieważ postanowiłem zrobić sobie miejsce wypadowe właśnie w Popradzie. Pierwotny plan zakładał objechanie połowy Słowacji i powrót do Poznania na rowerze, ale uznałem, że nie jest to najlepszy pomysł ze względu na moją nieznajomość kraju i języka. Wolałem znaleźć jedno miejsce i zostać tam do końca urlopu. A miałem co zwiedzać.
Kategoria góry i dużo podjazdów, setki i więcej, terenowe, kraje / Słowacja, za granicą, wyprawy / Tatry 2014, rowery / Trek

Tatry, pierwszy nieudany podjazd

  80.78  05:22
Kilka miesięcy temu, gdy tworzyłem wpis z podsumowaniem poprzedniego sezonu, zacząłem się zastanawiać, czy w granicach moich możliwości mógłbym wjechać jeszcze wyżej niż do schroniska na Turbaczu. Trochę poszperałem w sieci i znalazłem pewien szczyt, którego nazwy na razie nie zdradzę. Wtedy jego zdobycie wydawało się mrzonką, ale głowiąc się gdzie spędzę moje kolejne urodziny, przypomniałem sobie o tej górze. Miesiąc temu zgłosiłem 5-dniowy urlop, który, po dodaniu weekendów, dawał pełne 9 dni. Kolejne w tym roku 9 dni dobrej zabawy, jednak już nie nad morzem, nie po płaskim terenie, ale w górach. W moich ukochanych górach.
Moje przygotowanie było niewielkie, bo tym razem nie planowałem spać pod namiotem. Plan wycieczek obmyśliłem na 2 tygodnie przed wyjazdem, ale po tygodniu zmieniłem wszystko diametralnie. Jest to jednak historia na inne opowiadanie :)
Jeszcze zanim przejdę do opisu wycieczki, muszę wspomnieć jak się znalazłem w Zakopanem, a okazało się to nie być czymś prostym. Pojechałem wczesnym rankiem, aby wsiąść do pociągu. Wszystko szło nieźle do momentu, aż wjechałem w ślepą uliczkę. Próbowałem dostać się rowerem do dworca, ale zakończyło się to jazdą po chodnikach i dotarciu na dworzec na 3 minuty po odjeździe mojego pociągu. Szukanie kolejnego połączenia skończyło się fiaskiem, ponieważ następny pociąg do Zakopanego był dopiero późnym wieczorem. Pani w okienku podsunęła mi pomysł, abym dogadał się z kierownikiem innego pociągu, w którym nie ma przedziału dla rowerów. Spróbowałem i... przegrałem. Jestem chyba mało przekonujący. Kolejnym pomysłem był dojazd do Krakowa pociągami, a potem 100 km rowerem do Zakopanego. Nie mogłem jednak znaleźć mojego telefonu do nawigacji. Zrezygnowany wróciłem do domu, ale odnalazłem telefon w torbie, gdy ją dokładnie przeszukałem. Nie mam wyrobionego nawyku pakowania się i takie są tego efekty. Pomysł dojazdu do Zakopanego rowerem nie motywował mnie przez ograniczony czas. Zacząłem szukać ofert carpoolingowych, ale z dwóch dostępnych ofert żaden z kierowców nie mógł zabrać roweru. Moją ostatnią szansą był autobus. Obdzwoniłem kilku przewoźników i udało się znaleźć kierowcę, który zgodził się przewieźć mnie z bagażem. Pozostało mi dojechać na dworzec, kupić bilet i wsiąść do pociągu. Znów w ostatniej chwili, ale tym razem bez większych problemów – udało mi się dojechać do Warszawy, potem do Krakowa i ostatecznie do Zakopanego. Powietrze było tak przejrzyste, że góry widziałem z bardzo daleka, a podróż autobusem po drodze, którą kiedyś tyle razy przebyłem przyniosła tak dużo wspomnień. Mój nocleg udało mi się odnaleźć po zmroku. I znów nie było łatwo, bo tamtejszych dróg nie ma nawet na mapach. Przyjęli mnie przemili ludzie i jeżeli wybiorę się ponownie w Tatry, to na pewno będzie to pierwsze miejsce do sprawdzenia.
Oficjalnie pierwszy dzień miał być wczoraj, ale z powodu 3-godzinnego opóźnienia mój plan odwiedzin Polany Chochołowskiej przełożył się na dzisiaj. Ciężko mi się spało. Chyba przez to górskie powietrze. Obudziłem się wcześnie i ruszyłem do miasta w poszukiwaniu czynnego sklepu. Słabo z nim w niedzielę o poranku. Objechałem całe miasto, ale w końcu go znalazłem. Najwięcej zapłaciłem za pęto dobrej kiełbasy, bo kasjerka wbiła cenę za kilogram, ale już mi się nie chciało wracać, bo miałem plany i chciałem je wykonać zanim pogoda załamałaby się.
Po śniadaniu ruszyłem na zachód, aby wykonać plan z wczoraj. Do drogi prowadzącej do Doliny Chochołowskiej dotarłem nawet szybko. Sama droga nie była w najlepszej kondycji, jak przystało na szlak rowerowy. Przy wejściu do Tatrzańskiego Parku Narodowego nie było nikogo pobierającego opłaty. Kilkadziesiąt metrów dalej dowiedziałem się dlaczego. Szlak został zamknięty, ponieważ w grudniu wiatr halny powalił kilkaset hektarów lasu i do tej pory trwają prace mające na celu uprzątnięcie połamanych drzew oraz odbudowę szlaków. Widok górskich zboczy z połamanymi drzewami jest taki przykry. Szkoda, że nie udało mi się wykonać tego planu. Miałem nadzieję, że w zamian uda mi się dotrzeć na Halę Gąsienicową po południu.
Zawróciłem z zamkniętego szlaku. Aby nie jechać niewygodnym terenem, wybrałem inną, zaznaczoną na mapie drogę. Była bardzo kamienista, więc mocno trzęsło. Owo trzęsienie spowodowało poluzowanie i zagubienie jednej ze śrub w bagażniku. Kolejny powód do zmiany roweru? Miałem nadzieję, że bagażnik wytrzyma z jedynie trzema śrubami.
Do Kościeliska dojechałem drogami terenowymi i asfaltowymi, a potem trafiłem na szlak rowerowy. Ten mnie prowadził wysoko, aż gdzieś się zgubił. Chciałem dotrzeć do miejscowości Nowe Bystre. Mapy Google pokazały mi, że mogę się przedostać jakimiś drogami terenowymi. Problem w tym, że te mapy są sprzed kilkudziesięciu lat. Z początku jakieś drogi były widoczne, ale potem, gdy wjechałem na pastwisko, wszelkie ślady kół zniknęły. Dobrze chociaż, że łąki zostały niedawno skoszone, bo nie dałbym rady w wysokiej trawie. Sama nawierzchnia istniejących dróg była bardzo zmienna – od szutru, przez błoto, kamienie, aż po trawę, a jak droga była niewidoczna, to jechało się i po łąkach.
Udało mi się cało przedostać przez tamte wzniesienia, chociaż zjazdy nie wszystkie były bezpieczne przez luźne kamienie lub dołki ukryte w trawach. Potem – na asfalcie – było lepiej, bo oto miałem długi zjazd do Szaflar, ale przystanków robiłem mnóstwo, więc szybko nie dało się zjeżdżać. Martwił mnie widok Tatr spowitych chmurami. Bałem się, że także wjazd na Halę Gąsienicową mi się nie uda.
Szaflary mnie niczym nie zachwyciły. W dalszej części plan kierował mnie do Bukowiny Tatrzańskiej. Był długi podjazd do Gliczarowa Górnego, a potem zjazd przez Bukowinę prawie do Poronina. Prawie, bo chciałem podjechać do skrzyżowania kierującego na Halę Gąsienicową i tam zdecydować, czy będę robił podjazd.
W trakcie jazdy w górę miejscowości Murzasichle uznałem, że chmury wiszące nad Tatrami nie są tylko dla pokazu. Odpuściłem sobie Gąsienicową, skręciłem na Zakopane i tam, błądząc drogami lokalnymi, dotarłem na jakieś wzgórze, z którego zobaczyłem Wielką Krokiew. Zjazd ze wzgórza był o tyle dziwny, że za moimi plecami wyrosła tabliczka informująca o terenie prywatnym. Przykro mi bardzo, ale teren prywatny musi mieć swój początek i swój koniec.
Byłem kilometr od mojego noclegu, gdy zaczął kropić deszcz. Dotarłem na miejsce, a opad przerodził się najpierw w ulewę, a potem w burzę. Ja to miałem szczęście. Gdybym tak wjechał w te Tatry, to z pewnością wróciłbym mokry. Niestety deszcz uniemożliwił mi późniejsze wyjście do miasta. Może innym razem mi się uda. W każdym razie, gdy mijałem Krupówki po godz. 16, były one strasznie zatłoczone, a rano ok. 7 – pięć osób na krzyż. Turyści chyba przyjeżdżają tutaj, aby się wyspać.
Kategoria góry i dużo podjazdów, Polska / małopolskie, terenowe, kraje / Polska, wyprawy / Tatry 2014, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery