Było wietrznie, ale ciepło. Założyłem więc spodenki i ruszyłem bez planu na Morasko. Pokręciłem się po lesie, zjeździłem kilka dzikich ścieżek rowerowych (wydawało mi się, że ostatnim razem było było ich więcej), a gdy słońce chyliło się ku horyzontowi, zacząłem wracać. Powrót wyszedł ciut dłuższy, bo pojechałem przed siebie, aż za znakiem stopu musiałem wybrać drogę w prawo lub w lewo. Wolałem wrócić przed kolacją, więc skręciłem w stronę centrum, aż skusiłem się na wjazd do zachodniego klina zieleni. Ten zaś doczekał się tytułu użytku ekologicznego. Czyżby miasto w końcu zrozumiało, jak ważne są tereny zielone? Na ścieżkach o dziwo nie było dużo ludzi. Dojechałem do fortu Winiary, a potem, już robiąc rozjazd, wróciłem do domu.
