Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

terenowe

Dystans całkowity:41251.12 km (w terenie 9388.38 km; 22.76%)
Czas w ruchu:2197:51
Średnia prędkość:18.23 km/h
Maksymalna prędkość:71.10 km/h
Suma podjazdów:286433 m
Maks. tętno maksymalne:130 (66 %)
Maks. tętno średnie:160 (81 %)
Suma kalorii:120656 kcal
Liczba aktywności:496
Średnio na aktywność:83.17 km i 4h 34m
Więcej statystyk

Szlak Wygasłych Wulkanów, część 2

  110.85  05:47
Wypoczęty i pełen sił ruszam, aby dokończyć moją podróż Szlakiem Wygasłych Wulkanów. Choć miałem pod górkę, to wiatr mi sprzyjał i w Sędziszowej byłem po nieco ponad godzinie ze średnią 26 km/h na liczniku. Niestety po wjechaniu w teren odczułem przeforsowanie po szosie i tempo szybko zaczęło spadać. Dodatkowo temperatura już od rana męczyła, przekraczając po południu 20 °C.
Widoczność nie była najlepsza, ale Ostrzyca, która była moim kolejnym celem, powoli zaczynała się wyłaniać z błękitu nieba. W Sokołowcu poznałem drogę, którą kilka dni temu wracałem ze Świeradowa-Zdroju. Później zjechałem znów w teren, ale tym razem ze sporą ilością kałuż oraz denerwującym babim latem. Pajęczyny były wszędzie. Już wolałbym potrojoną ilość kałuż niż ciągłe ściąganie niewidzialnych nici z twarzy.
Dojeżdżałem do Ostrzycy. Spory podjazd, stromy, ale nie poddawałem się. Minąłem grupkę nieletnich z marihuaną i myślałem, że to wagarowicze, ale im wyżej, tym więcej (już normalnych) uczniów. Z tego powodu, mimo zmęczenia, nie wypiąłem się ani razu. A na samym szczycie jeszcze 40-50 osób. Jednak to, co zrobili było... po prostu brak słów. Stali na drodze tak, że można było między nimi przejechać, a nim do nich dotarłem i jednocześnie osiągnąłem wzniesienie, zaczęli klaskać i wiwatować jak na jakichś zawodach. Dla mnie było to nieopisywalne uczucie. Ciekawe jak to jest na zawodach. Powinienem spróbować. Może ich nie wygram, bo wciąż daleko mi do profesjonalistów, ale dla samego siebie, satysfakcji, emocji – czemu nie? :)
Nie zostałem tam długo. Na Ostrzycy już byłem, a przy tylu turystach nie było mowy o odpoczynku. Wychwyciłem wzrokiem skręt w prawo i od razu zacząłem zjazd. Szkoda, że droga stara i nie dało się szybko zjeżdżać.
Przez Twardocice dostałem się do lasu, w którym ktoś usunął o kilka drzew za dużo podczas wycinki. Trochę się najeździłem zanim odnalazłem właściwą drogę i dotarłem do Czapel. Stąd po piachu i obok kopalni szlak znów się zaciera. Prowadzi na jakąś starą drogę, która kończy się na młodym lesie. Gdybym wiedział, to pojechałbym drogą obok, która nie zmusiłaby mnie do przedzierania się przez roślinność.
W Nowej Wsi Grodziskiej kupiłem coś na ząb (szukałem sklepu już od Proboszczowa) i skierowałem się do Grodźca, omijając maszyny wylewające asfalt. Nie planowałem wjeżdżać na sam szczyt, ponieważ byłem na nim już 2 razy, jednak trochę się zagubiłem. Chyba ktoś się rozpędził podczas malowania znaków szlaku żółtego, bo zauważyłem wyblakły piktogram na słupie daleko za miejscem, w którym szlak skręca. Może to był jakiś bardzo stary przebieg trasy?
Jeszcze raz zgubiłem szlak w Grodźcu, a później po błocie i przez las dojechałem do Uniejowic. W Wojcieszynie pomyliłem się, myśląc, że szlak prowadzi przez bród na Skorze, przez co znowu wykręciłem niepotrzebne metry. Została ostatnia prosta i już miałem znaleźć się w Złotoryi, ale tak prosto nie było. W lesie zabłądziłem, bo szlak prowadził prosto, ale więcej znaków nie znalazłem (drzewa były jeszcze w komplecie). Spojrzałem na mapę i wróciłem się do miejsca, w którym szlak powinien lekko skręcić. Jest to rozwidlenie, na którym również znajduje się piktogram żółtego szlaku. Zarówno ten po prawej, jak i po lewej wyglądają na tak samo stare, więc jak możliwe, żeby prowadziły w sprzecznych kierunkach? Ponieważ droga w prawo nie zawierała już żadnego znaku, to postanowiłem pojechać tą na lewo jako że szlak kiedyś tędy przebiegał. Droga z początku możliwa, ale skończyła się na zaroślach. Wygląda to jakby szlak został wyznaczony 20 lat temu i od tamtej pory nikt się nim nie zajmował. Droga zarośnięta przeróżnymi krzakami, a nawet drzewami. Niegdyś z całą pewnością jeździło tędy dużo pojazdów, bo w zarośniętej części szlaku odnalazłem rozpadający się murowany przepust.
Niestety z powodu nieprzejezdności drogi (nawet przejście jest niemożliwe) musiałem jechać po polu obok. Pod żwirownią odnalazłem żółte znaki, jednak prowadzące tylko do Złotoryi. W drugą stronę już nie, dlatego nie mam pojęcia czy jechałem prawidłowym przebiegiem trasy. Po drodze narzekałem na PTTK, że tylko tworzy szlaki, ale już ich nie utrzymuje. Przecież nie tak trudno jest wysłać kogoś, aby choć raz w roku pokonał trasę i sprawdził czy wszystko z nią w porządku.
Złotoryja mnie zatrzymała na dłużej. Nie mogłem odnaleźć dalszej drogi i na ślepo jeździłem po ulicach, próbując odczytać z mapy czy jadę dobrze. W końcu mi się udało odnaleźć szlak i dotrzeć do skrzyżowania nieopodal Rynku. Niestety nie był to koniec drogi. Szlak miał się skończyć na PKP, a biegnie dalej w nieznanym kierunku. Czy może to jest jakiś inny żółty szlak pieszy?
To był koniec mojej podróży. Już prawie zmierzchało, więc trzeba było pędzić do domu. Na szczęście z górki. Potrzebowałem aż dwóch dni na pokonanie całego Szlaku Wygasłych Wulkanów na rowerze, a co mają powiedzieć turyści poruszający się pieszo? Miło jest przebyć cały szlak, wiedzieć, że się go zdobyło, ale uciążliwe jest martwienie się o to, czy wciąż się tym szlakiem podąża, czy może gdzieś on nie skręcił. Taki problem rozwiązałaby baza szlaków aktualizowana na bieżąco, a nie raz na kilka dekad.
Kategoria Polska / dolnośląskie, po zmroku i nocne, setki i więcej, terenowe, kraje / Polska, rowery / Trek

Szlak Wygasłych Wulkanów, część 1

  104.02  05:24
Plan przejechania tego szlaku miałem jeszcze pod koniec wiosny. Przełożył się jednak na jesień. Trochę szkoda, bo chłód i krótki dzień nie były przychylne.
Wyruszyłem przed godz. 10, gdy temperatura rosła od 11 stopni w górę. Szlak zaczyna się w Legnickim Polu i tam się znalazłem. Akurat odbywało się jakieś święto policji i pełno było mundurowych. Możliwe, że przez dużą ilość radiowozów nie zauważyłem początku mojego szlaku, który znajduje się gdzieś na przystanku MPK. Za to na budynku przy drodze do Strachowic znajduje się tabliczka żółtego szlaku z kilometrażem i stamtąd oficjalnie rozpocząłem jazdę Szlakiem Wygasłych Wulkanów.
Do Mikołajowic szlak nie jest w ogóle oznaczony, więc już wiedziałem, że bez mapy przebycie całej drogi jest niemożliwe. Miałem ze sobą turystyczną mapę Gór i Pogórza Kaczawskiego ze szlakiem, także to była moja jedyna nadzieja – w internecie nikt nie udostępnił swojego przejścia trasy.
Za Snowidzą wjechałem na polną drogę, na której nie ma ani jednego znaku. Korzystając z GPS-a, ustaliłem jak należy jechać. Najpierw przeciętna polna droga, a później zarośnięta trawą i krzakami, zapomniana. Dalsza droga została zaorana, i to w bezczelny sposób, bo nawet słupek graniczny leżał wykopany.
Jest niby jesień, a jednak babie lato. Bardzo przeszkadzają te pajęczyny unoszące się w powietrzu. Miałem nadzieję, że nie będę miał z nimi wiele do czynienia.
Szlak Wygasłych Wulkanów jest szlakiem pieszym. Stąd też w Jaworze pojawiły się kolejne problemy, gdy trzeba było przedostać się jednokierunkową pod prąd. Dalej jeszcze na Rynku został zamalowany jeden znak, ale na plus jest możliwość poruszania się rowerem wokół ratusza.
Za Jaworem zaczął się porządny teren. Najpierw po żwirowej drodze, a później droga obok szczytu Rataj. Ponieważ na mapie są oznaczone w tym miejscu Małe Organy Myśliborskie, to postanowiłem na chwilę zboczyć ze szlaku, a gdy natrafiłem na niebieski szlak ścieżki spacerowej, to byłem pewien, że jestem na właściwej drodze. Trafiłem na sam szczyt bazaltowego wzniesienia, a później zsunąłem się po łagodniejszym zboczu, żeby zobaczyć całość z dołu. Niesamowity widok. Dowiedziałem się też, że znajdowało się tam grodzisko z zamkiem, jednak do obecnych czasów niewiele się zachowało.
Dojechałem do Myśliborza, a po wizycie w sklepie zatrzymałem się na Słonecznej Łące, żeby zjeść i odpocząć. Potem ruszyłem wzdłuż Wąwozu Myśliborskiego, zatrzymując się pod Skałką Elfów. Tyle o niej słyszałem, że sam chciałem zobaczyć jakie widoki się z niej rozciągają. Nie udało mi się wjechać, ale rower wepchnąłem aż na sam szczyt. Przepychając się w tłumie, udało mi się zobaczyć skromny widok na pałac w Myśliborzu i wioski leżące za Pogórzem Kaczawskim. Szkoda tylko, że jesień jeszcze nie zdążyła odwiedzić tego wąwozu, bo przydałoby się więcej koloru tym drzewom.
Dalej szlak wyprowadza z wąwozu, niestety znów na zaoraną drogę. Dobrze przynajmniej, że dało się jechać, choć ciekawi mnie jak turyści mają się przedostać po polu tuż przed żniwami. Na zdjęciach satelitarnych Google ta droga jest widoczna – tylko na zdjęciach.
Kolejnym celem była Czartowska Skała. Chciałem być jak najdokładniejszy w przejeździe po szlaku, dlatego spędziłem trochę czasu kręcąc się wokół góry, ale ostatecznie dałem sobie spokój. Szlak po prostu nie jest tam oznaczony. W dodatku dalej prowadził do Pomocnego po zapomnianej drodze i trochę się namęczyłem jadąc po grząskim gruncie.
Lubię lasy, ale ten szlak przydałoby się odświeżyć. Za Kondratowem wjechałem do kolejnego lasu, w którym wytyczenie głównych dróg spowodowało, że te boczne zostały zapomniane. Po gałęziach i różnych odpadach po wycince drzew, szlak pokierował mnie do głównej drogi leśnej, a następnie do Gozdna. Stąd między szopą i płotem dwóch gospodarstw prowadzi rzadko uczęszczana ścieżka, która ciągnie się skrajem lasu do polnej drogi. Niestety też rzadko kto ją odwiedza. Jakimś cudem udało mi się nie zjechać ze szlaku i znalazłem się na ścieżce wyjeżdżonej przez motocyklistów. W oddali było słychać pobzykiwanie ich maszyn, więc starałem się szybko przemieszczać.
Szlak kontynuował po zarośniętej drodze, o której już dawno zapomniano. Jak na złość zgubiłem mapę, a to była moja jedyna pomoc na tym szlaku. Musiałem się kilkaset metrów po tej trawiastej drodze wrócić. Mapa leżała, ciut ubłocona, ale przydała się zaraz za lasem. Tam spotkała mnie niemiła niespodzianka. Droga znów została zaorana, i to tak dawno temu, że nawet na zdjęciach satelitarnych jej nie widać. Spojrzałem na kompas i ruszyłem – niestety po przeoranym polu z dużymi bruzdami uniemożliwiającymi jazdę. Rower cały czas trzeba było ciągnąć. Jak dotarłem do lasu, to znalazła się droga, która teraz prowadzi donikąd (logicznie rzecz biorąc – do pola, ale dla turysty to jest ślepy zaułek). Nie odnalazłem jednak ani jednego znaku, więc zacząłem podjazd w górę tak, jak pokazywała mapa. Odnalazłem żółte znaki i jadąc, dopiero w połowie drogi zobaczyłem, że się wracam. Przebieg szlaku został zmieniony i to dobrych kilka lat temu, ale niestety nikt nie kwapi się do zaktualizowania map. Musiałem źle zinterpretować znak skrętu z wykrzyknikiem w miejscu skrętu starego przebiegu szlaku. Zawróciłem i zaintrygowała mnie ścieżka, którą podążało kilka osób. Prowadziła na szczyt Wielisławki, na której znajdują się ruiny zamku oraz schroniska, a także punkt widokowy, z którego – przy zachodzącym słońcu i miernej widoczności – nie było ładnej panoramy.
Na dole czekała mnie miła niespodzianka – Organy Wielisławskie. W końcu je zobaczyłem z bliska, i są olbrzymie. Poczułem się taki mały stojąc pod nimi. Nie mogłem jednak marnować czasu, bo zbliżał się wieczór. Gdy odjechałem i zniknął mi z oczu szlak, to zorientowałem się, że znów zgubiłem mapę. Odnalazłem ją i uznałem, że to koniec na dziś. Nie udało się zamknąć planu w jednym dniu, ale to wyłącznie ze względu na krótki dzień oraz trudności w poruszaniu się po tym szlaku. Tak samo przecież było na rowerowym szlaku Orlich Gniazd.
Droga powrotna bardzo prosta, bo nie dość, że miałem z górki, to jeszcze wiatr wiał w plecy. Niestety przez chmury szybko zrobiło się ciemno, ale do Legnicy dotarłem przed nocą, poprawiając średnią 16-17 km/h.
Kategoria Polska / dolnośląskie, góry i dużo podjazdów, Park Krajobrazowy Chełmy, setki i więcej, terenowe, kraje / Polska, rowery / Trek

Zawidów, Olszyna, Świeradów-Zdrój

  165.88  08:07
Ruszam wcześnie na dworzec PKP, żeby po godz. 8 znaleźć się w Zgorzelcu. Poranek mroźny, temperatura poniżej 5 °C. O ile w lecie marzy się o cieniu w postaci lasów czy przydrożnych drzew, o tyle dzisiaj marzyłem o ich braku. W nocy był przymrozek, co widać po białej trawie. Wydaje mi się jakby ta jesień przyszła szybciej niż w zeszłym roku.
Równym asfaltem do Sulikowa, dalej terenem i wojewódzką, i nawet nie zauważyłem kiedy znalazłem się w Zawidowie. Wjechałem na sekundę do Czech, ale że podjazd nie miał końca, to zawróciłem. Próbowałem zrobić zdjęcie kościołowi, jednak tylko go objechałem drogami jednokierunkowymi i nie znalazłem wjazdu. Chyba jedynie mieszkańcom dane jest odwiedzanie tej świątyni. Nie pozostało mi nic innego, jak ruszyć do Platerówki. Stąd do Lubańskiego Wielkiego Lasu. Początek dobry, bo jechałem po jakimś starym, rozlatującym się asfalcie, ale rozjeżdżony teren i droga, która nie nosiła już od kilku lat żadnego pojazdu nie były najwygodniejsze. W samym lesie więcej było prowadzenia roweru niż jazdy. W końcu, po pół kilometra przedzierania się, dostałem się na dobrą leśną drogę. Stąd już było z górki do Zaręby, gdzie zatrzymałem się na chwilę – w końcu znalazłem sklep.
Z Zaręby czekał mnie kolejny teren z kamieniami i wielkimi kałużami po jednej stronie lasu i szutrem po drugiej. Wyjechałem w Kościelnikach Średnich. Przedostałem się przez Kwisę po kładce dla pieszych i dojechałem do Olszyny. Miasto albo rozbudowuje się, albo nadal naprawia skutki zeszłorocznej powodzi, co zauważyłem na słupie powodziowym, który stoi obok kościoła.
Słońce grzało, ale mroźny wiatr nie pozwalał zdjąć z siebie bluzy. Temperatura dochodziła do 24 °C. Jechałem tak przez Gryfów Śląski do Mirska, a dalej do Świeradowa-Zdroju. Planowałem zobaczyć to miasto za dnia, jednak gdy zobaczyłem podjazd do centrum – zrezygnowałem. Jechałem dalej, jednak zatrzymała mnie smażalnia ryb. Pomyślałem, żeby coś zjeść dobrego. Niestety obsługa się gdzieś ulotniła i po odczekaniu kilkunastu minut odjechałem. Przed sobą miałem długi podjazd aż do Rozdroża Izerskiego. Z niego – leśnymi drogami przez góry. Planowałem to już w zeszłym roku podczas powrotu z Gór Izerskich, tylko tym razem robiłem to za dnia.
Dojechałem do Rozdroża Izerskiego. Nie sądziłem, że jest tutaj tak wysoko. Pod osłoną nocy podjazdy wyglądają inaczej. Leśna Chata, którą mijałem tutaj rok temu już nie istnieje. Ciekawe co powstanie w jej miejsce. Wjechałem na wygodną drogę leśną. Myślałem, że będzie to jakiś straszny podjazd, a po krótkiej chwili zaczynałem długi zjazd. Zauważyłem ciekawą rzecz, że przy znacznej prędkości nie odczuwa się rynien znajdujących się w drodze. Dostałem się do Chromca tak jak planowałem. Dalej przez Barcinek w stronę Siedlęcina. Jechałem asfaltem aż dojechałem do zakładu metalurgicznego. Nie przyjrzałem się szczególnie mapie przed odjazdem i myślałem, że to będzie droga do kolejnej miejscowości, a asfalt się kończył na bramie. Wjechałem na drogę terenową, którą zjechałem do zapory na Jeziorze Wrzeszczyńskim. A stąd już asfaltami do Siedlęcina.
Miałem przed sobą trochę podjazdów. Najpierw obok Góry Wapiennej, za którą czekał mnie dłuższy zjazd. Obawiając się, że będę musiał robić jakiś niepotrzebny podjazd w tej kotlince, wjechałem na drogę terenową. Myślałem, że to będzie skrót, ale był tak kamienisty, że szybciej pokonałbym ten dystans jadąc dalej po asfalcie.
Czernicę pamiętałem. Byłem tutaj podczas wizyty nad Jeziorem Pilchowickim. Pamiętałem też długi podjazd. Nie miałem wyjścia i zdobyłem po raz drugi Skałę albo raczej jej zbocze.
Z Rząśnika, mając po swojej lewej widok na Ostrzycę, dojechałem do Nowego Kościoła. Byłem coraz bliżej domu. Szybko dojechałem do Złotoryi. Słońce zniknęło za horyzontem, a wiatr, który miał wiać lekko w plecy przeszkadzał coraz mocniej. Kilometry leciały szybciej niż zwykle i do Legnicy dotarłem po godz. 19. Miałem nadzieję, że coś zrobili z ul. Złotoryjską, ale nie, nadal można na niej powybijać zęby.
Jesień jeszcze nie zdążyła pokolorować zbyt wielu drzew, ale te już dotknięte kolorowym pędzlem są bardzo piękne. Coś mi się wydaje, że będę miał dużo czasu, żeby napatrzeć się na zmieniający się krajobraz. Ciekawe dokąd mnie poniesie następnym razem.
Kategoria Polska / dolnośląskie, góry i dużo podjazdów, po zmroku i nocne, setki i więcej, terenowe, kraje / Polska, dojazd pociągiem, Góry Izerskie, rowery / Trek

Lasami z Węglińca

  105.07  04:55
Planowałem na dniach zrobić tę trasę i choć dzisiaj wstałem leniwie późno, to po godz. 13 pędziłem na pociąg do Węglińca. Legnica mnie nie lubi, bo miałem czerwoną falę na światłach i na schodach do peronu słyszałem jak zgrzytają koła pociągu – mojego pociągu. Nie zdążyłem. Zjadłem część obiadu, który miałem ze sobą i pomyślałem, żeby po prostu pojeździć po lubińskich lasach, bo do kolejnego pociągu była godzina. Zmieniłem zdanie i wolnym tempem ruszyłem w miasto. Wykręciłem 7 km i z dużym zapasem czasu wróciłem na dworzec.
Po prawie godzinie byłem w Węglińcu. Chwilę się po nim pokręciłem i leciałem dalej, żeby mnie zbyt wcześnie zmrok nie zastał. Na początek droga między lasem i linią kolejową aż do stacji w Zagajniku. Nie musiałem więc jechać do Węglińca, jednak był to też wyjazd zaliczeniowy, dlatego wolałem zahaczyć o to miasteczko.
Wjechałem do lasu. Prowadził mnie zielony szlak rowerowy oraz mapa. Plan wyznaczyłem z Mapami Google, a te niestety się nie popisały, bo znaleziona droga nie istnieje. Zacząłem kombinować z bocznymi dróżkami – czasem wygodnymi szutrami, czasem zarośniętymi i podmokłymi. Udało się dojechać do Osiecznicy – kolejnego celu. Dalej znalazłem się w Kliczkowie. Gdzieś czytałem o zamku w tej miejscowości. Obecnie znajduje się tam hotel, a wokół kompleksu rozsiane są budynki mieszkalne o interesującym wyglądzie.
Jadąc dalej widziałem ostrzeżenie o niewybuchach. Ja jednak nie miałem zamiaru jakichkolwiek szukać. Po drodze minąłem sporo grzybiarzy-saperów, ale widocznie nic sobie nie robili z tych ostrzeżeń. Gdyby jeszcze droga była mniej piaszczysta, to nie miałbym na co narzekać. Ominąłem szczęśliwie tereny wojskowe bez napotykania na jakiekolwiek zakazy i wyjechałem z lasu, mijając kolejną tabliczkę ostrzegającą o ryzyku śmierci.
Jeszcze jeden las, w którym musiałem ominąć tereny wojskowe – tym razem poradziecki skład amunicji. Droga wygodna, choć dużo kałuż. Miejscowi rowerzyści wyjeździli jednak szlak, dzięki czemu nie wybrudziłem tak bardzo roweru.
Do Gromadki dotarłem po zmierzchu. Robiło się coraz zimniej i jechało się coraz ciężej. Z Modły do Rokitek przedostałem się przez ciemny las. Dalej już było gorzej, bo dziurawy asfalt i mgły potęgujące przeraźliwe zimno, a to obniżało temperaturę do zera stopni.
Niestety wiatr miałem w twarz, dlatego skrócenie drogi nie wchodziło w grę. Z Jaroszówki pojechałem do Liśca, a później wjechałem w teren, bo miałem dość tego dziurawego asfaltu. Dalej do Zimnej Wody i znów dziurawym asfaltem do drogi krajowej. Pomyślałem, żeby stąd dostać się prosto do Legnicy, ale wiatr wiał w twarz i zrezygnowałem z tego zamysłu, wjeżdżając do lasu.
Byłem coraz bliżej domu. Cieszyłem się, że będę mógł się w końcu zagrzać, ale moje szczęście szybko się skończyło. Moja ulubiona droga dojazdowa do drogi pożarowej nr 11 została zastawiona kopcami z gruzu. Zaliczyłem glebę i zrezygnowałem dalszego omijania tych gór. Mam tylko nadzieję, że szybko skończą prace oraz że droga zostanie utwardzona, bo nie wiem gdzie ja będę jeździł w zimie.
Gdy dojeżdżałem do drogi z Miłogostowic do Dobrzejowa, przemknął przede mną rowerzysta. Było mi niestety zbyt zimno, żeby go dogonić, a jechał ponad 25 km/h i wciąż się oddalał. Może też marzł i marzył o szybkim powrocie do domu. Ja skręciłem na drogę do Pawic i co tam zastałem? Góry gruzu. Nie miałem ochoty jechać przez las, więc wróciłem się do asfaltu i dojechałem nim do Legnicy.
Zima zbliża się wielkimi krokami, a mnie do tegorocznego celu zostało jakieś 900 km. Mam nadzieję, że będę miał tyle sił, aby go spełnić.
Kategoria Polska / dolnośląskie, po zmroku i nocne, setki i więcej, terenowe, kraje / Polska, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Lublin

  203.08  09:15
Niedziela, minęła ósma, dziś nie pada, jest niewielkie zachmurzenie, jednak słońce nie może się przedrzeć przez chmury – wygląda tylko na kilka chwil o poranku. Wiatr wiejący z zachodu z siłą 18 km/h nie powstrzymał mnie. Plan drugiej zaplanowanej wycieczki musiał się odbyć. Kierunek: Lublin.
Jechałem na początek znanymi drogami. Czasem lepszymi, czasem gorszymi. Zdarzyło się kilka kilometrów nowego asfaltu, odrobina piachu. Miałem jednak całe drogi tylko dla siebie, jakby wszystkie mijane wsi stały się wymarłe.
Dojechałem do Rejowca Fabrycznego. Próbowałem odnaleźć jakieś centrum, ale miałem pecha. Niczego ciekawego nie zobaczyłem. Daleko Rejowcowi Fabrycznemu do miasta Reja. Widoki poza granicami miasta też nie są ciekawe, jak na miasto przemysłowe.
W Krasnem przystanąłem przy tablicy informującej o zespole pałacowo-parkowym, ale że czas mnie gonił, to nie kłopotałem się już – wystarczyło mi, że zrobiłem zbędną pętlę po Rejowcu Fabrycznym. W Leszczance skręciłem w drogę przez las i tak mi się przyjemnie jechało, że przegapiłem skrzyżowanie. W samym lesie dużo grzybiarzy. Ta pogoda sprawia, że więcej jest grzybiarzy niż grzybów :D
Postanowiłem zrobić zdjęcie kościołowi w Oleśnikach, bo spodobał mi się kolor dachu – żółty. Teraz widzę, że niepotrzebnie zawróciłem, bo mogłem jechać prosto przez wieś i dzięki temu odrobinę odpocząć od wiatru, który na odcinku do Fajsławic wyjątkowo dawał się we znaki. Dalej było ciut lepiej. Po drodze minąłem sporo sadów, ale ogrodzonych, więc nie mogłem się zatrzymać. Przystanek zrobiłem w Rybczewicach w lokalnym sklepie, do którego wejście trzeba było znaleźć, bo nie jest widoczne od drogi – można omyłkowo wejść do czyjegoś domu.
Drogę do Bazaru mogłem sobie darować i skręcić do Pustelnika, ale Mapy Google mają tak słabe pokrycie dróg, że niestety podczas korekty planu nie wypatrzyłem możliwości zrobienia skrótu polną drogą. Zaliczyłem przez to kilka podjazdów, ale nie narzekałem na widoki. W dodatku co jakiś czas mijałem dziwne oznaczenia pomarańczowego szlaku rowerowego. Niestety nie znalazłem żadnych informacji, aby potwierdzić istnienie tego szlaku.
Za Krzczonowem wjechałem w kolejny teren, aby skrócić sobie drogę. Z początku wyło dobrze, ale potem ubita ziemia zamieniała się w błotnistą masę, także trzeba było jechać po trawie, żeby nie uwalić roweru.
Dojechałem do Piotrkowa, przez który przejeżdżałem rok temu podczas wyprawy Kraków – Chełm. Za dnia i na trzeźwo ciężko to miejsce poznać (wtedy drogę do Piask pokonałem na wpół śpiąc). Gdy przejeżdżałem przez Jabłonną, kierowca blachosmrodu użył spryskiwacza do szyb o zapachu cytrynowym. Pierwszy raz, gdy któremuś z tych idiotów się udało. Dobrze, że nic nie jadłem, bo pewnie zdenerwowałbym się. Na szczęście zaraz zjechałem z tej drogi wojewódzkiej, odczuwając ulgę, bo miałem wrażenie, że lubelscy kierowcy są najgorszymi wśród tych, których spotkałem.
W końcu zmieniłem kierunek jazdy na północny, a ponieważ obok płynie Bystrzyca, to miałem z górki. W Lublinie wjechałem na nową drogę dla rowerów, którą dotarłem do samego Zalewu Zemborzyckiego i tym samym mojego celu, na którym mi najbardziej zależało. Tamtejszej drogi dla rowerów, która okazała się być pieszo-rowerową, w dodatku wyłożoną kostką – cóż za rozczarowanie. Za jakieś 2 lata przestanie się nadawać do jazdy, bo już odcinkami niewygodnie się jedzie. Po drodze minąłem sporo rowerzystów, zarówno amatorów, jak i tych w sportowych ubraniach.
Przejechałem całą drogę i nie mogłem z niej zjechać. Chciałem przekonać się dokąd prowadzi. Po drodze było kilka przejazdów pod mostami, ale tak nieprzyjaźnie zostały te połączenia stworzone, że prawie przejechałbym wszerz po ulicy zamiast bezpiecznie pod nią. Niby zostało uchwalone jakieś prawo dotyczące znaków drogowych dla rowerzystów, ale zanim ktoś się pokwapi, aby zacząć respektować rowerzystów, minie wiele długich lat.
Rzecz, która mnie zadziwiła w Polsce – rondo na drodze dla rowerów. Powstało niedawno i łączy ze sobą 2 krzyżujące się drogi albo raczej odcinki, bo skręcając w jedną z odnóg, dojechałem do chodnika i aby dostać się na drogę, musiałem przejść przez pasy dla pieszych. Nie miałem jednak ochoty jechać główną ulicą i wybrałem spokojniejszą, którą prawie wjechałem przez skrzyżowanie na ulicę jednokierunkową pod prąd. To mi się najbardziej w Lublinie nie spodobało, że wzdłuż głównej arterii, która ma po 3 pasy ruchu jest ograniczenie do 50 km/h i brak jakiejkolwiek drogi dla rowerów. No, ale idea zrównoważonego transportu jest pojęciem obcym dla wielu projektantów dróg w Polsce. Niestety będzie to niezmienne przez jakieś 20-30 lat, gdy do władzy dojdą młodzi, którym może będzie zależało na lepszym życiu.
Dotarłem do Placu Zamkowego, który był wyjątkowo zamknięty dla ruchu. Odbywało się tam bicie rekordu Guinnessa zorganizowane przez Caritas. Chcieli ułożyć najdłuższy szereg jednozłotówek. Ciekawe czy im się udało i ile taśmy klejącej na to poszło (poprzedni rekord wynosił ponad 75 km).
Przeszedłem się pod zamkiem, potem po deptaku przez Stare Miasto, po Krakowskim Przedmieściu i w sumie nie miałem co zwlekać, więc wsiadłem na rower i ruszyłem w kierunku Świdnika. Aby ominąć drogę krajową, skierowałem się na jakieś boczne ulice, na których i tak był ruch. Trafiłem jeszcze na jakąś drogę dla rowerów z kostki brukowej i miałem dość. Lublin ogólnie ma strasznie głupich architektów, bo co raz spotykałem ulice o trzech pasach ruchu. Jedna z nich prowadzi do portu lotniczego w Świdniku. Ile aut mieści się do jednego samolotu, że tyle asfaltu tam wylali?
Zaraz za miastem budowa drogi ekspresowej, a co za tym idzie – pozamykane drogi. Na szczęście udało mi się trafić na objazd i wjeżdżając do lasu, trafiłem na jakieś osiedle w Świdniku. Po kilkuset metrach trafiłem na zakaz wjazdu rowerem i wybrukowaną drogę dla rowerów – znikąd w sumie, bo nie wydaje mi się, aby to było jakiekolwiek strategiczne miejsce tego miasta. W centrum nie natrafiłem na nic ciekawego poza jakąś wycieczką rowerową składającą się z kilku głupich rowerzystów (czekając na światłach w innym kierunku, zablokowali mi przejazd). Ta droga, jak zaczyna się, tak i kończy – nigdzie. Pomyślałem, aby zbadać dokąd prowadzi i dojechałem do chodnika. Ciekawe ile pieniędzy dostał (wyłudził?) pomysłodawca.
Dalsza droga była generalnie nudna. Jechałem z wiatrem, zastał mnie zmierzch, potem zmrok. W Bezku, gdy wjeżdżałem na piaszczystą drogę terenową jechałem po omacku, bo moje światła jakoś słabo oświetlały drogę. Chyba pora wybrać coś o większej liczbie lumenów. Gdyby tak było bezchmurnie i przyświecał mi księżyc, ale niestety nic z tego. W tych ciemnościach prawie pojechałbym do Stołpia, ale coś mi nie pasowało i zawróciłem. Do domu dotarłem po godz. 19, czyli jakieś 2 godziny spędziłem na odpoczywaniu w trakcie wycieczki. Wyszło jedynie 15 km więcej niż zaplanowałem.

Kategoria Polska / lubelskie, setki i więcej, terenowe, po zmroku i nocne, kraje / Polska, rowery / Trek

Włodawa

  144.37  06:36
W przerwie między opadami deszczu warto było się gdzieś wybrać. Zaplanowałem dwie trasy na tę wizytę w rodzinnych stronach. Ze względu na silny wiatr z zachodu, dzisiaj wypadło na Włodawę. Martwiła mnie ilość terenu, bo nawet nie wiedziałem w jakim stanie będą drogi.
Ruszyłem przed siebie, przez Krobonosz i Sawin. Wiatr wiał porywisty i jazda była nieprzyjemna. Musiałem się zatrzymać w polu kukurydzy, żeby wytrzeć smar z łańcucha, bo na chwilę przed wyruszeniem naprędce wyczyściłem napęd i nasmarowałem łańcuch. To jest ciężki okres dla mojego roweru, tyle kilometrów w tak krótkim czasie i jeszcze ta pogoda.
Jechałem prosto przed siebie, po równinach, od czasu do czasu podjeżdżając jakąś górkę, jednak z żadnej nie był widoczny jakikolwiek zachwycający widok. Ponure niebo spowite szarością potęgowało myśli o zbliżającym się końcu lata. W końcu, za Kosyniem wjechałem na pierwszą drogę leśną, drzewa zasłoniły wstrętny wiatr, a ja parłem przed siebie po grząskim szutrze. Nie było tak źle, jak myślałem. Znalazł się nawet jakiś stary asfalt, a po drodze minąłem kilkunastu grzybiarzy.
Wyjechałem z lasu, dostając się do stacji kolejowej Sobibór. Zauważywszy tablicę informacyjną na peronie, więc postanowiłem zatrzymać się na trochę i poczytać kawał historii o tym miejscu. W tej chwili znajduje się tam muzeum, ale podczas II wojny światowej był to obóz zagłady. Życie straciło wiele narodowości, jednak największe liczby mówiły o Żydach. Niemcy byli na tyle przebiegli, że pasażerowie pociągów jeżdżących linią kolejową po drugiej stronie drogi od obozu, nie wiedzieli o charakterze całego miejsca. Teren między stacją kolejową i obozem był przegrodzony budynkami oficerów niemieckich. Pod koniec istnienia obozu wybuchło powstanie, po którym Niemcy zdecydowali się zrównać to miejsce z ziemią. Do dziś zachowały się jedynie relikty obozu oraz prochy pomordowanych.
Miałem mały dylemat, gdy dojechałem do skrzyżowania z drogą leśną. Przejazd był zablokowany przez koparkę, a obok była informacja o zakazie wjazdu. Nie żebym się czepiał, ale była po lewej stronie, a że nikogo w pobliżu nie widziałem, to ominąłem przeszkodę i ruszyłem przed siebie. Po pewnym czasie dojechałem do miejsca, gdzie stara droga łączyła się z nową – widać było z jakich materiałów i ilu warstw powstaje. Duża ilość piachu wymaga specjalnych siatek, które powstrzymują podkład przed rozchodzeniem się na boki. Sprytne.
Po drodze minąłem dziesiątki grzybiarzy, aż wyjechałem na drogę asfaltową, z której wypatrzyłem kolejne kilkadziesiąt osób śmiesznie chodzących jedna za drugą, jakby myśleli, że naśladowani przegapili jakieś grzyby. W Orchówku wypatrzyłem mapę regionu z zaznaczonymi przeróżnymi szlakami. Gdybym tylko miał tyle czasu, żeby zjeździć te okolice, lasy są tutaj takie piękne.
W końcu dojechałem do miasta trzech kultur, czyli Włodawy. Akurat od 19 do 22 września trwał XIV Festiwal Trzech Kultur, który jest związany z katolicyzmem, prawosławiem i judaizmem. Osobiście nie mam pojęcia na czym on polega, nie zauważyłem też większych szczegółów w mieście, dlatego tylko patrzyłem. Na początek próbowałem uchwycić na zdjęciu cerkiew, która jednak była na tyle ukryta pośród drzew, że poza dachem nie udało mi się więcej zobaczyć.
Przejechałem się po moście na Włodawce, który to został wybudowany kilka lat temu przez wojsko w ramach szkolenia. Rzuciłem okiem na zarośla po drugiej stronie Bugu i ruszyłem dalej zwiedzać miasto. Wjechałem na ulicę o znikomym ruchu samochodowym, zaprojektowaną przez idiotów. Zakazu wjazdu rowerem, a obok droga dla pieszych i rowerów metrowej szerokości, po pół metra dla każdego. Po kilkuset metrach droga jest przerwana, bo na ścieżce stoi dom, a zaraz za domem znów znak zakazu wjazdu rowerem i, wydaje się, jeszcze węższa droga dla pieszych i rowerów. Bezmyślność architekta jest naprawdę imponująca.
Nie miałem ochoty dłużej zostawać w tym nieprzyjaznym dla rowerzystów mieście. Skierowałem się jeszcze do centrum, żeby zrobić jakieś zdjęcie i już mnie więcej tam nie widzieli. Na jakimś rondzie znów spotkałem się z kalectwem projektanta, tylko tym razem na drodze jest większy ruch. Uważam zatem za kompletny kretynizm robić drogę dla rowerów, aby rowerzysta musiał jechać slalomem, jadąc raz lewą, a raz prawą stroną drogi. Znów pojawiły się znaki zakazu wjazdu rowerem, ale ze względu na brak pobocza i ruch musiałem zastosować się do prawa. Co śmieszniejsze – na kolejnym rondzie kolor chodników sugeruje drogę dla rowerów. Ciekawe ilu rowerzystów dało się nabrać i zapłaciło mandat.
Przejechałem kawałek drogi krajowej i szybko odbiłem na spokojną wojewódzką. Wiatr, który wiał mi w twarz nie był bezpieczny, dlatego dobrze było ominąć tamtą krajówkę. Liczył się każdy las, aby zminimalizować siłę wiatru, ale niestety nie było ich za dużo przy drodze na zachód. Dobrze, że chociaż pojawiały się zabudowania.
Zaczęło się przejaśniać. O tyle dobrze, bo mogłem się ciut ogrzać w słońcu. No, pod warunkiem, że nie jechałem przez las, a w Lubieniu miałem skręcić w taką leśną drogę. Jak się okazało – skręciłem w najzwyklejszą asfaltową drogę. Teraz wiem, że ktoś po prostu zdewastował mapę, z której korzystałem, zamieniając kilkadziesiąt kilometrów dróg różnej klasy w drogi terenowe. To jest niestety problem otwartości OpenStreetMap. Jechałem więc przed siebie, zastanawiając się czy w którymś miejscu zaskoczy mnie prawdziwy teren. Doczekałem się dopiero w miejscowości Gatyska. W dodatku podłoże było piaszczyste i mało wygodne. Niespodzianką było dla mnie wjechanie do Poleskiego Parku Narodowego. Co prawda nie jechałem przezeń jakoś długo, ale jednak. W dodatku prowadził mnie czerwony szlak rowerowy z Woli Uhruskiej do Lublina.
Zaczynałem odczuwać duże zmęczenie, a słońce powoli chowało się za horyzontem. Dotarłem do Wierzbicy, gdy zapadł zmrok. Miałem już ostatnią prostą i pomyślałem, żeby w Ochoży-Kolonii przejechać się na skróty polnymi drogami. Nie był to najlepszy pomysł, zważając na ilość błota, które tam zawsze było po opadach deszczu i lepiło się do wszystkiego. No cóż, obowiązkowe czyszczenie gwarantowane.

Kategoria setki i więcej, Polska / lubelskie, terenowe, kraje / Polska, Chełmski Park Krajobrazowy, rowery / Trek

Twierdza Kraków, część 9

  20.92  01:16
Pogoda przestaje sprzyjać wyprawom rowerowym. Nie mogłem jednak odpuścić bezdeszczowego dnia i zaplanowałem pojechać do Lasu Wolskiego. Najbardziej interesowały mnie szańce FS-3 oraz IS-III-1, a także bateria FB-36. Nie wszystko jednak poszło zgodnie z planem.
Na początek odwiedziłem Park Jordana, ponieważ jeszcze w nim nie byłem. Pokręciłem się chwilę i ruszyłem w dalszą drogę. Miałem nadzieję zobaczyć fort 4 "Błonia", ale wyruszyłem ze zbyt małą wiedzą i nie wiedziałem na co patrzeć. Choć teren jest jakimś obiektem handlowym, to żywej duszy nie spotkałem, abym mógł zapytać o cokolwiek.
Znalazłem się przed zespołem bramnym 3a, wzniesionym w latach 1908-1909. Składa się z bramy i ostrogu; należy do zespołu obronnego fortu 2 "Kościuszko". Nieco wcześniej przegapiłem część 3b, z której pozostał jedynie ostróg.
Droga do szańca FS-3 była widoczna, jednak rośliny rozrastają się, utrudniając przedostanie się doń. Szaniec o typowej budowie siedmioboku, powstał w latach 1854-1855. Zachowany w dobrym stanie, porośnięty bujnie roślinnością.
Jadąc dalej szlakiem dawnej Twierdzy Kraków, dotarłem do reliktów bramy fortecznej "Kościuszko". Powstała w 1908, zburzona po 1920. Obecnie można zobaczyć jedynie fragment muru oporowego.
Dalej kierowałem się na zachód. Znów przegapiłem szaniec IS-2½. Dojechałem jednak do mapki Lasu Wolskiego, na której był zaznaczony niebieski szlak rowerowy. Mogłem nim ominąć jazdę obok zoo, a przy okazji zrobić więcej terenu. Niestety ruszenie tym szlakiem było błędem. O ile jazda w górę była bardzo przyjemna, o tyle dalsza droga, po zboczu w dół bardzo mnie przeraziła. Zwykły szlak zamienił się w singletrack. Na rowerze trekingowym nie potrafiłem pokonywać zakrętów, więc częściej zaliczałem odpychanie się nogą niż normalny zjazd. Niestety na dole ktoś bezprawnie zmienił przebieg szlaku, ponieważ droga przestała być wygodna, czuć było nierówności spowodowane niedawnym niby utwardzaniem. Mogłem już na początku zrezygnować z dalszej jazdy, gdy przestały mi się zgadzać oznaczenia szlaku na drzewach, do których użyto farby o innym odcieniu. Dopiero gdy zaliczyłem twarde lądowanie, zrozumiałem, że ktoś musiał się pomylić i urodzić w złym miejscu. Brak jakiegokolwiek ostrzeżenia stwarza szlak wysoce niebezpiecznym dla osób niedoświadczonych.
To był koniec wrażeń na ten dzień. Nie miałem ochoty więcej jeździć. Ruszyłem do domu najbezpieczniejszą drogą, czyli wałami wiślanymi, a później drogami dla rowerów, po których poruszają się niebezpieczni rowerzyści bez oświetlenia. Coraz mniej mi się podoba w Krakowie.
Kategoria terenowe, Polska / małopolskie, Twierdza Kraków, kraje / Polska, rowery / Trek

Doliny krakowskie

  37.73  01:48
Nie mając pomysłu na trasę wybrałem się w kierunku Doliny Prądnika. Zwiedzanie Twierdzy Kraków odłożę pewnie do przyszłego tygodnia, bo muszę ułożyć sobie plan co kiedy zobaczyć – nie zostało mi bowiem zbyt wiele fortów do zdobycia.
W Krakowie było ok. 20 °C, ale jak dojechałem do doliny, to temperatura spadała poniżej 12 °C. Postanowiłem, że odwiedzę też Dolinę Kluczwody. Wspiąłem się więc po stromej drodze do Białego Kościoła i zjechałem, dochodząc do prędkości 60 km/h (było za zimno na bicie rekordu), do Kluczwody. W tej dolinie jak zawsze błoto, ale lubię ją, bo jedzie się ciągle w dół. Tylko pod koniec trzeba kilkadziesiąt metrów się nagimnastykować, żeby przejechać obok ogrodzenia czyjejś posesji. Tylko ta temperatura, która spadała do 10 °C...
Powrót już przyjemniejszy, bo wraz z oddalaniem się od doliny temperatura rosła. Wróciłem szybkim tempem po ruchliwej drodze krajowej. Ta niestety nie ma pobocza, ale to stara droga – wtedy myślano tylko o samochodach.
Kategoria Dolina Prądnika, Polska / małopolskie, po zmroku i nocne, terenowe, kraje / Polska, rowery / Trek

Niedźwiedź

  192.12  10:24
Pomysł wycieczki powstał bardzo dawno temu, gdy męczyła mnie dziura na mapie zaliczonych gmin. W tytule nie chodzi bynajmniej o zwierzę – żaden niedźwiedź mnie nie gonił. Jest to nazwa miejscowości w powiecie limanowskim. Ponieważ gmina Niedźwiedź była po drodze donikąd (wszystkie drogi tam się kończą), to musiałem skierować się prosto do niej. Jednak jako że znajomi niespodziewanie odwiedzili Gorce, wjeżdżając na szczyt Turbacza, to postanowiłem iść ich śladem, przejeżdżając przez park narodowy szlakami rowerowymi, które skrupulatnie wybrałem z pomocą kilku map. Chciałem osiągnąć ten cel jak najmniejszym wysiłkiem.
Wyruszyłem rano, bo na wieczór zapowiadali opady i chciałem przed nimi zdążyć wrócić. Trasa do Myślenic oczywiście standardowa. W Swoszowicach martwił mnie brak przejazdu, a okazało się, że drogowcy kładą nowy asfalt. Wreszcie! Boczkiem jakoś przedostałem się, choć i tak ktoś do mnie coś mówił. Gdyby przynajmniej tam chodnik zrobili.
Zapowiadał się gorący dzień. Szybko dojechałem do Świątnik Górnych, a później Myślenic. Przepiękny jest widok na Jezioro Dobczyckie podczas zjazdu do Myślenic. Miałem pecha, bo zawiesił mi się telefon w Świątnikach i 12 km trasy nie nagrało się. Na szczęście nie była to duża strata, bo droga jest mi dobrze znana i później ją dorysowałem na mapie.
W Myślenicach jakoś źle pojechałem, bo znalazłem się po niewłaściwej stronie drogi ekspresowej. Na szczęście ślepy zaułek, który napotkałem nie był przeszkodą dla pieszych, więc przecisnąłem się wąskim chodnikiem i zaoszczędziłem sobie niepotrzebnego zawracania.
Dopiero na drodze z Lubienia do Niedźwiedzia zacząłem odczuwać niewielki podjazd, który rozpoczął się jeszcze w Myślenicach. W Niedźwiedziu zatrzymałem się w sklepie, a potem ruszyłem do Poręby Wielkiej. Tam niestety zastał mnie drobny deszcz. Martwiłem się, że się rozpada na dobre, ale kropiło ledwo 10 minut.
Przed wjazdem do Gorczańskiego Parku Narodowego kupiłem bilet ulgowy za jedyne 1,50 zł. Nie miałem ze sobą dokładnej mapy, ale osoba sprzedająca bilety powiedziała mi, że gdzieś dalej znajduje się punkt informacji. Nie mam pojęcia gdzie, bo zjeździłem i schodziłem teren, i nie zauważyłem niczego takiego. Pozostały mi mapy schematyczne, których jest kilka, ale są one dla bardzo niewyedukowanych turystów, bo szlaki narysowane są schematycznie, nie ma poziomic i w ogóle nie wiedziałem w którą stronę ruszyć.
W końcu znalazłem szlak rowerowy. Musiałem jechać przez Tobołczyk. Była to bardzo łatwa droga. Teraz wiem, że dobrze zrobiłem, bo jakbym miał jechać ścieżką, którą zaplanowałem, to nie wiem czy dałbym radę.
Jechałem czerwonym szlakiem rowerowym. Co chwila mijałem miejsca postoju, jednak w większości były to stojaki na rowery zamiast ławek. Jak już znalazłem ławkę, to zatrzymałem się na małe co nieco, zresetowałem telefon, który znów zgubił kilkaset metrów trasy i ruszyłem dalej. Co jakiś czas kropiło, ale nie przeszkadzało to tak bardzo. Na szlaku było pusto, a końcówka drogi przed Tobołczykiem robiła się coraz bardziej stroma. Spotkałem dwóch downhillowców, którzy od rana wjeżdżali wyciągiem i pakowali się na sam dół. Jest tam niebezpieczne miejsce, bo szlaki przecinają się wśród drzew, stwarzając zagrożenie dla życia.
Kawałek za koleją linową napotkałem drogę zrytą przez wycinkę drzew i dalej samych leśników. Ani wyminąć jadący wolno ciągnik – musiałem się wlec za nim. Nie narzekałem za to na widoki. Na kolejnej polanie szlak rowerowy skręcał. Jazda na wprost była niemożliwa z dwóch powodów: wzniesienie było strome oraz jest tam zakaz wjazdu rowerem.
Na Kopanej Drodze, w którą skręciłem było trochę błota, ale też sporo turystów. Jedna dziewczyna chciała, żebym ją podwiózł, zaś gdy omijałem inną grupkę turystów przed sporą kałużą, jeden z nich podjudzał mnie, żebym przejechał przez środek bajorka. Nie dałem się, bo nie planowałem żadnych błotnych kąpieli na dzisiaj.
Jak pogoda z rana była przepiękna, tak teraz prawie całe niebo pokrywały chmury. Przejrzystość powietrza stawała się coraz gorsza, ale widok na Tatry mimo wszystko przepiękny. Od czasu do czasu kropiło, co mnie martwiło przy takim zachmurzeniu – czy się nie rozpada na dobre.
Szlak zaczynał się robić wymagający. Kamienie, błoto, ich połączenie – czyli mokre kamienie, na których ślizgało się koło. Gdy turystów nie było, to jakoś jechałem, ale gdy się pojawiali, to nie dało rady ich wyminąć, bo albo szli całą szerokością, albo akurat po bardziej przejezdnej części ścieżki. Wtedy przystawałem i czekałem aż podejdą kawałek i zrobi się szerzej lub po prostu wprowadzałem na bardziej stromych odcinkach rower, żeby znaleźć się jak najszybciej na szczycie.
Od pewnego czasu zastanawiało mnie czemu szlak jest oznaczony na czerwono i różowo – czasem na zmianę, a czasem dwa piktogramy na tym samym drzewie. Jechałem jednak dalej, bo skoro szlak był, to znaczyło, że jadę dobrze. Znalazłem się na południe od Turbacza, na polanie Długie Maki. Zaraz za mną wyjechało kilku motorzystów, którzy prawie poturbowali mijanych turystów, a gdybym tak ja zatrzymał się na dłużej na zdjęcia, to pewnie i mnie spotkałby przymus ucieczki. Szkoda, że walka z takimi idiotami jest walką z wiatrakami, bo o ile byłoby bezpieczniej bez nich na świecie.
Jechałem dalej, już w kierunku schroniska, ale zaczęło mocno padać. Najsilniejszy opad tego dnia. Na szczęście trwało to tylko kilka minut, a ja w końcu dostałem się pod schronisko. Chwilę odpocząłem, zjadłem coś z plecaka, obejrzałem mapę i zdziwiłem się, że pokazuje inny szlak niż ten, którym jechałem. Niestety na sam Turbacz nie można wjechać rowerem. Nie chciałem zostawiać swojego sprzętu na pastwę losu, więc wystarczyło mi zdobycie schroniska, które znajduje się 30 metrów niżej od szczytu.
Było zaledwie 16 °C, więc zabrałem się w drogę powrotną. Nie była ona prosta. Dziwnym trafem dojechałem do miejsca, w którym już byłem, czyli okrążyłem Turbacz. Dopiero teraz zrozumiałem, że dziwne oznaczenia na drodze były tak naprawdę dwoma różnymi szlakami rowerowymi: czerwonym i różowym. Tak się złożyło, że do schroniska pojechałem tym drugim, a w drogę powrotną udałem się czerwonym (pod prąd, patrząc na mój plan), docierając do tamtego skrzyżowania. Zawróciłem do schroniska i spróbowałem jechać w kierunku wschodnim. Tym razem udało mi się, jak plan zakładał.
Droga prowadzi przez Rezerwat Dolina Łopusznej. Jest tam wiele suchych i groźnie wyglądających drzew. Dodatkowo tabliczki zabraniają wkraczać do tego lasu podczas silnych wiatrów. Na szczęście wiało lekko, toteż szybko przejechałem to straszne miejsce.
Szlak się nieoczekiwanie rozdzielił. Czytałem gdzieś, że od drogi, z której zboczyłem zaczyna się niebieski szlak rowerowy. Administracja parku narodowego zamieniła go na szlak czerwony, także teraz jedynymi szlakami rowerowymi są czerwony oraz różowy, który prawie pokrywa się z czerwonym. Teraz pomyśl którędy chcesz jechać, gdy wszędzie są czerwone. Na szczęście zauważyłem, że jadę nie tam, gdzie chciałem. Skorygowałem drogę, wchodząc na ścieżkę edukacyjną i podprowadziłem rower, od czasu do czasu jadąc jak na hulajnodze (stałem się konsekwentny w przestrzeganiu zasad). Odnalazłem szlak rowerowy i ruszyłem w długą podróż w dół. Na początek dużo błota, bo szlak jest w przebudowie. Prawdopodobnie dlatego zboczyłem z drogi. Potem droga zamieniła się w typowo leśną, choć mokrą, jak po deszczu.
Co mnie zdumiało, to ostrzeżenie o wycince drzew i grząskiej drodze. Nie był to żaden zakaz wjazdu, jak to zawsze bywa podczas wycinki. Myślę jednak, że jest tak tylko dlatego, ponieważ wycinka znajduje się gdzieś dalej w lesie, a drogą jedynie jest transportowane drzewo. Nie zmienia to jednak faktu, że mogłem legalnie tamtędy przejechać.
Pojawiło się więcej błota, a temperatura podczas zjazdu wahała się od 12 do 14 stopni. Nie zatrzymywałem się jednak, bo zjazd był świetny. Cieszę się, że zjechałem tamtą drogą. Niebawem Kamienica Gorczańska zaczęła szumieć obok mnie coraz to głośniej, aż dotarłem na sam dół, do jakiejś starej drogi asfaltowej, a następnie do drogi wojewódzkiej.
Drogę powrotną planowałem na oko. Nie sądziłem, że będzie ona przebiegać przez Beskid Wyspowy. Niestety ktoś narysował fikcyjną drogę na mapie i miałem nie lada kłopot. Próbowałem na początek znaleźć drogę, kierując się po zielonym szlaku pieszym. Wydawało mi się, że wjechałem na drogę podjazdową do jakichś zabudowań, jednak po powrocie do domu zobaczyłem na mapie, że jechałem prawidłowo i niepotrzebnie zawróciłem. Spróbowałem wjechać w jeszcze jedną drogę, a jako że była tam też polna droga na północ, to ruszyłem w nieznane z nadzieją na przejechanie tych gór. Droga skończyła się między łąką i lasem, więc wjechałem do lasu. Tam już tak dawno nikt nie jeździł, że droga stała się rowem odpływowym dla deszczówki. Wspinając się wyżej, przedostałem się do leśnej drogi, nowej i widocznie często użytkowanej.
Byłem bardzo zmęczony. Nierzadko zamiast jechać, to wbiegałem z rowerem pod bardziej strome odcinki. Nie zatrzymywałem się jednak przez komary. Dotarłem w końcu do szlaku – czerwonego szlaku rowerowego. Według mapy prowadził on na jakiś szczyt na zachodzie, czyli absolutnie mi nie po drodze. Zaryzykowałem i wjechałem na drogę tuż obok szlaku, drogę pokrytą grubą warstwą liści, czyli bardzo dawno używaną. Robiło się coraz stromiej, a gdy zacząłem się wywracać, to zsiadłem z roweru i ostrożnie stoczyłem się po kamieniach, znów docierając do normalnej leśnej drogi. Na następnym skrzyżowaniu zauważyłem niebieski szlak rowerowy. Byłem coraz bliżej cywilizacji.
Podczas dalszego zjazdu w dół zerwał się wentyl w przednim kole. Nie miałem pojęcia jakim cudem. Spędziłem kilkanaście cennych minut na zmianie dętki. Plusem był brak komarów, które nękały mnie wyżej. Niestety było coraz ciemniej, więc musiałem się spieszyć. Pośpiech sprowadził mnie na dróg, które zostały zorane przez leśników – albo przez ciągnięte drzewa, albo najzwyczajniejsze pługi. Nie dało się po tym jechać na moim rowerze, zwłaszcza po tym, jak kilkanaście minut wcześniej urwałem wentyl. Na dodatek co jakiś czas mijałem rozstaje dróg i nigdy nie byłem pewien czy zmierzam we właściwym kierunku. Szczęśliwie cierpienie niemożliwości jazdy nie trwało długo, bo zaczęły się bardziej przejezdne drogi. No, może w bardziej suche dni, bo jechałem po błocie, omijając drobny strumyczek, który płynął sobie środkiem drogi. Rower zdecydowanie będzie do czyszczenia.
W końcu wydostałem się! Wieś Półrzeczki, i koniec gór. Pokonałem ten masyw, nie poddając się. Mogłem przecież wrócić z Gorców do Mszany Dolnej, ale nie, uparłem się, żeby przejechać przez tamto wzniesienie. Pozostało mi już tylko dojechać do Krakowa. Niby prosto, ale zmęczenie dawało się we znaki. Miałem w sumie z górki, więc mknąłem przed siebie, z rzadka mijając auta. Za Stróżą wjechałem w terenową drogę przez sady i lasek. Obok płynął strumień, przez który kilka razy przejeżdżałem, czy to mostkiem, czy brodem.
Na mapę spoglądałem sporadycznie, żeby oszczędzać baterię, zapamiętując zbliżające się skręty. Doprowadziło to do niepotrzebnego, aczkolwiek krótkiego podjazdu w Raciborzanach, gdy zakręt okazał się być mniej łagodny niż na mapie.
Prawie że do samych Dobczyc miałem z górki. W mieście natknąłem się na zamknięty most. Spowodowało to, że zmieniłem plan. Zamiast przez Nową Wieś, Gorzków i Rzeszotary – jechałem drogą wojewódzką przez Wieliczkę. Nie podoba mi się ta opcja, bo ma kilka podjazdów, ale odechciało mi się badać w tak ciemną noc nowe miejsca.
Zaczęło padać, moja bateria w telefonie też się prawie wyczerpała. Musiałem zatrzymać się na przystanku i zacząłem kombinować. Zapasowe ogniwo zostawiłem w domu, ale ponieważ była noc, to wyciągnąłem baterię z drugiego telefonu, którym robię zdjęcia. Parametry techniczne ogniw w obu urządzeniach są takie same, więc spróbowałem. Jakie było moje zdziwienie, gdy okazało się, że bateria jest za krótka. Całe szczęście, że nie za długa, bo wtedy miałbym twardy orzech do zgryzienia. Wcisnąłem w miejsce ubytku kawałki chusteczki higienicznej i wszystko działało jak należy. Deszcz też ustał, więc mogłem ruszać dalej.
Z Wieliczki jakoś udało mi się dostać do Starego Bieżanowa w Krakowie, dzięki czemu ominąłem ruchliwą drogę krajową. Później niestety wjechałem na Wielicką, ale nie było już tylu aut, co na krajówce. Później coś mi strzeliło do głowy, żeby skrócić sobie drogę na Zabłociu. Tak ją skróciłem, że niepotrzebnie się wydłużyła. Przejechałem się za to po bulwarach wiślanych. Miałem wrócić wieczorem, a dotarłem do domu o północy. Ja to mam szczęście do podróży.
Kategoria góry i dużo podjazdów, Polska / małopolskie, po zmroku i nocne, setki i więcej, terenowe, kraje / Polska, rowery / Trek

Twierdza Kraków, część 6

  42.39  02:23
Dziś specjalnie godzinę wcześniej wyszedłem z biura, abym mógł odwiedzić jak największą ilość fortyfikacji. Postanowiłem przejechać dzisiaj przynajmniej połowę południowego szlaku dawnej Twierdzy Kraków. Za początek obrałem fort "św. Benedykta", który znajduje się przy starym Cmentarzu Podgórskim.
Fort 31 "św. Benedykt" jest jedynym zachowanym fortem wieżowym w Twierdzy Kraków. Powstał w latach 1853-56 i bronił przedpola łączącego Podgórze z Krakowem oraz Trakt Lwowski. Wielokrotnie przebudowywany, był więzieniem, a później obiektem mieszkalnym. Obecnie stoi zamknięty, ogrodzony dziurawą siatką, która wskazuje na to, że fort jest odwiedzany przez środowisko młodzieżowe.
Pod fortem znajduje się początek południowego szlaku dawnej Twierdzy Kraków, więc kontynuowałem swoją podróż, próbując nie zgubić śladów, co nie zawsze mi się udawało. Dotarłem do bramy prowadzącej do szańca FS-25 powstałego w latach 1849-1855. Przywitał mnie ujadający pies oraz napis informujący o terenie prywatnym. Objechanie obiektu nic nie dało, bo jest otoczony wodą z zakwitami.
Jechałem dalej. Moją uwagę zwrócił ceglany budynek, który jest oznaczony jako ostróg-wartownia bramy Zakrzówek z 1892-93. Sam ostróg już nie istnieje, a ów budynek był właściwie rogatką. Obecnie pełni funkcję mieszkaniową, a na elewacji znajduje się napis "Urząd Akcyzowy Zakrzowiecki".
Przejechałem nieopodal zalewu Zakrzówek, nad którym 2 lata temu znalazłem się podczas joggingu. Na szczęście mój szlak prowadzi po drodze dla pieszych i rowerów, więc legalnie przejechałem przez Skałki Twardowskiego. Zauważyłem tabliczkę wskazującą na pobliski szaniec FS-29. Nie do końca wiedziałem gdzie szukać, ale po ścieżce i trawie dojechałem nad fosę obiektu. Powstał on w 1855, przemianowany po ok. 20 latach na szaniec rdzenia NS-32. Obecnie porasta go roślinność, ale jako że jest w dużej mierze zbudowany na skałach, to zachował swój układ.
Wjechałem na drogę dla rowerów nad Wisłą. Wypatrywałem oznaczeń szlaku, przedzierałem się po krzakach, jadąc coraz węższą ścieżką, a na koniec wspinałem się kamienistą drogą z widokami, aż dojrzałem kolejny fort.
Fort międzypolowy artyleryjski 53 "Bodzów" powstał w 1884 jako fort ziemno-drewniany, w 1913-14 przebudowany na dzieło stałe. Bronił południowego brzegu Wisły. Uszkodzony w trakcie działań wojennych, wysadzony w latach 50. XX w., ale z powodu bezmyślności tego aktu teren nie został uprzątnięty. "Śmierć" fortu jest widoczna po dzień dzisiejszy w postaci porozrzucanych, zdetonowanych elementów wokół wzgórza, na którym fort się znajduje. Przykry widok. W niedalekiej odległości od fortu rozlokowane zostały kawerny, które niestety przeoczyłem. Chciałbym rzucić na nie okiem, więc wkrótce tutaj wrócę.
Następnym przystankiem po zjechaniu z Sokolnika był fort dostępny do zwiedzania za pozwoleniem użytkownika. Znalazłem informacje, że znajduje się tam warsztat naprawy i konserwacji zabytkowych mebli, a na pewnych fotografiach była nawet tabliczka ostrzegająca przed groźnym psem. Ja niczego takiego nie zastałem. Pod bramą wjazdową zaszła zabawna sytuacja, bo – prawdopodobnie – właścicielka powiedziała "dzień dobry" pracownikom po drugiej stronie drogi, których w pierwszej chwili nie zauważyłem. Odpowiedziałem więc grzecznie, zauważając swoją gafę. Gdy zakłopotany zawracałem, kobieta powiedziała, że można przejechać otworem w ogrodzeniu. Przejechałem więc obok bramy i dotarłem do fortu.
Fort pancerny pomocniczy 53a "Winnica" jest fortem typu górskiego, powstał w latach 1898-1899 i zachował się do dzisiaj w bardzo dobrym stanie – został wpisany do rejestru zabytków. Wygląd ma kosmiczny. Otoczony głęboką fosą, na dziedziniec prowadzi jeden mostek, niestety z zamkniętą bramą. Obiegłem kawałek całego obiektu po wydeptanej ścieżce, ale niedaleko, bo znikła w gąszczu lasu.
W drodze powrotnej zaciekawiło mnie kilka obiektów znajdujących się na tamtym terenie. Podejrzewam jednak, że zostały wybudowane już po wojnie. Najbardziej zaciekawiła mnie część nadwozia starego furgonu. Zastanawiam się gdzie znajduje się reszta.
Dalej nie było tak prosto. Kilkakrotnie błądziłem zanim dotarłem do fortu pancernego głównego 52½ "Skotniki" S (południowy). Tabliczki nie zauważyłem, ale obiekt jest niezagospodarowany. Razem z fortem bliźniaczym, oznaczonym jako N i znajdującym się po drugiej stronie ulicy, został wybudowany w latach 1897-1898. Miejsce spotkań młodzieży – spotkałem dwójkę palących ognisko na szczycie fortu, zdewastowany i porośnięty bujną roślinnością. Los fortu północnego jest bardziej optymistyczny. Obecnie obiekt jest niedostępny, ale powstaje w nim Centrum Dokumentacji Zsyłek, Wypędzeń i Przesiedleń, więc w przyszłości stanie otworem.
Zbliżał się zmrok, a ja jadąc szlakiem dalej, robiłem coraz więcej pomyłek. Pragnąłem jednak dostać się do ostatniego obiektu, który był właściwie moim dzisiejszym celem. Przeczytałem w moim informatorze, że "fort «Borek» jest niezwykle atrakcyjny do zwiedzania z uwagi na długie odcinki podziemnych korytarzy i pozornie skomplikowany układ przestrzenny". Po tym, jak wczoraj zapuściłem się wgłąb poterny fortu 48 "Batowice", zapragnąłem zobaczyć więcej i zwiedzić część tych korytarzy.
Fort jest bardzo zaśmiecony. Rower zostawiłem wewnątrz budynku koszar, a sam udałem się z latarką na eksplorację. Parter chrupie od pękającego pod stopami szkła. Przemierzyłem go w całości, wchodząc też na pierwsze piętro. Tam już lepiej się chodziło, choć złomiarze zdołali wykopać jakąś instalację z podłogi, zostawiając długi rowek na całej długości. Dostęp na drugie piętro jest niemożliwy, ponieważ metalowe schody zostały usunięte.
Na parterze minąłem zalane wodą zejście do podziemi. Jestem ciekaw jak wygląda siatka korytarzy pod poziomem gruntu. Jaka szkoda, że nie da się tego zbadać. Przechadzając się jeszcze po parterze zobaczyłem jak bardzo złomiarze zdewastowali mury, wyrywając z nich wszelki złom. Miejscami jednak pozostawili przerdzewiałe rury, które rozsypują się w dotyku, także można jeszcze zobaczyć jak wyglądała instalacja wodna w pomieszczeniu z natryskami. Postaram się jeszcze tutaj wrócić i zobaczyć za dnia jak wygląda cały fort.
Powrót średnio mi się udał. Przegapiłem pewne skrzyżowanie i przejechałem się po nierównej drodze leśnej obok cmentarza bez jakichkolwiek lamp ulicznych. Na szczęście nie był to ślepy zaułek, więc wyjechałem bez problemu. Później dotarłem do ul. Zakopiańskiej, czyli koszmaru dla rowerzystów. Dopiero za Rondem Matecznego zaczyna się bezpieczniej – na tej ulicy bardzo rzadko widuję jadące auta. Na koniec postanawiam przejechać się drogą dla rowerów po bulwarach wiślanych.
Kategoria terenowe, po zmroku i nocne, Polska / małopolskie, góry i dużo podjazdów, Twierdza Kraków, kraje / Polska, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery