Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

za granicą

Dystans całkowity:51584.50 km (w terenie 1323.85 km; 2.57%)
Czas w ruchu:3093:25
Średnia prędkość:16.68 km/h
Maksymalna prędkość:72.10 km/h
Suma podjazdów:444607 m
Maks. tętno maksymalne:130 (66 %)
Maks. tętno średnie:150 (76 %)
Suma kalorii:23072 kcal
Liczba aktywności:689
Średnio na aktywność:74.87 km i 4h 29m
Więcej statystyk

Expo 1970

  32.91  01:56
Wciąż z nieba leje się skwar. Nie ma co siedzieć w domu, bo to ostatni dzień w Ōsace. Wybrałem się dzisiaj do parku, który upamiętnia wystawę światową zorganizowaną w Japonii w 1970 roku.
O drodze nie mam co opowiadać, bo przyzwyczaiłem się do Japonii na tyle, że nic mnie nie zaskakuje. Po parku nie można poruszać się rowerem, aczkolwiek widziałem na jego terenie wypożyczalnię rowerów. Bilet wstępu relatywnie tani, bo ok. 10 zł. Tylko sezon słaby. Z tabeli kwitnienia kwiatów wynikało, że najlepiej jest się udać do parku na przełomie marca i kwietnia. Podczas mojej wizyty nieśmiało wyglądało tylko parę kwiatków.
Przespacerowałem się po kilku ogrodach tematycznych, zjadłem loda z automatu, zrobiłem kilka zdjęć, podsmażyłem się na słońcu. Bardziej się tam męczyłem niż dobrze bawiłem. Pogoda wszystko psuła.
Naszła pora, aby wracać do domu. Ale cóż to? Niespodzianka, bo z tyłu słychać syk. Powietrze schodziło największą dziurą w oponie. Nie wiedziałem co robić, więc po kilku postojach na dopompowanie powietrza użyłem kleju do gumy. Odczekałem aż zaschnie, dopompowałem powietrza i ruszyłem z pompką w kieszeni. O dziwo powietrze nie zeszło do samego domu, więc o tyle dobrze. To pewnie przez ten upał. Kiedyś miałem taki przypadek, że łatka się odkleiła. Tylko że tym razem miałem łatki przyklejone prawdziwym klejem do gumy. Dziwne.

Kategoria kraje / Japonia, za granicą, Japonia / Ōsaka, wyprawy / Japonia 2017/2018, rowery / GT

Słodkie Sakai

  53.76  03:01
Na dzisiaj zaplanowałem niewiele. Odwiedzić dwa miejsca i skoczyć do pewnej cukierni. Plan krótki, ale podróż była długa.
Na początek szybka rundka do Namby, żeby złapać kilka ujęć tych samych obiektów, co ostatnio. Nie mam dość. Po drodze zatrzymał mnie kapeć. Trzeci już i po raz kolejny nie znalazłem ciała obcego. Tym razem dziura w oponie na pół centymetra. Tragedia. Nigdy więcej składanych opon.
Kolejną atrakcją był dystrykt Shinsekai w okręgu Tennōji. Mniejsza wersja Namby, którą odwiedziłem pieszo kilka dni temu i chciałem tam wrócić z aparatem. Serwują tam też pyszne negiyaki, czyli cieńszą wersję okonomiyaki, czyli japońskiej pizzy. Polecam.
Na koniec została cukiernia. Szukałem w całej Ōsace i wypadło, że najbliższa cukiernia jest w mieście Sakai. Nie jest to jednak zwykła cukiernia. Serwują tam bowiem mochi, a dokładnie daifuku, a jeszcze dokładniej daifuku nadziewane świeżymi owocami. Niebo w gębie. Co prawda był to mój pierwszy raz, aby je spróbować, ale wziąłem w ciemno kilka smaków i pojechałem czym prędzej do domu. Było upalnie, a ten rodzaj mochi najlepiej smakuje schłodzony. Na szczęście trafiałem na puste ulice, więc jechało się nieco szybciej. Po powrocie do domu wybrałem się z Aki do baru typu izakaya, gdzie zostałem zaskoczony urodzinowym tortem-niespodzianką. To był dobrze spędzony dzień. A daifuku były przepyszne.

Kategoria kraje / Japonia, za granicą, Japonia / Ōsaka, wyprawy / Japonia 2017/2018, rowery / GT

Kōbe

  80.05  04:44
Jak co roku, tak i dzisiaj zorganizowałem swoje urodziny na rowerze. Wybrałem miasto, które uśmiechało się na mapie od dawna. Nie spodziewałem się, że nie był to dobry pomysł.
Już od początku było słabo. Zabłądziłem w Ōsace, gdy próbowałem dojechać do nadbrzeża wzdłuż rzeki Yodo-gawa. Ōsaka nie ma normalnej linii brzegowej z oceanem. Jest to raczej szereg sztucznych półwyspów połączonych nielicznymi mostami. Musiałem wrócić do głównej drogi pod autostradą (autostrady w miastach biegną najczęściej wysoko po wiaduktach), bo nie mogłem się z jednego takiego półwyspu wydostać.
Ogólnie jazda tamtędy to nuda. Dużo terenów przemysłowych, brak ciekawych widoków. Udało mi się zjechać bliżej brzegu, to mogłem powdychać trochę zapachu ryb i wody. Nie są to najprzyjemniejsze zapachy, ale lepsze to niż chemia przemysłowa.
Znak uliczny pokierował mnie do jakiejś atrakcji, którą była latarnia. Nie mogłem jej dostrzec na horyzoncie, więc jechałem i jechałem, aż wyskoczył do mnie strażnik i musiałem zawrócić, bo wjechałem na jakąś prywatną wyspę. Podczas powrotu zauważyłem ją. Ledwie widoczną, kilkumetrową, drewnianą konstrukcję, która dawno zapomniała jak wygląda ocean, bo ląd wysunął się daleko w kierunku wody.
Jechałem po drogach i po chodnikach. Te drugie były zasypane ludźmi. Trafił się nawet jeden taki, co wystawił pięść z zamiarem uderzenia mnie, bo uważał się za pana i władcę dróg. Wyglądał na obcokrajowca. Jechał bez ładu i składu. Niestety Japońskim rowerzystom też brakuje dyscypliny. Ludzie są tutaj samolubni, ale najwidoczniej Japończykom to nie przeszkadza, więc przyjezdni muszą się nauczyć żyć w tej komórce społecznej z jej wszystkimi niedoskonałościami.
Dojechałem do Kōbe. Nie wiedziałem jednak dokąd mogę się udać. Planu miasta nie spotkałem dopóki nie dotarłem do dworca kolejowego, a i to jakiś taki lokalny obszar można było z niego wyczytać. Na szczęście po angielsku, więc coś mogłem zrozumieć. Pojechałem w kierunku jakiegoś ogrodu, bo mi się pomyliło, że jest tam park linowy, a była to kolejka linowa na szczyt góry. Pewnie rozciągał się stamtąd nie najgorszy widok, bo już ze wzgórza, na które się wtoczyłem, można było gdzieniegdzie dojrzeć panoramę miasta i portu.
Zniechęciłem się do dalszego zwiedzania i skręciłem do Ōsaki, ale chciałem zobaczyć jeszcze jakieś widoki, więc trzymałem się wzniesień. Było nawet ciekawie, bo droga osiedlowa o niewielkim ruchu. Tylko te skrzyżowania równorzędne na uliczkach szerokości dwóch metrów były szaleństwem. Jeszcze jak dodać do tego japońską samolubność, to można sobie krzywdę zrobić. Zostało mi kilka rys na nogach przez kilku Japończyków, którzy zatrzymali się bez powodu przede mną albo zablokowali mi drogę. Trzeba się przyzwyczaić, nie ma wyjścia.
Wyczerpała mi się bateria w nawigacji, więc miałem nieplanowane poszukiwanie sklepu, bo byłem „na lekko”. Chociaż wycieczka była krótka, to zajęła mi cały dzień. Chciałem jeszcze odwiedzić Nambę, żeby porobić nocne zdjęcia, a potem wyjść gdzieś, ale było tak późno, że sobie darowałem. Obfotografowałem jedynie miasto znad rzeki, wzdłuż której jechałem rano. I to było tyle.
Kategoria góry i dużo podjazdów, po zmroku i nocne, kraje / Japonia, za granicą, Japonia / Ōsaka, Japonia / Hyōgo, wyprawy / Japonia 2017/2018, rowery / GT

Spacer po Nambie

  23.16  01:24
Miałem bardzo długą przerwę od roweru. Codzienna jazda i tylko 3 dni przerwy (łącznie przez 2,5 miesiąca) były wykańczające, więc prawie 2 tygodnie odpoczynku zregenerowały mnie, a może też odrobinę rozleniwiły, bo dystans nie jest powalający. Nie ma się jednak czemu dziwić, bo w Japonii – państwie będącym jednym wielkim miastem – nie da się szybko poruszać. No, chyba że jedzie się Shinkansenem.
Przez okres bez roweru zdołałem odwiedzić urząd miejski, w którym odmówili mi zameldowania się i tym samym nie mogłem skorzystać z funduszu zdrowia. Wiąże się to z tym, że muszę ponosić pełne opłaty medyczne w razie wypadku czy wizyty u lekarza. Japonia to biurokratyczny kraj, o czym się przekonałem przy okazji niejednej wizyty w urzędach. Teraz muszę uważać na siebie jeszcze bardziej.
Poza nieprzyjemnymi rzeczami były też te lepsze, jak zwiedzanie Ōsaki, wycieczka do Kyōto z Aki, którą poznałem w Sendai. Zjeździłem pociągami i autobusami tyle miejsc, że aż nie pamiętam tych wszystkich nazw. Zostawię po prostu kilka zdjęć, które zrobiłem w tym czasie, a teraz przejdę do sedna tego wpisu, czyli wycieczki do Namby, dzielnicy Ōsaki.
Namba jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych miejsc na planie miasta. Można tutaj znaleźć najlepsze restauracje oraz zjeść przeróżne potrawy, poczynając od ośmiornicy w cieście, czyli takoyaki, a kończąc na trującej rybie fugu (gatunek ryby z rodziny rozdymkowatych). Jest to też doskonałe miejsce do fotografii, dlatego też wybrałem się tam z aparatem. Droga była prosta, choć przepełniona skrzyżowaniami z sygnalizacją świetlną. Rower zaparkowałem na płatnym parkingu rowerowym i ruszyłem na podbój Namby pieszo.
Po kilku godzinach trzeba było wracać do domu. Miałem jeszcze czas, więc zahaczyłem o Tennōji, kolejną znaną dzielnicę Ōsaki. Niestety nie planowałem tej wycieczki, więc zgubiłem się i nie dojechałem tam, gdzie chciałem. Może innym razem. Powróciłem do mieszkania prawie tą samą drogą, bo nie miałem innego wyjścia.

Kategoria kraje / Japonia, za granicą, Japonia / Ōsaka, wyprawy / Japonia 2017/2018, rowery / GT

Z książką po Ōsace

  15.92  01:12
Dzisiaj słońce smażyło od rana. Plan był więc bardzo krótki i bardzo prosty: dostać się do kolejnej lokalizacji. A zaplanowałem zatrzymać się na prawie 3 tygodnie w Ōsace.
Nie miałem co ze sobą zrobić. Pojechałem więc do zamku, aby odpocząć w cieniu i przeczytać książkę, którą pożyczyłem od Poli, gdy byłem w miasteczku Ichinomiya. Usiadłem przy oczku wodnym, o którego istnieniu mało kto wie, ale gdy turyści zobaczą zamek z jego odbiciem w tafli wody, słychać ciągle ochy i achy. Po kilku godzinach czytania i spacerowania, gdy kruk zaczął wydłubywać foliówki z mojej torby przy siodle, zdecydowałem się skierować w stronę wynajętego mieszkania. Upał przeszkadzał, a cienia było mało. Mieszkanie nie najgorsze, ale brakowało w nim internetu, który jest niezbędny do mojej pracy. Zmęczony upałem, wybrałem się pieszo w poszukiwaniu szczęścia. Dostęp do internetu w Japonii jest na bardzo niskim poziomie.
Kategoria za granicą, z sakwami, kraje / Japonia, na trzech kółkach, Japonia / Ōsaka, wyprawy / Japonia 2017/2018, rowery / GT

Znowu do Ōsaki

  72.59  04:16
Dzień zapowiadał się pochmurnie, ale to była przykrywka dla słońca. Było duszno i gorąco, a do tego złośliwe promienie UV przedzierały się potajemnie przez chmury. Dzisiaj ruszyłem do Ōsaki. Znowu.
Z Wakayamy pojechałem najkrótszą teoretycznie drogą. Był lekki podjazd i sporo chodników, ale uciekłem gdzieś na boczne drogi. Spróbowałem też drogi nad wybrzeżem, ale to była pomyłka. Betonowa droga kompletnie spękała, więc jechało się bardzo źle. Wjechałem na jakieś boczne drogi, a potem znów chodniki. Odwiedziłem otoczenie zamku Kishiwada-jō, gdzie jak zwykle usłyszałem sugoi, czyli niesamowity – to o moim trzykołowym rowerze, jak się domyślam.
Dojechałem do Ōsaki. Kręcąc się po ulicach, aby ominąć światła, trochę zabłądziłem. Dzisiaj moim celem był hostel. Najtańszy znaleziony w internecie, ale okazało się, że były ukryte koszta, które podnosiły cenę kilkukrotnie. Do tego było brudno i głośno. Za co się tam płaci? Nie miałem już ochoty na jazdę, bo spaliłem się na słońcu. Wyszedłem tylko na nocny spacer po okolicy.
Kategoria za granicą, z sakwami, kraje / Japonia, na trzech kółkach, Japonia / Ōsaka, Japonia / Wakayama, wyprawy / Japonia 2017/2018, rowery / GT

Kōya-san

  118.31  05:58
Pomysł na tę wycieczkę podrzucił mi pewien Couchsurfer z Wakayamy. Jako że zatrzymałem się u Nikity na 2 dni, to wybrałem się na lekko do rekomendowanej miejscowości.
Wpierw musiałem się dostać do miasta Iwade, skąd miał się rozpocząć właściwy podjazd. Pojechałem szlakiem R-1, który wczoraj zgubiłem. Jak się okazało, szlak R-1 biegł z jednej strony rzeki, a R-2 z drugiej. Zabrakło normalnych znaków, bo te na jezdni prowadziły objazdem do przejścia dla pieszych, coby rowerzysta nie pomyślał o przejechaniu skrzyżowania jak normalny uczestnik ruchu.
Wzdłuż rzeki jechało się bardzo przyjemnie, ale musiałem zacząć podjazd. Po szybkim uzupełnieniu zapasów na drogę ruszyłem do góry. Ruch był niewielki, wręcz znikomy jak na Japonię, a wszak droga krajowa ma numer 3. Plan dzisiejszej podróży wytyczyłem dzięki serwisowi gpsies.com, który czasem jest pomocny, gdy trzeba wybrać drogę o najwygodniejszym profilu wysokości. Tym razem ktoś zaszalał, bo pokierowali mnie na boczną drogę. Wyglądała na niezamieszkaną, nawet ostrzeżenia o niedźwiedziach utwierdzały mnie w tym przekonaniu. Nagle pojawiły się domy. Niektóre wciąż zamieszkałe, co można poznać po zaparkowanych autach. Szkoda tylko, że droga się skończyła. Próbowałem kilku starych szlaków, ale im głębiej w las, tym były bardziej nieprzejezdne. Aż w końcu wjechałem na jakieś wzniesienie, a po drugiej stronie – raptem parę metrów w dole – dojrzałem drogę. Tylko problemem była prywatna działka. Po długiej chwili wahania i sprawdzeniu alternatyw zszedłem. Nie zauważyłem nikogo, więc może moja obecność pozostała tam niezauważona. Pojawił się problem, a właściwie przykrość, bo droga poleciała w dół. Na darmo cały wysiłek, gdy mogłem jechać dalej drogą krajową.
Dalsza jazda w górę była nawet prosta (zwłaszcza patrząc na ten niepotrzebny podjazd). Sporo zakrętów, trochę cienia, niewiele aut, kilka robót drogowych, dwa tunele i brama. W końcu, na wysokości prawie 900 m n.p.m. ujrzałem pierwszy element kompleksu. Kōya-san składa się z 52 świątyń buddyjskich według przewodnika. Znalezienie parkingu dla roweru jest niezwykle trudne, bo w górach nie ma turystyki rowerowej według Japończyków. Zaparkowałem w ustronnym miejscu i ruszyłem na podbój tej wioski. Obejrzałem zaledwie kilka świątyń, ale najbardziej ciekawił mnie cmentarz. Największy w Japonii, na którym na nagrobki mogą sobie obecnie pozwolić wyłącznie najbogatsi. Oczywiście zaciekawiła mnie najstarsza część cmentarza, gdzie nagrobki mają najwięcej uroku.
Spędziłem aż 4 godziny na zwiedzaniu i pora powrotu była niełatwa. Zjadłem przed wyruszeniem. Droga w dół wiodła przez wiele zakrętów. Musiałem często hamować. Raz z powodu krętych dróg, a dwa – korków. W dół jechałem nie tylko ja, ale też dziesiątki aut, a żeby za nimi pojechać, trzeba było włączyć się do ruchu o prędkości 30 km/h. Najbardziej szkoda klocków hamulcowych. Dla urozmaicenia widoków do doliny zjechałem inną drogą. Wzdłuż rzeki obrałem szlak R-1. Jechałem bez zmartwień, aż do skrzyżowania, na którym podjąłem wczoraj złą decyzję. Chciałem zjechać do najbliższego konbini, aby wysłać wiadomość mojemu gospodarzowi, że się spóźnię godzinę, ale po drodze złapałem kapcia. W innym miejscu niż wczoraj, więc musiałem jedynie załatać dziurę i dodać pół godziny do spóźnienia. Naprawdę zaczyna mnie martwić ta opona. Przejechałem na niej tak niewiele, a tak szybko zaczęła łapać kapcie. Gdybym tak miał sponsora wyprawy, może nie byłoby tylu zmartwień.
Po uporaniu się z dziurą wróciłem na szlak R-1, którym jechałem rano. Zbliżał się zmrok, więc trochę przycisnąłem w pedały i dobiłem prędkości zjazdowej z Kōya-san. Najgorzej jest dostać się z tej drogi na ulice. Znalazłem jakieś schody ukryte za barierkami i wróciłem do Nikity, trafiając na tę samą drogę, którą jechaliśmy wczoraj spod dworca.

Kategoria za granicą, kraje / Japonia, setki i więcej, po zmroku i nocne, góry i dużo podjazdów, Japonia / Wakayama, wyprawy / Japonia 2017/2018, rowery / GT

Wakayama

  91.27  04:53
Dzisiaj ruszam na zachód. Myślałem o objechaniu półwyspu, ale wziąłem za krótki urlop. Z pogodą nigdy nie wiadomo, bo miała być pora deszczowa, a ja się smażę w słońcu. Dobrze, że dzisiaj było pochmurne przedpołudnie.
Pożegnałem Kyoko i ruszyłem wcześnie rano na południe, aby dostać się do doliny prowadzącej prosto do docelowego miasta, Wakayamy. Gdy tylko przejechałem wzniesienia, trafiłem na szlak rowerowy. Nie wiedziałem skąd prowadził, ale domyślałem się, że ze źródła rzeki płynącej doliną. Cale szczęście, że trafiłem na ten szlak, bo biegł po wałach rzecznych o znikomym ruchu.
Do południa zrobiłem połowę dystansu do dzielącego mnie celu. Chmury zaczęły znikać i musiałem znosić rosnący upał. Do tego dochodziła wysoka wilgotność powietrza. Przejrzystość też nie była najlepsza, ale kilka zdjęć zrobiłem na pamiątkę. Myślałem, że słaba widoczność jest spowodowana wysoką wilgotnością, ale potem wyjaśniło się, że ten obszar Japonii jest zanieczyszczony przez duże skupisko przemysłu olejowego i metalurgicznego.
Złapałem gumę. Nie wiem co przebiło oponę, ale spędziłem trochę czasu na łataniu. Na szczęście użyłem prawdziwych łatek, a nie jakichś beznadziejnych naklejek, z którymi męczyłem się na początku podróży po Japonii. Do tego pokleiłem poprzecinaną oponę, żeby ostre kamyczki ani szkło nie wbiły się zbyt łatwo w dętkę. Martwi mnie, że bieżnik jest tak cienki, a przecież niedawno wymieniłem oponę.
Po jakimś czasie szlak został przecięty ruchliwą drogą i gdy przedostałem się na drugą stronę, wjechałem na zły wał. Szlaki R-1 i R-2, którymi jechałem przez jakiś czas, rozdzieliły się. Ten drugi prowadził w zupełnie innym kierunku, więc gdy zorientowałem się, że coś jest nie tak, zjechałem z niego. Niestety nie udało mi się wrócić na R-1 i do Wakayamy dojechałem po ulicach napotkanych miast. Jako że jeszcze miałem czas przed spotkaniem z dzisiejszym Couchsurferem, pojechałem do zamku. Długo tam nie zabawiłem, bo ostatecznie czas zaczął mnie gonić. Pod umówionym dworcem spotkałem się z Nikitą. Jest on studentem z Białorusi, który studiuje w ramach wymiany. Wieczorem pokazał mi miasto i okolice.

Kategoria za granicą, z sakwami, kraje / Japonia, na trzech kółkach, Japonia / Nara, Japonia / Wakayama, wyprawy / Japonia 2017/2018, rowery / GT

Gdy świetliki zapadają w sen

  75.38  04:26
Po ponad dwóch tygodniach przyszło mi się spakować i ruszyć w dalszą drogę. Znów musiałem się uczyć jazdy z trzecim kołem, bo jakimś sposobem początek był taki, jakby pijany na rower wsiadł.
W ten bezchmurny, upalny dzień musiałem jechać na południe, pod słońce. Droga do Nary nie była najłatwiejsza. Kilka razy trafiłem na drogi, którymi jechałem z Ōtsu do Nary jakiś czas temu, ale za nic nie mogłem sobie przypomnieć całej trasy. Metodą prób i błędów zabłądziłem kilkakrotnie, aż w końcu znalazłem się w Narze. Połowa drogi za mną.
Już raz próbowałem dojechać do Kashihary, więc odnalazłem hostel w Narze, spod którego biegnie prosta jednokierunkowa droga na południe do Sakurai. Tam zatrzymałem się w konbini (odpowiednik polskiej Żabki), żeby się ochłodzić. Zaczepił mnie Japończyk. Był ciekawy mojego nietypowego roweru. Nie mówił po angielsku, więc więcej było uśmiechów niż wymiany zdań. Po chwili podszedł do mnie drugi Japończyk, już mówił po angielsku, ale wręczył mi tylko prezent (lody, napój energetyczny i batony energetyczne) i poszedł w swoją stronę. Tak bezinteresownie. Witamy w Japonii.
Z tego całego postoju zostało mi niewiele czasu, aby dotrzeć do celu. Sprężyłem się i dojechałem do stacji kolejowej, gdzie spotkałem się z Kyoko, którą poznałem przez serwis Couchsurfing. Zebrała mnie do chramu Kashihara-jingū, jako że nie zdążyłem do niego dotrzeć przed spotkaniem, a potem pojechałem poznać jej rodzinę. Wieczorem wybraliśmy się w podróż samochodem do jakiegoś znanego miejsca, gdzie można zobaczyć świetliki. Od spotkanych tam osób dowiedzieliśmy się, że świetliki o tej porze szły spać i dlatego zobaczyliśmy zaledwie kilka owadów. Pojechaliśmy jeszcze w jedno miejsce i tam już mieliśmy szczęście zobaczyć ich więcej.

Kategoria za granicą, z sakwami, kraje / Japonia, na trzech kółkach, Japonia / Kyōto, Japonia / Nara, wyprawy / Japonia 2017/2018, rowery / GT

Ekskluzywnie w Kibune

  47.01  02:18
Nie mogę sobie przypomnieć skąd wziąłem pomysł na dzisiejszą wycieczkę, ale nie spodziewałem się tego, co dzisiaj doświadczyłem. Jak zawsze zacznę od początku.
Dzień zapowiadał się upalnie i taki też był. Ruszyłem tą samą drogą, co zwykle na północ. Na jej końcu skoczyłem na ścieżkę wzdłuż Kamo-gawy. Na końcu ścieżki wyjechałem pod Kamino-jinja, więc nie mogłem się oprzeć pokusie odwiedzenia chramu. Nie chodziłem daleko, bo w takim upale najlepiej się jedzie. Wtedy wiatr dmucha w twarz, ochładzając ciało.
Dojechałem do skrzyżowania. Droga na wprost to ślepa ulica według znaku, więc pojechałem drugą. Tam pojawił się tunel i zakaz wjazdu rowerem. Zaryzykowałem i wróciłem do skrzyżowania. Pierwsza droga jednak nie była ślepa i przeprowadziła mnie na drugą stronę tunelu. Jeszcze kilka obrotów korbą i znalazłem się w cieniu drzew otaczających drogę pnącą się do góry. Drzewa o grubych pniach pięły się wysoko niczym kilkusetletni obserwatorzy wydarzeń. Tylko wąsko na jezdni.
Dojechałem do wioski Kibune, a tam niespodzianka. Chciałem zobaczyć tylko chram, a trafiłem na restauracje, które widziałem kiedyś na zdjęciach najdziwniejszych restauracji na świecie. Owe restauracje są bowiem rozpięte nad rzeką Kamo-gawa. Rower zostawiłem na parkingu i przeszedłem się po okolicy. Wszędzie zakazy robienia zdjęć i ludzie nagabujący do wejścia do restauracji. Odwiedziłem najpierw atrakcje, czyli Kifune-jinja i, wracając do roweru, wstąpiłem do jednej z restauracji. Co trzeba powiedzieć o tych lokalach, to powalające z nóg ceny. 7 czy 11 tys. jenów za zestaw na osobę (200–350 zł) to coś normalnego w tamtym miejscu. Ja podczas spaceru wypatrzyłem najtańszy obiad za 3600 jenów (ok. 130 zł), a i tak jest to 3–4 razy wyższa suma niż w restauracjach w mieście za podobny zestaw. Dopiero po powrocie do domu dowiedziałem się, że te restauracje są uważane za ekskluzywne i stąd takie kwoty. Ktoś mi powiedział, że to był urodzinowy lancz (w Japonii powszechne jest spędzanie urodzin w restauracji), mimo że urodziny mam za pół miesiąca. A do domu wróciłem tą samą drogą. Przez cień, a potem w upale. Przydałoby się pojechać gdzieś w zalesione rejony. Tylko bez niedźwiedzi.

Kategoria za granicą, kraje / Japonia, góry i dużo podjazdów, Japonia / Kyōto, wyprawy / Japonia 2017/2018, rowery / GT

Kategorie

Archiwum

Moje rowery