Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

po zmroku i nocne

Dystans całkowity:43870.48 km (w terenie 3119.11 km; 7.11%)
Czas w ruchu:2275:11
Średnia prędkość:19.17 km/h
Maksymalna prędkość:70.40 km/h
Suma podjazdów:296623 m
Maks. tętno maksymalne:150 (76 %)
Maks. tętno średnie:160 (81 %)
Suma kalorii:108246 kcal
Liczba aktywności:556
Średnio na aktywność:78.90 km i 4h 07m
Więcej statystyk

Nowa zabawka

  16.27  00:48
Tak więc stało się. Miałem czekać do grudnia, ale po odwiedzinach sklepu, aby dokupić uchwyt do latarki, skusiłem się na przeceniony model GT GTS Comp 2016 (albo GTS Sora, jak wpisali w karcie gwarancyjnej). Dzisiaj dokonałem formalności i tak też przejechałem się po raz pierwszy.
Po pracy jeszcze lał deszcz, ale sprawnie dojechałem do sklepu. Tam odczekałem na złożenie maszyny i ponieważ miałem 2 rowery, to dostałem sugestię, abym zostawił mojego Treka, a pojechał nowym. Tak też zrobiłem. (Oczywiście jutro po niego jakoś wrócę).
Pierwsze metry nie były łatwe. Węższa kierownica, baranek, rozpracowanie klamkomanetek, do tego noski na pedałach, sztywny widelec, opony z wysokim ciśnieniem. Było trudno, ale po kilku kilometrach jazdy zaczynała się robić sama przyjemność. Co więcej, średnia prędkość na liczniku szalała, a ja nie pociłem się jak podczas jazdy moim wyprawowym przyjacielem. Kolarzówka miała być na dojazdy do pracy, ale szkoda mi jej. Ominąłem mnóstwo dziur i dróg dla rowerów, aby nie uszkodzić nowej zabawki na jakimś krawężniku i dojechałem do domu. Niestety rower był cały mokry przez te wszystkie kałuże, których nie ominąłem w całości (a omijałem, bo wolałem nie wpaść w studzienkę ukrytą pod wodą). Mam nadzieję, że to jego ostatnia podróż w deszczu. Ciężko się jeździ w takich warunkach. Chyba że jeszcze nie przywykłem i potem będę śmigał, jak na moim staruszku. Mam tylko nadzieję, że o nim nie będę zapominał. Szosówka bardzo mi przypadła do gustu. Chciałbym nią jak najszybciej zrobić dłuższą rundkę.
Kategoria kraje / Polska, po zmroku i nocne, Polska / wielkopolskie, rowery / GT

Zielonka jesienią zielona

  47.49  02:34
Ostatnio jeżdżę tylko po mieście, więc tym razem wyrwałem się dalej, żeby nie zanudzić się na ulicach Poznania.
Poprawki do wytyczonych miesiąc temu dróg i pasów rowerowych w centrum Poznania wciąż trwają, ale mimo to wciąż się tam kręcę, aby obejrzeć i ponarzekać. Przejechałem się po Gdyńskiej, ale od pół roku nic nie ruszyli z drogą dla rowerów, więc pewnie będzie trzeba poczekać do wiosny, aż skończą wiadukt i łaskawie wezmą się za takie nic nie znaczące wykończenia.
Dojechałem do Zielonki, a tam jakoś tak zielono. Wciąż nie widać jesieni. Czekam zatem, aż jesień wyciągnie swoje farby. Trafiłem na ogłoszenie, w którym Policja oferuje 5 tys. zł za pomoc w złapaniu wandalów, którzy niszczą ambony myśliwskie. Ciekawe, czy to jacyś pseudo obrońcy zwierząt czy miejscowa patologia.
Ostatecznie nie dojechałem do serca puszczy i wydostałem się z niej. Ruszyłem inną drogą, żeby nie wracać się ponownie przez Koziegłowy. Znalazłem też odpowiedź na nurtujące mnie pytanie, dlaczego jadąc ostatnim razem przez Wierzenicę, wylądowałem na starej krajówce. Właściciel kilku działek postanowił je ogrodzić (tylko po co, skoro nic na nich nie ma?) i zmienił się układ dróg, przez co przegapiłem właściwe skrzyżowanie.
To chyba tyle na dziś. W Poznaniu dzisiaj jakoś mało idiotów bez świateł, ale gdy już jakiś się trafi, to oczywiście czarny jak śmierć.
Kategoria kraje / Polska, po zmroku i nocne, Puszcza Zielonka, terenowe, Polska / wielkopolskie, rowery / Trek

Wyprzedzić jesień

  131.59  06:35
Wydaje się, że niedawno kupowałem bilet na Islandię, a to już prawie 2 miesiące jak stamtąd wróciłem. Ale ten czas leci. Kilka dni temu zauważyłem, że w Poznaniu wiele drzew zrzuciło już liście. To na pewno toksyczne powietrze, dlatego musiałem się stamtąd wyrwać. Pojechałem do Puszczy Noteckiej.
Skwar był nieznośny już od początku podróży. Temperatura wynosiła 33–36 °C i nie było nawet odrobiny wiatru. Można było liczyć najwyżej na opory powietrza. Szukając jakiejś ciekawej drogi, wpadłem na pomysł dostać się najpierw do Kaźmierza, ale coś mi nie wyszło i dojechałem tam okrężną drogą przez Tarnowo Podgórne. Dalej do Szamotuł, skąd wymyśliłem, aby wyjechać inną drogą. Tak wpadłem na piaski, przez które się jakoś przedarłem. Myślałem, że wyjadę we Wronkach, a tu niespodzianka, bo dotarłem do Obrzycka. To nic, i tak moim planem była Puszcza Notecka.
Jazda przez las przynosiła dużą ulgę. Przynajmniej przez las liściasty. Na szczęście słońce powoli skłaniało się ku horyzontowi, więc już tak nie prażyło. Po wjechaniu na leśne drogi było z początku grząsko, ale potem znalazłem szutrową drogę, która biegła zygzakiem. Dalej znalazłem drogę asfaltową, którą dostałem się do Obornik. Było już po zmierzchu. Niestety nie udało mi się uchwycić żadnego ładnego zdjęcia przed zachodem, a wciąż tak mocno poluję na to, aby uchwycić coś cieszącego moje oko. Teraz będę miał coraz więcej czasu na to, bo zmrok przychodzi coraz szybciej. Dzisiaj zastał mnie po raz pierwszy od dawien dawna, bo już nie pamiętam, kiedy ostatnio jechałem po ciemku. Na Islandii się nie liczy, bo tam zawsze było widno.
Miałem do wyboru powrót do Poznania po krajówce lub przez wioski. Chyba się zamyśliłem i ostatecznie pojechałem po drodze krajowej. Strasznie duży ruch, auto na aucie. Musiałem czekać kilka minut, aby móc się włączyć do ruchu (porąbane chodniki dla rowerów po przeciwnej stronie drogi). Dobrze, że jest tam ociupina pobocza, to byłem spokojniejszy o siebie. Jedynie kierowcy tirów wydawali się agresywniejsi niż zwykle, ale przecież się mieścili. W każdym razie, ruch się zmniejszył (kierowcy zachowywali większy odstęp) dopiero za węzłem z drogą ekspresową. Tak jakby zabrać co drugi pojazd w porównaniu do tego, co było wcześniej.
Kategoria po zmroku i nocne, Puszcza Notecka, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, kraje / Polska, rowery / Trek

Podziemia Islandii

  95.79  06:20
Zapowiadał się dobry, pochmurny dzień. Kupiłem widokówki i zajechałem na śniadanie do kawiarni wskazanej w sklepie z pamiątkami. Zamówiłem zestaw składający się z zupy, dania głównego, kawy i ciasta. Zupa z owocami morza przepyszna. Schab owczy, choć tłusty, to bardzo dobry. Kawa była bez ciasta, a okazało się, że zamawiając latte, wybrałem kawę spoza zestawu. Ostatecznie wziąłem jeszcze jedną kawę oraz należny mi kawałek ciasta. Wypełniłem w międzyczasie treścią moje kartki, przez co wyszło, że zjadłem obiad, bo wyszedłem po godz. 13. A skoro było tak późno, to wprowadziłem w życie plan alternatywny.
Skierowałem się do miasteczka na północy. Nie wiem po co, chyba z nudów. Prowadził do niego tunel o długości 4,2 km, a obok stara droga ze znakiem braku przejazdu. Pojechałem więc tunelem – połowę pod górkę, połowę z górki. Za tunelem mewy czarnogłowe miały swoje siedlisko i były to jak do tej pory najbardziej agresywne ptaki na Islandii. Bolały mnie nogi od ucieczki, ale i tak oberwało mi się odchodami jednej z nich. Z powrotem chciałem ominąć tę zgraję, ale do Bolungarvíku prowadzi tylko jedna droga. Ostatecznie wjechałem na chodnik, który, choć oddalony tylko o kilka metrów od drogi, okazał mniejsze zainteresowanie tych „drapieżników”.
Trafiłem do muzeum rybołówstwa, w którym znajdowała się najstarsza na Islandii wioska rybacka. Przewodnik był w cenie. Pani oprowadziła mnie po muzeum, opowiadając to i tamto o dawnych czasach. Dowiedziałem się też, że ta zamknięta droga jest jedynie nieprzejezdna dla pojazdów wielośladowych. I rzeczywiście, na drodze spotkały mnie jedynie głazy, wyrwy, osunięcia ziemi. Od otwarcia tunelu w 2010 roku natura zaczęła odbierać, co jej.
Wróciłem do Ísafjörður, na przedmieścia, żeby zrobić zakupy w markecie, który zauważyłem dzień wcześniej. Ale było już zamknięte. Gdzie mi ten czas uciekł? Wróciłem się do centrum, a potem wyruszyłem dalej w drogę. Przy okazji trafiłem na sklep SAM. Polacy na Islandii to pokaźna mniejszość narodowa.
Choć było późno, to ruszyłem do jeszcze jednego fiordu. Tunel z początku był zwyczajny, ale od rozwidlenia stał się jednokierunkowy. Trzeba było wymijać się z autami, których kierowcy strasznie się gdzieś spieszyli.
W miasteczku Suðureyri panował spokój. Na jego końcu cuchniało rybami oraz padliną. Chciałem dzisiaj pojechać dalej, ale nie wiem, gdzie mój dzień uciekł. Wróciłem do tunelu, a po drugiej stronie zobaczyłem zbliżającą się północ, więc koniecznie pojechałem na kemping we Flateyri.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Islandia, po zmroku i nocne, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, za granicą, wyprawy / Islandia 2016, rowery / Trek

Pierwsze metry po Islandii

  15.80  00:59
Wylądowałem. Pół godziny oczekiwania na bagaż, godzina na złożenie roweru i jeszcze przepakowanie się, i mogłem ruszać.
Po spóźnieniu na samolot w Warszawie, dostałem się do Gdańska, tam spędziłem dzień, spaliłem się w słońcu i kolejnego dnia byłem na lotnisku. Pierwszy lot z rowerem przebiegł pomyślnie. Wylądowałem ok. godz. 23 czasu lokalnego (2 godziny różnicy względem Polski). Pierwsze, co poczułem to chłód. Wyleciałem w samej koszulce, więc był to problem. Oczekiwanie na bagaż wydłużało się strasznie, ale w końcu się doczekałem i odnalazłem ustronne miejsce do złożenia roweru. W trakcie montowania kolejnych części zaczepiło mnie parę osób. Ciekawi moich planów, ale też informacyjnie, że gdzieś na terenie lotniska jest miejsce do zmontowania roweru. Mając sprawny rower, poszukałem i rzeczywiście. Nie jest to miejsce oczywiste, bo znajduje się poza halą lotniska i jest niewielkim budynkiem. Są tam dwa stojaki z narzędziami. Szkoda, że nie wiedziałem o tym wcześniej. Znalazłem tam rowerową mapę wyspy. Dużo lepszą od tej, którą kupiłem przed wylotem. Stała się moim ulubionym przewodnikiem i planerem podczas tej podróży.
Padał deszcz, gdy w końcu byłem gotowy do wyruszenia. Było zdecydowanie przyjemniej niż 40 stopni w Polsce. Ubrałem się w pierwsze lepsze ubrania z góry sakw, a karton na rower zostawiłem we wspomnianym wcześniej miejscu dla podróżnych z rowerami, bo uznałem, że skoro już leżały tam dwa, to dobrą praktyką była wymiana kartonów między rowerzystami. Godzina 1, w końcu pojechałem. Jak na środek nocy, to było jasno. Krajobrazy bardzo księżycowe, powietrze wilgotne od deszczu, moje ubrania też. Pierwsze metry po Islandii nie napawały optymizmem, ale szczęście znalezienia się tam i spędzenia kolejnego miesiąca bardzo mnie ekscytowały.
Rozglądałem się za noclegiem. Islandzkie prawo zezwala na rozbicie się na ziemi niczyjej, więc próbowałem swojego szczęścia. Na plaży zostałem zaatakowany przez mewy, które prawdopodobnie broniły swojego gniazda. Musiałem więc jechać dalej. Zauważyłem, że mech pokrywający islandzkie pola lawowe jest bardzo mięciutki. Ale nie można niszczyć przyrody, pamiętajcie o tym.
Po paru kilometrach znalazłem idealne miejsce. Osłonięte kamiennym murem od drogi, po której wciąż jeździły auta. Przestało nawet padać, więc rozbiłem się, część rzeczy zostawiłem poza namiotem w wodoodpornych sakwach, część pochowałem w przedsionkach, żeby nie zamoczyć sypialni i poszedłem spać... o 3 rano.

Kategoria kraje / Islandia, po zmroku i nocne, pod namiotem, z sakwami, za granicą, rowery / Trek, wyprawy / Islandia 2016

Jak przebrnąć przez Brno?

  125.13  07:54
Po bardzo ciepłej nocy nawet wiatr z północy lekko osłabł. Cieszył taki stan rzeczy, gdyż w drodze do domu, Brno było moim kolejnym celem.
No dobrze, upalny dzień nie był niczym przyjemnym. Jechałem więc mozolnie, mając nadzieję na poprawę aury. Trafiłem na zamkniętą drogę, ale tablica mówiła o jakimś objeździe dla rowerów. Spróbowałem, jednak trafiłem na domki nad jeziorem, wśród których się trochę pogubiłem i wydawało mi się, że trafiłem na drogę bez przejazdu, więc postanowiłem zawrócić spróbować jakoś przejechać przez zamknięty odcinek. Okazało się, że było tak zamknięte, że aż ogrodzone wysoką siatką. No nic – pomyślałem – może da się objechać drogami polnymi. E–ee, to też nierealne, bo trafiłem na pola winne (pola z winoroślami?), za którymi nic nie było. Zawróciłem więc, aby dostać się do objazdu dla aut. We wsi, pod sklepem przyjrzałem się mapie bardziej szczegółowo i zdobyłem się na jeszcze jedną próbę. Zjechałem znów nad jezioro i, już mając kilku rowerzystów w zasięgu wzroku, pojechałem ich śladem, odkrywając, że jednak ślepa droga taka ślepa nie była. Przedostałem się dalej i darowałem sobie niepotrzebny objazd. Gdybym tylko od razu spróbował dojechać do końca tamtej drogi, to cała ta zabawa byłaby zupełnie niepotrzebna.
Do Brna prowadziła bardzo ruchliwa droga, a że nie wymyśliłem żadnego objazdu dla niej, to nie pozostało mi nic innego, jak przeboleć duży ruch. Próbowałem jeszcze kilka razy zjechać z tej „autostrady”, ale wszystkie drogi prowadziły mnie wciąż z powrotem. Dopiero później zauważyłem na mapie drogi dla rowerów wyznaczone wzdłuż rzek kilka kilometrów na wschód, ale było już po ptokach. W Brnie jakoś dostałem się do centrum, ale w tym upale nie chciało mi się za dużo zwiedzać. Nawet niedziałające źródła wody pitnej oznaczone na mapie zniechęcały do jakichkolwiek aktywności. Mimo to dziwnie dużo ludzi na ulicach spotykałem. Jak nie w Czechach. Przez to też wszystkie ogródki pod restauracjami były zajęte, choć chciałem spróbować jakiegoś dania z czeskiej kuchni.
Ruszyłem w dalszą drogę, ale kilka kilometrów dalej trafiłem na wpół pustą restaurację, gdzie zamówiłem trzy albo dwa dania (gdy zapytałem o trzecie, kelnerka powiedziała, że w zamówieniu były jednak dwa). I tak się objadłem serowymi smakołykami, których nazw już nie pamiętam, że ciężko mi się jechało. Trafiłem na jakąś dolinę o długim podjeździe. Otoczona gęstym lasem, przynosiła ukojenie w tak upalnym dniu. Nic dziwnego, że rowerzystów mijałem setki i przez tyleż samo byłem mijany. Tak mało z nich machało mi, że w ogóle przestałem się przejmować i patrzeć na przeciwny pas ruchu, więc nie wiem, ile pozdrowień ja sam zignorowałem.
Długi podjazd drogą przez dolinę zakończył się chłodnym zjazdem. Wieczór był nie tylko widoczny. Rozglądałem się powoli za schronieniem, ale kończyła mi się woda, więc trzeba było też znaleźć jakiś sklep. Wszystko jednak zamknięte, aż trafiłem do miasta, a na jego obrzeżach do supermarketu. Trochę się obawiałem zostawić rower bez opieki, bo po parkingu kręciły się grupki podejrzanych osób, ale zaryzykowałem i niczego nie straciłem.
Myślałem o noclegu gdzieś w lesie pod zamkiem, ale zauważyłem miejsce piknikowe całkiem niedaleko, więc tam się skierowałem. Po drugiej stronie znajdowały się zabudowania, ale skryłem się głęboko w krzakach i miałem nadzieję, że nikt mnie nie zauważy. Chyba nie dostrzegł mnie też mieszkaniec, który zawracał autem na drodze obok.

Kategoria kraje / Czechy, po zmroku i nocne, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, za granicą, rowery / Trek, wyprawy / Austria 2016

Na chwilę do Wiednia

  141.06  08:21
Ależ oczywiście, że nie mogło zabraknąć Wiednia, skoro już tak blisko niego się znalazłem. Nie sądziłem, że plan się uda, ale osiągnąłem cel całkiem szybko. Co tam widziałem i dlaczego tak mało – o tym właśnie dzisiaj, w relacji z piątego dnia podróży.
Noc miałem dosyć nieprzyjemną. Nie żeby coś, ale wczoraj zaczęło padać i wciąż padało, gdy wstawałem. Pod namiotem czułem „powódź”, w dodatku zamek w drzwiach tropiku okazał się odrobinę nieszczelny i kapało do wewnątrz. Spakowałem się i wyszedłem. Po całonocnych opadach pod moim namiotem utworzyła się kałuża. Na szczęście wysokiej jakości podłoga zapobiegła dostaniu się wody do środka.
Chyba popełniłem głupotę. Wczoraj zastałem zamkniętą recepcję kempingu, a dzisiaj poszedłem zapłacić za noc w jeziorze. Kosztowało mnie to 14 euro, co jest absurdem. Mogłem po prostu stamtąd pojechać. Czasami bycie dobrym się nie opłaca. Śniadanie zjadłem w restauracji kempingowej, co kosztowało mnie połowę ceny noclegu. Tym samym zostałem z jakimiś dziesięcioma euro w kieszeni.
Trzeba było uciekać jak najszybciej z drogiej Austrii, aby nie stracić reszty oszczędności. Pojechałem jeszcze do centrum w Tullnie, ale zabłądziłem. Zabłądziłem też, wyjeżdżając stamtąd. Brak szczegółowej mapy dawał się we znaki. Na szczęście powoli przestawało padać, więc mogłem wyciągać papierową mapę i patrzeć na ślad w Garminie. Z tego wszystkiego do południa nie miałem na liczniku nawet 10 kilometrów. Na obrzeżach miasta naszły mnie wspomnienia, bo jest ono otoczone zielonymi górami, zupełnie jak Kioto w Japonii. Te góry z kolei były moim celem na obiad. Nie chciałem jechać do Wiednia wzdłuż Dunaju. Wybrałem trudniejszą trasę. Zaczęła się ona niekończącymi się serpentynami, a potem długimi prostymi, aby po kilku pagórkach zakończyć się długim zjazdem. Niestety mokry hamulec (tylny w ogóle przestał hamować) oraz mokra droga nie pozwalały mi poszaleć.
Na wiedeńskich przedmieściach trafiłem na sporo dróg dla rowerów, potem długo, długo nic i centrum przepełnione przywilejami dla rowerzystów. Niestety brak mapy nie dawał mi dużych możliwości na zwiedzanie. Nie mogłem znaleźć punktu informacji, a nie wpadło mi też do głowy, aby o jego lokalizację zapytać. Musiałem się zadowolić jazdą przed siebie i oglądaniu przypadkowo napotkanych miejsc. Całe szczęście moją uwagę przykuły ładne elewacje, którym przyjrzałem się bliżej, na wespół z innymi turystami.
Moje przypadkowe zwiedzanie skończyło się na tym, że w którymś momencie zacząłem jechać nad Dunaj. Zabłądziłem przy tym kilka(naście) razy, ale w końcu dotarłem, a i to nie do końca, bo trafiłem na cypel i musiałem się wracać. Potem znowu droga donikąd, aż w końcu trafiłem na szlak EuroVelo 6 – ten wzdłuż Dunaju – i trzymałem się go, bo wiedziałem, że w końcu doprowadzi mnie do mojego kolejnego celu – Bratysławy. Na wałach naddunajskich spotkałem idealne miejsca pod namiot. Jaka szkoda, że było tak wcześnie, bo bez zastanowienia rozbiłbym się właśnie tam. Było pusto, więc nikomu nie zrobiłoby to różnicy. Tylko ten wiatr, prawie że huraganowy, ale można się było mu przeciwstawić, bo inaczej nie udałoby mi się wrócić z tamtych dwóch ślepych dróg.
Nie spodobało mi się na szlaku wzdłuż Dunaju. Chciałem go kiedyś przejechać, ale teraz rozmyśliłem się. Monotonne widoki drogi oraz drzew wokół to nie jest coś, co chciałbym widzieć przez kilka dni jazdy po szlaku. Miałem o tyle dobrze, że wiatr wiał w plecy, więc mogłem szybciej stamtąd uciec. Ale i tak droga ciągnęła się w nieskończoność.
Zmierzch zaczął zapadać, gdy akurat pojawiła się cywilizacja. Niestety nie widziałem dobrych miejsc na rozbicie namiotu, a nawet trafiałem na ostrzeżenia zabraniające biwakowania. Koniec końców nie chciałem zostać w Austrii ze względu na wysokie ceny. Z poszukiwaniami miejsca na nocleg dotarłem aż do Słowacji. Tam na mapie wypatrzyłem kemping na obrzeżach Bratysławy. Pojechałem doń, bo obawiałem się noclegu na dziko w Słowacji.
Bratysława nocą jest przepiękna. Zamek na wzgórzu świeci się z daleka. Gdybym tylko mógł, posiedziałbym i pogapił się na to miasto jeszcze długo, ale gonił mnie czas, a dystans do kempingu zmniejszał się bardzo powoli. Gdy już do niego dotarłem, było po godz. 22. Zastałem tam strażnika (albo policjanta, jak było napisane na stróżówce). Wydawało mi się, że mnie obserwuje, a on najprościej w świecie spał na siedząco z głową wpatrzoną w okno. Gdybym to wiedział, przeszedłbym obok, rozłożył się na polu i zasnął. Dogadaliśmy się po polsku i słowacku. Za 5 euro dostałem klucz od łazienki, która i tak była otwarta, a potem poszedłem spać. Trafiłem na najgorsze pole kempingowe, na jakim do tej pory spałem. Nawierzchnia była pokryta takimi bruzdami, że musiałem mocno wydeptać wszystkie grudy ziemi zanim zacząłem się rozbijać. Absolutnie nieprofesjonalne podejście do turystyki. Jeszcze ten mokry namiot po poprzedniej nocy. Zaczęło też kropić. Znowu?

Kategoria kraje / Słowacja, kraje / Austria, góry i dużo podjazdów, po zmroku i nocne, pod namiotem, setki i więcej, terenowe, z sakwami, za granicą, rowery / Trek, wyprawy / Austria 2016

Kolorowe Czechy

  131.04  07:30
Dzisiaj trochę więcej Czech niż Polski. Niestety bez Czeskiej Szwajcarii, którą mieliśmy w pierwotnych planach. Pojďme daleko dopředu.
Pobudka o 7. Spało się przyjemnie, noc była zdecydowanie lepsza od tej sprzed miesiąca. Nie wiem jednak jakie temperatury dochodziły, bo miałem tylko termometr w liczniku Sigmy. Podczas śniadania zrewidowaliśmy nasze plany. Zamiast kontynuować podróż szlakiem ER-2 w kierunku ziemi kłodzkiej, pojechaliśmy od razu na południe. Szybko przekroczyliśmy granicę. Na tyle szybko, że nie udało się nam znaleźć kawiarni. Na szczęście po kilku kilometrach Jarek zauważył rower przymocowany do elewacji budynku, który z kolei okazał się być kawiarnią. Baristka przygotowała kawę w prawdziwej maszynie do przyrządzania kawy. Tak pysznej już dawno nie piłem.
Potem czekał nas bardziej stromy podjazd, za którym się rozstaliśmy. Jarek ruszył do Pecu pod Sněžkou, a ja do Trutnova. Dokąd dalej? Sam nie byłem pewien. Zbadałem mapę na kilka sposobów i uznałem, że na południe będzie najlepiej. Wiatr nie był jednak skory do współpracy i zmienił się z północno-wschodniego na południowo-wschodni. Nawet nie myślałem o poddaniu się jego woli i jechałem dalej, wybierając drogi lokalne. Dojeżdżając do Jaroměřa, pokonałem ostatnie pagórki. Potem wypłaszczyło się tak bardzo, że można by było przysnąć, gdyby nie wiatr. No i stukanie. Z jakiegoś powodu hałas zwiększył się i każdy obrót korbą powodował monotonny dźwięk. Zacząłem się obawiać, że rower może odmówić posłuszeństwa w trakcie tej wyprawy. Obawiałem się tego o tyle, że mogło mnie nie być stać na naprawę w czeskim serwisie. Jednakże jeszcze nikomu od czterech lat nie udało się rozwiązać problemu stukania, więc pozostawała nadzieja, że rower ma po prostu gorszy dzień.
Nie mogłem znaleźć żadnej restauracji w Jaroměřu, więc zatrzymałem się pod Tesco. Niby dzisiaj święto w Czechach, sklepy pozamykane, a taki hipermarket otwarty. Jako ciekawostka, zauważyłem tam ciastka polskiej produkcji, ale sygnowane firmą Bahlsen, idealnie imitujące Krakuski. Jak się okazało, Krakuski są własnością Bahlsen GmbH & Co. KG. A ja myślałem, że to takie polskie słodycze.
Do miasta Hradec Králové chciałem się dostać, omijając drogi krajowe, ale nawet na lokalnych było strasznie dużo aut. Teraz zauważyłem, że całą tę drogę mogłem pokonać drogą dla rowerów, która rozciąga się między tymi miastami wzdłuż rzeki Łaby (czes. Labe). Takie są uroki podróży bez planów.
Hradec Králové zaskoczył mnie liczbą dróg dla rowerów, których są tam dziesiątki, a jeszcze gdy dodać tę do Jaroměřa... Mają też piękną starówkę. Objeździłem ją kilkakrotnie w poszukiwaniu restauracji, aż się zatrzymałem w Czarnym koniu (Černý kůň). Zamówiłem czeskie specjalności (zupę oraz łososia) i postanowiłem każdego dnia mojej podróży próbować lokalnej kuchni. W ogóle mało ludzi widziałem w miastach. To z powodu święta?
Pozostały mi 2 godziny do zachodu słońca. Uznałem, że nie opłaca mi się jechać do kempingu, który był w okolicy (za krótki dystans dzienny) i ruszyłem do innego, oddalonego o kilkadziesiąt kilometrów na południe. Niestety zmierzch złapał mnie szybko. Do Konopáča dojechałem po zmroku. Na miejscu jednak zastała mnie niespodzianka. W informatorze turystycznym, który dostałem podczas tegorocznych Międzynarodowych Targów Turystycznych we Wrocławiu, była informacja, że ośrodek jest otwarty od 1 maja, czyli od dzisiaj. Z informacji umieszczonych na bramie kempingu zrozumiałem, że jest on całoroczny, ale gdy spróbowałem dogadać się z Czechami spotkanymi na terenie ośrodka (był czynny jakiś bar), powiedzieli oni, że otwarte jest tylko latem. Nakierowali mnie na hotel, ale mnie nie stać na taki luksus. Wydałbym tam pewnie wszystkie moje oszczędności, dlatego zacząłem się kręcić po okolicy w poszukiwaniu odludnego miejsca, ale ciągle napotykałem jakieś budynki. Wszystko wydawało się takie jakieś puste, ale gdy przyjrzeć się uważniej, to można było dostrzec, że ktoś tam mieszka, że ktoś lada chwila może wyjść i przegonić. Dostałem się na teren parku, ale uznałem, że nie jest to dobre miejsce na obóz. Na mapie wypatrzyłem miejsce postoju w lesie i pomyślałem, że może mi się poszczęści, jak wczorajszego wieczoru. Nic z tego – zastałem tam tylko zniszczoną ławkę. Ruszyłem więc dalej, przez las, aby dostać się nad jezioro. Nie pojechałem daleko, a zaraz pokazała się kolejna ławka, obok której było idealnie dużo przestrzeni, aby rozłożyć namiot. Po chwili namysłu zbadałem podłoże i rozbiłem się na noc. Bolały mnie chyba wszystkie mięśnie i byłem strasznie zmęczony. W dodatku czułem gorąco. To chyba kolejna warstwa brudu mnie tak rozgrzewała. Miałem w planach zatrzymywać się na kempingach co drugi dzień. Zobaczymy.
Králové to królowie, a mnie wciąż po głowie chodzi kolorowe. Kolorowe Czechy.
Kategoria kraje / Polska, kraje / Czechy, Polska / dolnośląskie, góry i dużo podjazdów, po zmroku i nocne, pod namiotem, setki i więcej, terenowe, z sakwami, za granicą, ze znajomymi, rowery / Trek, wyprawy / Austria 2016

Sakura no ki

  46.11  02:07
Zaledwie kilometr od mojego biura rośnie piękna sakura. Ta japońska odmiana wiśni już od wieków zachwyca swym kolorem i zapachem miliony osób. Choć wspomniane drzewa mijałem od dwóch lat, to dopiero wczoraj przyciągnęły mnie swoim zapachem. Dzisiaj chciałem się podzielić szczęściem z innymi.
Tak naprawdę nie znam się na roślinach i nie mam pojęcia, czy jest to odmiana wiśni japońskiej i czy w ogóle jest to wiśnia, ale i tak jej widok wywołał we mnie tęsknotę za Japonią. Odwiedziłem ten kraj w zeszłym roku. Moja pierwsza podróż samolotem (przynajmniej będę miał łatwiej w czasie podróży latem na Islandię). Rozważałem wtedy zabranie roweru, ale Japonię najlepiej zwiedza się pieszo. A dla upartego i rower można wypożyczyć za przystępną cenę. Chciałbym kiedyś tam wrócić, ale tak na kilka lat. A może wcześniej zacznę włóczyć się po świecie?
Wybrałem się do Zielonki. Byłem tam niedawno, jednak nie miałem innego pomysłu. Ciepło wyciągnęło ludzi z domów i od kilku dni jest coraz tłoczniej na ulicach. Niestety są to bezmyślni ludzie, którzy blokują sobie nawzajem drogę i powoli muszę zacząć się rozglądać za lepszą trasą do pracy i do domu – z dala od dróg dla rowerów, bo na nich robi się coraz mniej bezpiecznie.
Dzisiaj wybrałem się po raz pierwszy tego roku w spodenkach. Do tego koszulka i wiatr we włosach (serio, muszę je obciąć). Jechało się świetnie, a do tego na liczniku same wysokie liczby. Jeno w Poznaniu trzeba było zwolnić, bo ludzi jak mrówek. Będąc w puszczy, pomyślałem o starych śmieciach i ruszyłem do Wierzonki, a potem do Poznania. Coś mi jednak nie pasowało – najwidoczniej tak dawno tamtędy jechałem, że zapomniałem o jakimś skrzyżowaniu i ostatecznie wylądowałem w złym miejscu, bo na starej krajowej piątce. Gdy wjeżdżałem do Poznania, zaczynało zmierzchać, a na drogach dla rowerów pojawiali się kretyni oślepiający pieszych i rowerzystów. I znów krew się gotuje, choć kiedyś byłem takim spokojnym człowiekiem.
W weekend uznałem, że mam dość problemów z telefonem do nagrywania tras, więc wyczyściłem mu pamięć i znów zaczął działać. Pojawił się inny problem, bo ze sklepu z aplikacjami zniknęły dwie apki, z których korzystałem, czyli Traseo oraz Moje trasy na Androida. Zniknięcie tej drugiej, wydanej przez Google, było dla mnie wielkim rozczarowaniem. Jedna z najlepszych aplikacji do nagrywania tras. Brak kopii wymusił na mnie znalezienie alternatywy. Przetestowałem kilka zamienników i jak do tej pory najlepszym jest GPS Logger, aczkolwiek bardzo mi się nie podoba jego sposób oszczędzania baterii. Wyłącza i włącza GPS co 3 sekundy. Nie wydaje mi się, aby to było jakieś optymalne rozwiązanie. Co w wypadku, gdy nie będzie mógł odnaleźć sygnału? Trzeba by powrócić do pomysłu napisania własnej aplikacji.
Sakura no ki, czyli drzewo wiśniowe. Coś mi się widzi, że będę koło niego przejeżdżał codziennie.
Kategoria kraje / Polska, po zmroku i nocne, Puszcza Zielonka, terenowe, Polska / wielkopolskie, rowery / Trek

Warta warta wyprawy

  239.69  13:12
Skoro plan był, to czemu by go nie wykonać? Warta czekała na mnie, a ja nie po to spędziłem noc na dziko, żeby tak sobie zawrócić. Spakowałem manatki i pojechałem dalej, znów w stronę słońca.
Tej nocy nie spędziłem najlepiej. Kawał drogi za Poznaniem zorientowałem się, że nie zabrałem materaca. Miałem nikłą nadzieję, że uda mi się pożyczyć karimatę na kempingu, ale ponieważ wylądowałem na szczerym polu, to nie było co szukać wygód. Wsunąłem się w nowy śpiwór marki Fjord Nansen o temperaturze komfortu 1 °C i poczułem, że jest mi strasznie ciepło. Martwiłem się, że przez to nie zasnę, ale problem się rozwiązał po jakiejś godzinie, bo zacząłem odczuwać zimno. Ubrania, które rozłożyłem pod śpiworem dały odrobinę izolacji, ale i tak mną telepało. Wydawało mi się, że nie spałem tej nocy. Rano jednak opaska Xiaomi Mi Band, której używam od pół roku do monitorowania snu pokazała, że spałem 10 godzin (nie wiem tylko, czy uwzględniła zmianę czasu), ale z kilkoma przebudzeniami. Teraz będę o tyle mądry, że sprawię sobie karimatę, aby się tak nie męczyć. Nie znam jedynie temperatury, jaka panowała w nocy, bo mój nowy licznik nie umie zapamiętać skrajnych wartości.
Spakowałem się, choć wszystko było pokryte rosą oraz ziemią, na której się rozbiłem (nie udało mi się trafić na łąkę). Pojechałem do zamku Czartoryskich, bo zauważyłem go wczoraj na mapie. Zakaz jazdy rowerem po parku okalającym zabytek trochę mnie zniechęcił, więc przespacerowałem się tylko chwilę i poszukałem ławki, aby zjeść śniadanie. Wyznaczyłem drogę do Warty i pojechałem. Wzdłuż krajowej dwunastki drogi dla rowerów ciągną się niemiłosiernie. W Kaliszu zatrzymałem się tylko na kawę i podczas przeprawy przez rzekę wpadłem w pułapkę tamtejszych inżynierów. Przy drodze stoi zakaz wjazdu rowerem, obok ciągnie się jakaś droga dla rowerów, która kończy się na rzece. Na most wjechać się da, ale po starej, nieprzystosowanej do ruchu rowerowego (serpentyna na „kilkanaście” zakrętów) pochylni. Po drugiej stronie musiałem po czymś podobnym (jeszcze więcej zakrętów) zjechać. To jeszcze nic, bo dalej jest kolejna rzeka i tam droga dla rowerów też kończy się na korycie rzecznym. Trzeba wciągnąć rower na kolejny most, ale tym razem... po schodach. Dla wprawy trzeba go jeszcze znieść. Dalej było ciut lepiej. Gdy się wydostałem z podłych dróg (czyt.: dziur) dla rowerów, do Opatówka pojechałem po szerokim poboczu. Za miastem już nie było tak dobrze, ale na szczęście ruch dzisiaj nie przytłaczał.
Do miasta Warty dojechałem po południu. Późno, ale udało się. Chciałem wybrać się nad rzekę Wartę, jednak dopiero teraz zorientowałem się, że to kilka dodatkowych kilometrów. Zrezygnowałem z tego pomysłu i pojechałem – w końcu z wiatrem – w kierunku domu.
Zachód słońca złapał mnie za Stawiszynem, ale znów – puste drogi pozwalały mi jechać środkiem, więc położyłem się na lemondce i od czasu do czasu zerkałem na lusterko, czy coś nie jedzie. Aha, bo kilka tygodni temu zamontowałem na kasku lusterko Zéfal Z-Eye. Na początku trudno było się do niego przyzwyczaić, ale jest bardzo przydatne (no chyba że ghost rider wyjedzie na ulicę nocą). Do tego ludzie stają się bardziej ciekawscy.
Początkowy plan przekroczenia Prosny w Choczy znów zmieniłem i pojechałem do samych Gizałek. Dalej Żerków, Nowe Miasto. Na krajowej 11 był większy ruch, dlatego jak najszybciej z niej zjechałem. Niestety na źle oznaczone drogi, które miały być z asfaltu, a były drogami polnymi. W Środzie Wielkopolskiej chciałem napić się herbaty, ale nie mieli gorącej wody. Przegryzłem coś i wychodząc ze sklepu, zauważyłem, że właśnie go zamknęli, a ja byłem ostatnim klientem. Pierwszy raz trafiłem na Orlen, który nie jest czynny całą dobę. A może powodem jest poniedziałek wielkanocny? Nie ma to jak święta w podróży.
Miałem już niedaleko do domu, ale w połowie drogi, jaka mi pozostała ze Środy, zmienił się wiatr – na przeciwny. A myślałem, że będę pierwszy. Nie było jednak najgorzej i w domu zameldowałem się gdzieś o godz. 2 czasu letniego. Bateria w telefonie wyczerpała się po cichu przed centrum w Poznaniu, ale dorysowałem ślad, żeby jak zawsze mieć wszystko udokumentowane. Może kiedyś uda mi się zrealizować plan stworzenia mapy wszystkich moich śladów. Ciekawe, jak by to wyglądało.
Ach, takiej wycieczki właśnie było mi potrzeba.
Kategoria Polska / łódzkie, kraje / Polska, po zmroku i nocne, pod namiotem, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, z sakwami, rowery / Trek, dojazd pociągiem

Kategorie

Archiwum

Moje rowery