Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

po zmroku i nocne

Dystans całkowity:42647.00 km (w terenie 3103.63 km; 7.28%)
Czas w ruchu:2219:38
Średnia prędkość:19.10 km/h
Maksymalna prędkość:70.40 km/h
Suma podjazdów:290535 m
Maks. tętno maksymalne:150 (76 %)
Maks. tętno średnie:160 (81 %)
Suma kalorii:108246 kcal
Liczba aktywności:520
Średnio na aktywność:82.01 km i 4h 18m
Więcej statystyk

Do Rawicza i prawie 250 km

  168.81  07:56
Zaczął się leniwy poniedziałek. Po dwóch tygodniach deszczu przeplatanego wymówkami udało mi się wybrać na rower. Pogoda podpowiedziała, abym zaliczył kilka gmin na południu. Przy 4 °C, chłodnym wietrze z północy i lekkim śniegu ruszyłem do Rawicza.
Po mieście przemknąłem leniwie. Nieliczni ludzie spacerowali tu i ówdzie, młodzieniaszki z pistoletami na wodę polowali na białogłowy, jedynie aut niezmienna liczba na drogach. Nic szczególnego. Do Puszczykowa dojechałem znanymi drogami, potem trochę pobłądziłem, musiałem objechać rozkopaną drogę w Mosinie (znaki objazdu zniknęły za pierwszym zakrętem), a do Śremu dojechałem przez Manieczki. Już wtedy zaczynałem odczuwać zmieniający się wiatr z północnego na północno-wschodni. Mierzyłem się z tą przeciwnością aż do Pogorzeli.
Poniedziałek wielkanocny jest dniem wolnym od pracy i niełatwo było spotkać czynny sklep. Pozostały mi stacje benzynowe. Zatrzymałem się w sumie na dwóch. Nie marnowałem czasu, ponieważ pociąg odjeżdżał z Rawicza tuż przed godziną 18. Może gdybym wyszedł wcześniej, nie byłoby takiego spinania się.
Za Pogorzelą wiatr przestał złośliwie przeszkadzać. Nawet słońce wyszło zza chmur. Tę radość psuła jedynie świadomość o tym, że nie zdążę na wcześniejszy pociąg. Na kolejny trzeba czekać ponad 2 godziny, więc już niespiesznie przemęczyłem się z bocznym wiatrem do Miejskiej Górki, potem przecierpiałem kawałek drogi krajowej i dotarłem do Rawicza. Zrobiłem rozjazd w kierunku dworca, dowiedziałem się, że kasa jest nieczynna, a na pociąg poczekam 40 minut. Pomyślałem, żeby spędzić ten czas, objeżdżając uliczki miasta.
40 minut to dużo, prawda? Mógłbym na przykład dojechać do następnej stacji. Tylko którą wybrać? Pojechać do Żmigrodu z wiatrem? Daleko. A jeżeli nie zdążę przed pociągiem? To ostatni dzisiaj. Musiałbym wracać taki kawał. A może na północ? Pod wiatr. Miałbym jednak jakąś przewagę nad pociągiem. Ruszyłem na północ. Wiatr nie był taki straszny, ale powyżej 21 km/h ciężko się było rozpędzić.
W połowie drogi przyszły wątpliwości. A jeśli nie zdążę? Ten wiatr mocno mnie opóźnia. Trzeba było kręcić się po Rawiczu. Nie zdołam nawet zrobić rozjazdu. O której ten pociąg? Mogłem przynajmniej to sprawdzić. Dojechałem do Bojanowa. Pociągu nie ma, pojechał 3 minuty temu. Opadam z sił, wyciągam resztki jedzenia i patrzę na przedostatni tego dnia pociąg. Jechał do Wrocławia. Tylko co robią ci pozostali ludzie? Pociąg do Leszna dopiero za 2 godziny. Opóźnienie. Tak się ucieszyłem. Jeszcze w drodze marzyłem o tym, aby się spóźnił. Szczęściarz ze mnie. W przeciwnym wypadku dodatkowe 100 km. Nie przy takim zmęczeniu, a i jutro do pracy.

Kategoria kraje / Polska, po zmroku i nocne, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, dojazd pociągiem, Wielkopolski Park Narodowy, rowery / Trek

Margonin i dłuższy powrót

  195.88  10:08
Dzisiaj postanowiłem pojechać do Margonina. Nie wyrysowałem żadnego planu. Po prostu pomyślałem, że dobrze będzie zajechać w kilka miejsc i przebyć odcinek, który omyłkowo zaznaczyłem na ściennej mapie jako przebyty. Wycieczka miała być pętlą, ale tylko z początku.
Po godz. 10 było nawet ciepło. Aż 4 °C w słońcu. Wiało ze wschodu, ale nie jakoś mocno. Rękawice wiosenne zmieniłem na zimowe po kilku kilometrach jazdy w kierunku puszczy Zielonka. Po wjechaniu do lasu od razu zero stopni, ale duża ilość piachu rozgrzewała mnie do samego końca. W Niedźwiedzinach napotkałem zagrodę z osłem, baranem i jeszcze kilkoma zwierzakami. Zupełnie jak w Duninie pod Legnicą. Szkoda, że zgraja była zajęta jedzeniem. W międzyczasie minąłem jegomościa na spacerze z psem, choć nie wiem, czy spacer jest właściwym określeniem. Ów jegomość jechał autem. Dla wyjaśnienia dodam, że pies biegł przed pojazdem.
W terenie jechało się ślamazarnie. Na asfalcie mogłem odpocząć, przynajmniej dopóki wiatr nie zaczął wiać poza zabudowaniami. Przynajmniej temperatura podskoczyła. W Skokach przykra niespodzianka. Wzdłuż nowego asfaltu zrobili zakaz wjazdu rowerem i obok wąskie drogi dla rowerów. Dobrze, że z asfaltu. Szkoda, że dowalili progi zwalniające. Bliżej centrum asfalt zamienił się na standardową kostkę brukową i niebezpiecznie blisko umieszczone dojazdy do posesji. Na znaku drogowym Skoki „chwalą się”, że są miastem prorowerowym. Kpina.
Znów wjechałem w teren. Miałem to szczęście, że od puszczy (choć z przerwami) jechałem Cysterskim Szlakiem Rowerowym. Później szlak przepadł. Jest to szlak typu pętli, dlatego spróbuję go kiedyś przejechać w całości. Kilku miejsc leżących przy nim jeszcze nie widziałem.
Chyba nie potrafię uczyć się na błędach. Powoli robiłem się głodny, a w plecaku nie miałem niczego do jedzenia (poza wodą). Gdy w końcu spotkałem sklep, to okazało się, że nie mam przy sobie gotówki, a do płatności kartą brakowało mi dużo. Głodny, zrobiłem zakupy dopiero w Margoninie. Pełen energii – albo raczej z pełnym brzuchem – szarpnąłem się na dodatkową gminę i ruszyłem do Szamocina. Stamtąd zaś do Chodzieży. Miałem jechać z wiatrem, ale ten najwidoczniej ucichł. Już jadąc do Margonina, widziałem farmę wiatrową, na której naliczyłem tylko 5 aktywnych wiatraków. Podobno to największa farma w Polsce, więc mnie dziwiło, że jest tak mało aktywna.
Miałem dziwnie dość tej wyprawy. Chciałem już wrócić do domu, zjeść kolację, odpocząć i pójść normalnie spać. Dojechałem do dworca kolejowego w Chodzieży, dowiedziałem się, że mam ponad godzinę do pociągu i, wahając się chwilę, ruszyłem do Budzynia. Zaczął zapadać zmierzch, ja opadałem z sił, a w oddali widziałem toczący się pociąg – mój pociąg. W Budzyniu zaczęła się wyczerpywać bateria w telefonie do nagrywania tras. Zawróciłem do dworca kolejowego i rzuciłem okiem na rozkład jazdy, na którym do pociągu miałem prawie 2 godziny. Znów było mi szkoda czasu, a i temperatura spadła poniżej zera, stąd też nie było mi na rękę tak tam stać. Niestety najkrótszą drogą do Rogoźna okazała się droga krajowa, ale pojechałem nią. Nie była to zła decyzja. Poza kilkoma niebezpiecznymi odcinkami zaprojektowanymi przez baranów, droga była wygodna, pobocze szerokie.
Zrobiło się jeszcze chłodniej i temperatura wynosiła od -3 °C do -1 °C. Przestawałem czuć dłonie, gdy wpadłem na pomysł założenia drugiej kurtki. Była ona błogosławieństwem, bo nie dość, że zrobiło mi się ciepło w tors, to odzyskałem sprawność w rękach (ręce trzymałem w rękawach). O dziwo na stopy nie narzekałem, mimo że założyłem lekkie adidasy.
Tuż przed Rogoźnem trafiłem oczywiście na szczyt inteligencji miejscowych inżynierów – szatański zakaz wjazdu rowerem i droga dla rowerów po lewej stronie za głębokim rowem, bez możliwości wjazdu na nią. Jak tu legalnie się przedostać? Wjeżdżając do rowu, niszczysz zieleń, jadąc prosto, łamiesz zakaz. Barany.
Zrobiłem rozjazd, bo akurat miałem 20 minut do pociągu i pomyślałem, aby poszukać czegoś na kolację. Na stację wróciłem na 4 minuty przed przyjazdem pociągu. Już go widziałem, gdy przypomniałem sobie, że nie mam gotówki. Co zrobić? Biedociągi nie obsługują kart płatniczych, w pobliżu brak bankomatu, narażać się na mandat też nie chciałem, a był to ostatni pociąg. Nie wsiadłem, spojrzałem na mapę i ruszyłem na południe. W domu znalazłem się po północy.

Kategoria kraje / Polska, po zmroku i nocne, Puszcza Zielonka, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, rowery / Trek

Piła II

  133.02  05:43
Nawiązując tytułem do jakiegoś filmu, postanowiłem odwiedzić Piłę po raz kolejny. Chcę odrobinę poprawić mapę przebytych dróg, aby nie tworzyły one odcinków, tylko złudnie wyglądające pętle. Wygląda to wtedy ładniej na mapie.
Było ciepło, czasem nawet ponad 15 °C. Wybrałem północ, jak zwykle z uwagi na wiatr. Po ciężkim wstępie, w którym próbowałem w miarę prosto wydostać się z Poznania, zaczęła się ta wygodniejsza część. Wpakowałem się do zachodniego klina zieleni, ale już teraz trzeba się trzymać od takich miejsc z daleka. Sezonowcy poczuli ciepło i wyciągnęli swoje hałaśliwe rowery. Spotkałem też kilku kolarzy, ale w przeciwieństwie do wczorajszego wypadu, dzisiaj nie wszyscy byli burakami, a jeden nawet pomachał mi jako pierwszy.
Do Szamotuł dojechałem bez przygód, w mieście zjadłem obiad i skierowałem się na Obrzycko. Niestety znów wjechałem na tamtą ohydnie dziurawą drogę. Nie ma alternatywy, bo mostów na Warcie ze świecą szukać.
Trasy nie planowałem tak dokładnie. Po prostu spojrzałem na mapę i wiedziałem, które miejsca chcę zaliczyć. Znalazłem między innymi drogę leśną z Zielonejgóry, która była „skrótem” asfaltowej wojewódzkiej. Na mapie wgranej do telefonu niestety nie miałem żadnych danych o tamtej części Puszczy Noteckiej, więc ruszyłem w ciemno. Przejechałem kilka dróg o różnym podłożu, aż w końcu trafiłem na tę, którą widziałem na mojej mapie ściennej. Zrobiłem dokumentację fotograficzną i puszcza się skończyła. Potem znów było nudne pedałowanie przed siebie. Asfalt na szczęście był równy, w słuchawkach wciąż brzmiały angielskie konwersacje, tylko aut strasznie dużo. Po co oni wszyscy tak jeżdżą?
W Czarnkowie ostatecznie skręciłem na Trzciankę. Myślałem o skróceniu dzisiejszego dystansu przez Ujście, aby zdążyć na wcześniejszy pociąg powrotny, jednak jechało się tak dobrze, że nie mogłem tego zrobić. W dodatku jak mógłbym zaniechać zaliczenia dodatkowej gminy? Po drodze widziałem słońce chylące się nad horyzontem i byłem pewien, że nie zdołam dotrzeć na wcześniejszy pociąg. Niespiesznie kręciłem zgodnie z pierwotnym planem – w kierunku drogi krajowej nr 11. Zmodyfikowałem jednak swój plan, jadąc do Ujścia zamiast do Piły. Pobocze było szerokie, ale wolałem jak najszybciej uciec z tamtej zatłoczonej szosy. Wymyśliłem, żeby dojechać do pociągu spokojną drogą, którą wypatrzyłem na mapie. Była tak spokojna, że włączyłem swoją latarkę na maksymalny poziom jasności i jechałem jak autem ze światłami drogowymi. Światła odbijały się od znaków kilkaset metrów przede mną. Było tak cicho i pusto. Ciekawe dokąd mógłbym pojechać, aby być z dala od ludzi przez dłużej niż podczas przejazdu tamtą drogą.
Także od tej strony Piły nie było znaku. Najwyżej oznaczenie dzielnicy/osiedla Piła-Kalina. W centrum dotarłem przypadkiem do mostu, przed którym ostatnio mnie otrąbiono (baran nie znał przepisów, więc nie wiem, czym chciał się popisać). Pomyślałem, aby przejechać się drogą dla pieszych i rowerów wzdłuż rzeki Gwdy. Droga dla rowerów urwała się bezczelnie, więc wróciłem na ulice, dojechałem do deptaka, który pełni rolę rynku i skończyłem wycieczkę pod dworcem. Pociąg znów był przepełniony.

Kategoria kraje / Polska, po zmroku i nocne, Puszcza Notecka, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Wrocław – Żmigród

  51.36  02:34
Część druga mojego powrotu do Poznania. Dotarłem do Wrocławia, aby z bocznym wiatrem dostać się na kolejny pociąg w Lesznie. Nie wszystko potoczyło się pomyślnie. Cieszę się jednak, że mogę to pisać.
Jazda pociągiem nie była wygodna. Brakowało przedziału dla rowerów, a na pewnym przystanku jakaś starucha musiała usiąść na wysuwanym siedzeniu przy drzwiach (mimo wielu wolnych miejsc w szynobusie), przez co zablokowała moim rowerem przejście. Takich ludzi nie powinno się nawet wyprowadzać z domu.
Nie miałem planu, nie wiedziałem którymi drogami jechać. Jedyną opcją była droga krajowa nr 5. Głupi byłem, wybierając ją. We wrocławskim labiryncie udało mi się jakoś dotrzeć do właściwej drogi. Temu miastu jeszcze daleko do porządnych dróg dla rowerów bez kosmicznych nierówności czy progów zwalniających. Poszli na ilość, a nie jakość. A ile czasu trzeba poświęcić, aby się stamtąd wydostać. Zdecydowanie wolę małe miasteczka.
Prawie do Trzebnicy jechałem drogami dla pieszych i rowerów. Tylko z początku poruszałem się ulicą, bo miała szerokie pobocze. Gdy pobocze zniknęło, musiałem uciekać przed olbrzymią liczbą aut i tirów. Ominąłem obwodnicę Trzebnicy, żeby choć chwilę odpocząć od aut. Niestety tylko na chwilę, bo zaraz znów znalazłem się na tej ruchliwej drodze. Radość przynosiły mi przystanki, na których wcinałem od czasu do czasu zrobione przez Bożenę babeczki, które zostały z imprezy. Polecam, były pyszne. W przyszłym roku też mogłyby się pojawić ;)
Zapadł zmrok, założyłem żółtą kamizelkę z odblaskami i, świecąc jak choinka, jechałem dalej skrawkiem asfaltu, aż w pewnym momencie zobaczyłem cztery reflektory pakujące prosto na mnie. To bezmózgi yeti w swojej kolubrynie zaczął wyprzedzać tir. Skończyłbym źle, gdybym nie uciekł na pobocze. Pozbierałem się i – z olbrzymią dawką adrenaliny – zacząłem jechać dalej. Myślę teraz o porządnej kamerce, bo nawet nie miałem możliwości sprawdzenia numerów rejestracyjnych tamtego mordercy.
W Żmigrodzie pojechałem przez miasto, przez martwe miasto. Żywej duszy nie spotkałem w drodze do dworca. Chciałem sprawdzić godziny odjazdu pociągów. Ostatni pociąg do Poznania jechał w ciągu ponad pół godziny, więc nie zdążyłbym nawet dotrzeć do kolejnej stacji, a co dopiero do Rawicza czy Leszna. Myśli o konieczności powrotu do Poznania z wiatrem prawie w twarz oraz ryzykiem zginięcia na drodze postawiły sprawę jasno – czekam na pociąg i wracam nim do domu. Tyle przygód mnie wystarczyło.
Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, po zmroku i nocne, z sakwami, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Po śniegu przez poligon

  34.17  01:57
Ta sobota była jakaś taka ospała. Wyszedłem się przejechać dopiero przed wieczorem i żałuję, że zrobiłem to tak późno. Rano była ujemna temperatura, padało trochę śniegu, ale lepsze to niż deszcz. Pojechałem na poligon, bo nie miałem innego pomysłu.
Do Biedruska dostałem się szlakiem rowerowym wzdłuż Warty. Drogi terenowe były wyślizgane przez blachosmrody, więc trzeba było uważać. Spotkałem po drodze rowerzystę, który mnie ostrzegł przed śliską drogą, ale musiał wyolbrzymić sprawę, bo nie spotkało mnie nic, czego nie widziałem wcześniej na szlaku. Minąłem też kilometraż maratonu Warta Challenge. Wychodzi na to, że trwał on tego samego dnia. Miałem szczęście, że nie pokrzyżowali mi planów. Później jeszcze zobaczyłem nowe słupki z innym kilometrażem, też dla biegaczy. Jeszcze trochę i biegających będzie więcej niż rowerzystów.
Popełniłem błąd, jadąc na poligon z Biedruska do Złotnik. Miałem całą drogę pod wiatr. W dodatku zaczął padać deszcz. To była strasznie męcząca wycieczka. Jedyne szczęście, że droga została odśnieżona. Ruch w tygodniu jest tam chyba większy niż na moim osiedlu. Powrót do Poznania też nie był łatwy. Przy ogródkach działkowych znów wpadłem w pułapkę blachosmrodziarzy. Było tak ślisko, że noga ślizgała się, gdy podpierałem się na rowerze. Jedynie dzięki powolnej jeździe udało mi się przeżyć, choć obróciło mną kilka razy. Potem jeszcze kilka razy źle skręciłem, zabłądziłem na jakimś osiedlu i, dzięki widokowi znanej mi reklamy, odnalazłem drogę do domu. Niech ta zima będzie zimą albo skończy z tym.
Kategoria kraje / Polska, po zmroku i nocne, terenowe, Polska / wielkopolskie, rowery / Trek

Stała się jasność – Convoy S2

  10.02  00:40
Od kilku miesięcy rozglądałem się za nowym oświetleniem na rower. Wpadła mi w oko latarka Convoy S2. Zamówiłem ją prosto z Chin. Przesyłka podzielona na 3 części dotarła w dwóch trzecich. W grudniu latarka, a na początku stycznia dostałem baterie. Paczka zawierająca ładowarkę oraz uchwyt na rower nie trafiły w moje ręce. W poniedziałek udało mi się dostać inny uchwyt. Za duży, ale stara dętka wpasowała się idealnie. Chciałem jazdy próbnej.
Jak jazda próbna, to oczywiście nocą. Niestety pogoda była na tyle okrutna, że spadł śnieg. Było bardzo jasno, ale mimo to pojechałem – do nieoświetlonego lasu na Morasku. Byłem tam sam, masa śniegu, nawet ciemno, a latarka spisała się idealnie. Nie ma porównania ze starą lampką. Tamta po prostu nie istnieje. Teraz tylko będę potrzebował ładowarki, bo chyba zamówione ogniwo jest na wyczerpaniu. Przydałaby się z pewnością instrukcja obsługi, bo od nadmiernego klikania poprzestawiałem sobie tryby i teraz tylko szczęśliwy traf pozwala mi na wybór pożądanego poziomu jasności czy trybu świecenia. Chciałbym się wybrać w suchą noc do lasu. Pewnie jeszcze trochę poczekam. Rower tymczasem płakał, gdy go czyściłem. Sól wysypali w mgnieniu oka, nawet na chodnikach. Potrzebuję mieszczucha do jazdy w niepogodę. Wtedy w ogóle mógłbym zapomnieć o tramwajach.
Kategoria kraje / Polska, Polska / wielkopolskie, terenowe, po zmroku i nocne, rowery / Trek

Z wiatrem do Inowrocławia

  135.67  06:03
Mawia się, że rowerzyści są szaleni. Cóż, nie chodzi mi o wariatów chodnikowych, a o charaktery. Dopadł mnie katar, a może to przeziębienie? Mimo tego nie siedziałem w domu. Szkoda mi było. Tak rzadko jeżdżę. Rower cierpi na krótkich dojazdach do pracy.
Rano ledwo żyłem, ale po kilku godzinach czułem się relatywnie dobrze. Wsiadłem więc na rower i ruszyłem przy 2 °C w kierunku Inowrocławia. Wybrałem drogę krajową, aby dostać się najpierw do Kostrzyna. Ruch zwyczajny, jak zawsze, gdy jeżdżę tamtą drogą. Słońce na niebie podniosło odrobinę temperaturę, ale na krótko. Gdy wjechałem na leśne drogi lasów czerniejewskich, gdzie śnieg zalega cienką warstwą, temperatura spadła poniżej zera. Szkoda, że miałem plan, bo było tam tak ładnie, że zatrzymałbym się tam na dłużej.
Jechałem drogami z wiatrem, aż dotarłem do kolejnego lasu, mniej bezpiecznego. Na prostej drodze wpadłem w poślizg. Winą obarczyć można blachosmrody, które śnieg leżący na drodze zbiły w lód. Na szczęście nie było to nic poważnego, bo upadłem na biodro. Szybko przestało boleć. Później uważałem, choć dalej już leśnicy „zaorali” drogę, która po zamarznięciu bez wątpienia mogłaby stać się polem doświadczalnym dla walców. Ja mogłem przećwiczyć jazdę techniczną.
Za Trzemesznem wjechałem na drogę krajową. Za plecami słońce czerwonym okiem łypało groźnie zza wysokich drzew. Trzeba było się sprężać, żeby szybko dostać się do Inowrocławia. Zwłaszcza że nie sprawdziłem rozkładu pociągów i nie wiedziałem, o której mam powrotny.
Wjechałem do województwa kujawsko-pomorskiego. Przez Mogilno dotarłem po zmroku do Janikowa. Zatrzymałem się pod sklepem, zjadłem kawałek kiełbasy jałowcowej, podobno kujawskiego specjału. Słaby ze mnie smakosz, bo nie czułem w niej niczego szczególnego. Potem zabrałem się w dalszą drogę, trochę bardziej na około, żeby zaliczyć kilka gmin więcej. Moja łapczywość się zemściła, gdy na ostatniej polnej drodze wpadłem w poślizg, znów na wyślizganym śniegu. Tym razem moja akrobacja była mniej efektowna i obtarłem sobie skórę pod kolanem. Na szczęście spodniom nic nie jest. W rowerze za to wykrzywiło się przednie koło, bo klocek zaczął lekko ocierać o obręcz. Zacząłem jechać bardzo wolno do końca tamtego terenowego horroru.
Do Inowrocławia dojechałem od dupy strony. Zakazy wjazdu roweru, chodniki z rozlatującej się kostki brukowej. Absolutnie nie polecam drogi krajowej w tym mieście. W ogóle dróg dla rowerów nie polecam. Jedna była pokryta takim lodem, że nie wiem, jak ją przejechałem. Na stacji przeczekałem niecałą godzinę. Na tymczasowym dworcu było zbyt gorąco, więc stanąłem z dala od wiatru. W pociągu ponownie nie było kontrolera biletów.
Kategoria Polska / kujawsko-pomorskie, kraje / Polska, po zmroku i nocne, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Za śniegiem przez Przemęt

  121.51  05:46
To będzie słaby miesiąc. Najpierw przez kilka dni szalał cyklon, przez co nawet do pracy jeździłem cuchnącymi tramwajami. Tydzień temu już miałem zacząć tegoroczne zaliczanie gmin, ale tym razem przeszkodziła mi mgła, która ograniczała widoczność do zaledwie kilkudziesięciu metrów. Postawiłem na bezpieczeństwo i zostałem w domu. Może i dobrze, bo taka pogoda utrzymała się do wieczora. Dzisiaj za to nie zważałem na niską temperaturę ani na zaskoczenie kierowców śniegiem. Właściwie to nie wiem kogo ten śnieg zaskoczył, bo w Poznaniu jest szara jesień.
Wczoraj spędziłem kilka godzin przy rowerze. W końcu zamontowałem regulator linki, bo brak możliwości szybkiego wyregulowania jej strasznie dawał się we znaki. Zajęło mi to tak dużo czasu, ponieważ linka była uszkodzona w dwóch miejscach i musiałem ją odrobinę skrócić. Tym samym zabrakło kilku centymetrów do przerzutki i musiałem poskracać pancerze. Całe szczęście, że wyszło idealnie i niczego nie zepsułem. Linka i tak będzie do wymiany, bo w serwisie spaprali robotę podczas montażu nowego napędu. Mam wrażenie, że zrobili to specjalnie, aby zarobić. To nie pierwszy raz.
Ruszyłem na południe do Mosiny. Na początku zaryzykowałem bez mapy, więc wpakowałem się w złą drogę, ale ostatecznie przez Puszczykowo dojechałem do marketu w Mosinie. Musiałem zatrzymać się, żeby coś zjeść, no i ta temperatura. Był 1 °C w Poznaniu, ale zaraz za granicami miasta dochodziło do -1 °C. Rąk nie czułem, musiałem przystanąć na dłuższą chwilę. Po wizycie w sklepie było znacznie lepiej. Później jednak pojawiły się mgły. Nie jakieś duże, ale widoczność spadła do kilkuset metrów. Temperatura zaczęła znów spadać.
Po zmianie łańcucha odczułem jakąś ulgę. Jechało mi się dużo lżej i często wrzucałem blat, bo za mocno się męczyłem przy wysokiej kadencji. Najgorsze jest to, że korzystałem ostatnio tylko z dwóch–trzech biegów i odczułem zużycie pozostałych zębatek. Coraz gorszej jakości robią te komponenty.
Dojechałem do Czempinia, tam wydało mi się, że mijający mnie kierowca czymś mnie oblał, ale w rzeczywistości sypnęło rzęsiście śniegiem, tak przez kilkanaście sekund. Ach ta jesień. Do Kościana dojechałem ciut okrężną drogą, bo bałem się, że mogę przejechać mniej niż 100 km (w planie były 103 km). Było coraz później. W Śmiglu i tak nadrobiłem dystansem, błądząc po drogach jednokierunkowych, których za nic się nie da zrozumieć. Muszę kiedyś pojechać do Radomia, bo tam jesienią zeszłego roku jednocześnie na kilkudziesięciu ulicach dopuszczono ruch rowerem pod prąd bez wymogu malowania kontrapasów. Dlaczego inni nie uczą się od takich mistrzów?
Tuż przed Śmiglem zacząłem mijać ośnieżone drzewa, ale wraz z dalszą jazdą tego śniegu robiło się coraz więcej. Za Sokołowicami wjechałem na drogę leśną, a że było tam tak ładnie, to zapragnąłem zrobić zdjęcie. Niestety aparat nie udźwignął zmierzchu i dostałem samą czerń na ekranie. Nawet obróbka w programie graficznym niewiele pomogła. Szkoda, bo ładnie to wyglądało. Jakimś cudem przedostałem się przez tamtejszy las usiany ślepymi drogami, przez kilka kilometrów jechałem oświetlony z tyłu reflektorami auta, które jechało niewiele wolniej ode mnie, aż wyjechałem w Boszkowie. Tam przejechałem dwukrotnie skrzyżowania i zrobiłem dodatkowe kilometry.
Temperatura w międzyczasie spadła poniżej -3 °C, ale wypracowałem sobie technikę. Gdy było mi zimno w stopy, robiłem spacer. Na ręce pomagało trzymanie ich za sobą. Po zmroku niestety mogłem ogrzewać tylko jedną naraz. Dojechałem do drogi wojewódzkiej. Po drodze minąłem dziesiątki zakazów wjazdu rowerem oraz drogi dla pieszych i rowerów, nierzadko okropnej jakości. Do tego znaki postawione niechlujnie, bo nie były powtarzane za skrzyżowaniami z drogami podrzędnymi. Przyjmują nieuków do pracy w służbie drogowej i takie są tego skutki.
Kawałek przed Wolsztynem skończyło się zasilanie w telefonie do nagrywania trasy. Było to o tyle dziwne, że miałem całą drogę pełny pasek naładowania. Widocznie czujnik w baterii zamarzł. Niestety krzyżowało to moje plany, bo nie wiedziałem jak się dostać na dworzec, a nikt ani nic mi w tym nie pomagało. Wymieniłem baterię na zapasową i trafiłem, gdzie chciałem. Zostało mi pół godziny do odjazdu ostatniego pociągu do Poznania. Planowałem znaleźć się w Wolsztynie 2 godziny wcześniej, bo jest taka jedna droga dalej na zachód. Chciałem się po niej przejechać, aby nanieść poprawkę na mapę ścienną, po której źle pociągnąłem mazakiem po innej wycieczce. Na szczęście jest jeszcze kilka gmin pod Wolsztynem, dlatego będę miał powód, aby tam wrócić.
W pociągu zastałem radosną atmosferę pracowników Kolei Wielkopolskich. Kierownik pociągu okazał się być rowerzystą, ale chociaż miał niższej klasy rower, to jego wiedza o osprzęcie znacznie przewyższała moją. Ja to chyba tylko bezmyślnie pedałuję, robię zdjęcia kościołom i narzekam na brak gór. Słaby ze mnie rowerzysta po tylu przebytych kilometrach.
Kategoria kraje / Polska, po zmroku i nocne, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, dojazd pociągiem, Wielkopolski Park Narodowy, rowery / Trek

Próbując zdążyć na pociąg

  108.02  04:59
Pierwsza setka w tym roku wyszła szybciej niż zwykle, a ile przy tym miałem przygód. Nie było ciepło, bo temperatura nie przekraczała zera, ale słońce na bezchmurnym niebie grzało przyjemnie. Pojechałem z wiatrem do czarującej Puszczy Noteckiej.
Drogi dla pieszych i rowerów były oblegane przez lód i obsypane piachem, więc nie jechałem nimi. Na początek moim celem była Rokietnica. Poruszałem się jedynie z planem w głowie, więc w Poznaniu musiałem się pomylić. Przejechałem więc przez Suchy Las, potem znów przez Poznań i wjechałem w pierwszy w tym sezonie teren.
Od Rokietnicy chciałem przejechać przez Kaźmierz, ale skręciłem do bardzo wygodnej drogi wojewódzkiej. Aby na ściennej mapie narysować trochę nowych linii, po pewnym czasie zjechałem w nieznane i nie spodobało mi się. Droga była okrutna. Gdy dojeżdżałem do Lipnicy, przyszły pierwsze zmartwienia. Zaczynałem przemarzać w ręce, ponieważ znalazłem się w lesie. Martwiło mnie to, jak będzie w puszczy, skoro tak krótki odcinek w cieniu mnie już maltretował.
Dojeżdżając do Ostrorogu miałem kolejne zmartwienie, bo wiatr zmienił się w boczny, a czasem nawet twarzowy. Na szczęście Wronki szybko pojawiły się na horyzoncie. Zjadłem coś ciepłego i ruszyłem na zachód, aby wjechać do puszczy jakąś nową drogą. Dojechałem do Mokrza, a potem zacząłem szukać jakiejś dobrej drogi do Miałów. Trafiłem na taką, po której jeszcze nie jechałem. No, nie w całości, bo w pewnym momencie zorientowałem się, że znam tamte zakręty. Na najbliższym skrzyżowaniu skręciłem i całe szczęście, bo samo trafiłem do Miałów.
Jechało się idealnie. Ta puszcza jest nieopisywalna. Wcale nieporównywalna do żadnej innej. Będę ją jeszcze częściej odwiedzał. Jest tam jeszcze tyle dróg do przejechania, a teraz, gdy nawierzchnia była zamarznięta, a drogi pokryte zaledwie odrobiną śniegu, jazda stała się samą przyjemnością, lepszą od jazdy po najlepszym asfalcie.
Na stacji kolejowej w Miałach zobaczyłem, że mam ok. 40 minut do pociągu w Mokrzu, a ponieważ wydawało mi się, że dotarłem stamtąd w pół godziny, to mogłem zdążyć. Choć słońce już dawno zaszło, to ruszyłem w stronę Poznania. Temperatura zdążyła spaść poniżej -5 °C, ale teren mocno mnie rozgrzał i nie narzekałem tak, jak na asfalcie, gdy było o 4 stopnie cieplej.
Niestety nie zdążyłem. Dotarłem chyba 3 minuty po planowanym przyjeździe pociągu, odczekałem z 5 kolejnych i nic. Poza towarowym nic nie nadjechało. Do kolejnego osobowego miałem znowu mnóstwo czasu, więc postanowiłem dotrzeć do Wronek i... zdążyłbym, gdyby nie to, że dojście do pociągu było od północy, a nie od południa. Na darmo czekałem przed szlabanem, aby obejrzeć pociąg od strony zamkniętych drzwi. Jedynym plusem tego fiaska było więcej czasu na znalezienie czegoś do jedzenia. Gdy wróciłem na dworzec, szynobus już czekał.
Wysiadłem w Poznaniu Woli, aby nie jechać do centrum. Do domu wróciłem drogą krajową. Nie było dużego ruchu.
Nadal nie wmontowałem regulatora tylnej przerzutki, ale tym razem będę musiał to zrobić, bo linka się rozciągnęła w taki sposób, że na manetce mam bieg o 1 wyższy niż na kasecie. Nie jechało się przyjemnie, ale nie chciałem się zatrzymywać, żeby nie robić dodatkowej rozgrzewki. Trzeba było sprzedać ten rower i kupić nowy zamiast się męczyć z remontami.

Kategoria Polska / wielkopolskie, terenowe, setki i więcej, Puszcza Notecka, po zmroku i nocne, kraje / Polska, dojazd pociągiem, rowery / Trek

12 tys., cel osiągnięty

  47.69  02:14
Sumując dystans z dojazdów do pracy, wykręciłem 12 tys. km w tym roku. Tak się spinałem, że się nie uda, tyle nerwów, tyle zmartwień. Teraz mogę odpocząć. Pojadę spokojnie na urlop, odetchnę od wszystkiego i będę gotów na nowe wyzwania. Podsumowanie, plany oraz cele jak zwykle odłożę do przyszłego roku.
Wycieczkę zrobiłem krótką, bo miałem niecałe 47 km do wykonania celu. Jako że prognoza zapowiadała silny wiatr z południa, to pojechałem tak, jak robię rzadko – w dwie strony tą samą trasą, na wschód. W ciągu dnia było chłodno, bo zaledwie 1,5 °C rano i 3 wieczorem. Jako że zostałem niespodziewanie zaproszony na firmową wigilię (w tej firmie jestem wypożyczonym pracownikiem, więc nie liczyłem na zaproszenie), to mój powrót do domu się sporo opóźnił i na rower wyszedłem dopiero po lekkiej kolacji. Czekałem też, aż przestanie padać, bo prognoza zapowiadała opad w nocy. Gdy wyszedłem, było sucho pod blokiem, więc musiało mi się coś wydawać. Dopiero po kilku kilometrach zaczęło kropić, i tak kropiło przez kilka kolejnych. Zawróciłbym, gdyby zaczęło mocniej, ale ponieważ wyjechałem daleko od domu, to nie było mowy o tym, że za chwilę będę wracał. Miałem plan i musiałem go wykonać. Nawet mimo kałuż, brudnego pobocza, dziur i w ogóle kiepskiej drogi. Szkoda, że nie pojechałem ponownie w stronę Buku.
Po ponad 23 km jazdy zawróciłem. Z powrotem było jakby lżej. Nie wiem, czy wiatr się zmienił, czy to dzięki nachyleniu drogi, ale na pewno dotarłem do domu szybciej, niż z niego wyjechałem. Nie złapał mnie już deszcz, kałuże nie były straszne. Szkoda mi tylko napędu, który od kilku dni jest bez przerwy pokryty piaskiem. Skąd się to czortostwo bierze?
Kategoria kraje / Polska, po zmroku i nocne, Polska / wielkopolskie, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery