Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

po zmroku i nocne

Dystans całkowity:42507.15 km (w terenie 3078.33 km; 7.24%)
Czas w ruchu:2212:30
Średnia prędkość:19.10 km/h
Maksymalna prędkość:70.40 km/h
Suma podjazdów:289997 m
Maks. tętno maksymalne:150 (76 %)
Maks. tętno średnie:160 (81 %)
Suma kalorii:108246 kcal
Liczba aktywności:515
Średnio na aktywność:82.54 km i 4h 19m
Więcej statystyk

Kōbe

  80.05  04:44
Jak co roku, tak i dzisiaj zorganizowałem swoje urodziny na rowerze. Wybrałem miasto, które uśmiechało się na mapie od dawna. Nie spodziewałem się, że nie był to dobry pomysł.
Już od początku było słabo. Zabłądziłem w Ōsace, gdy próbowałem dojechać do nadbrzeża wzdłuż rzeki Yodo-gawa. Ōsaka nie ma normalnej linii brzegowej z oceanem. Jest to raczej szereg sztucznych półwyspów połączonych nielicznymi mostami. Musiałem wrócić do głównej drogi pod autostradą (autostrady w miastach biegną najczęściej wysoko po wiaduktach), bo nie mogłem się z jednego takiego półwyspu wydostać.
Ogólnie jazda tamtędy to nuda. Dużo terenów przemysłowych, brak ciekawych widoków. Udało mi się zjechać bliżej brzegu, to mogłem powdychać trochę zapachu ryb i wody. Nie są to najprzyjemniejsze zapachy, ale lepsze to niż chemia przemysłowa.
Znak uliczny pokierował mnie do jakiejś atrakcji, którą była latarnia. Nie mogłem jej dostrzec na horyzoncie, więc jechałem i jechałem, aż wyskoczył do mnie strażnik i musiałem zawrócić, bo wjechałem na jakąś prywatną wyspę. Podczas powrotu zauważyłem ją. Ledwie widoczną, kilkumetrową, drewnianą konstrukcję, która dawno zapomniała jak wygląda ocean, bo ląd wysunął się daleko w kierunku wody.
Jechałem po drogach i po chodnikach. Te drugie były zasypane ludźmi. Trafił się nawet jeden taki, co wystawił pięść z zamiarem uderzenia mnie, bo uważał się za pana i władcę dróg. Wyglądał na obcokrajowca. Jechał bez ładu i składu. Niestety Japońskim rowerzystom też brakuje dyscypliny. Ludzie są tutaj samolubni, ale najwidoczniej Japończykom to nie przeszkadza, więc przyjezdni muszą się nauczyć żyć w tej komórce społecznej z jej wszystkimi niedoskonałościami.
Dojechałem do Kōbe. Nie wiedziałem jednak dokąd mogę się udać. Planu miasta nie spotkałem dopóki nie dotarłem do dworca kolejowego, a i to jakiś taki lokalny obszar można było z niego wyczytać. Na szczęście po angielsku, więc coś mogłem zrozumieć. Pojechałem w kierunku jakiegoś ogrodu, bo mi się pomyliło, że jest tam park linowy, a była to kolejka linowa na szczyt góry. Pewnie rozciągał się stamtąd nie najgorszy widok, bo już ze wzgórza, na które się wtoczyłem, można było gdzieniegdzie dojrzeć panoramę miasta i portu.
Zniechęciłem się do dalszego zwiedzania i skręciłem do Ōsaki, ale chciałem zobaczyć jeszcze jakieś widoki, więc trzymałem się wzniesień. Było nawet ciekawie, bo droga osiedlowa o niewielkim ruchu. Tylko te skrzyżowania równorzędne na uliczkach szerokości dwóch metrów były szaleństwem. Jeszcze jak dodać do tego japońską samolubność, to można sobie krzywdę zrobić. Zostało mi kilka rys na nogach przez kilku Japończyków, którzy zatrzymali się bez powodu przede mną albo zablokowali mi drogę. Trzeba się przyzwyczaić, nie ma wyjścia.
Wyczerpała mi się bateria w nawigacji, więc miałem nieplanowane poszukiwanie sklepu, bo byłem „na lekko”. Chociaż wycieczka była krótka, to zajęła mi cały dzień. Chciałem jeszcze odwiedzić Nambę, żeby porobić nocne zdjęcia, a potem wyjść gdzieś, ale było tak późno, że sobie darowałem. Obfotografowałem jedynie miasto znad rzeki, wzdłuż której jechałem rano. I to było tyle.
Kategoria góry i dużo podjazdów, po zmroku i nocne, kraje / Japonia, za granicą, Japonia / Ōsaka, Japonia / Hyōgo, wyprawy / Japonia 2017/2018, rowery / GT

Kōya-san

  118.31  05:58
Pomysł na tę wycieczkę podrzucił mi pewien Couchsurfer z Wakayamy. Jako że zatrzymałem się u Nikity na 2 dni, to wybrałem się na lekko do rekomendowanej miejscowości.
Wpierw musiałem się dostać do miasta Iwade, skąd miał się rozpocząć właściwy podjazd. Pojechałem szlakiem R-1, który wczoraj zgubiłem. Jak się okazało, szlak R-1 biegł z jednej strony rzeki, a R-2 z drugiej. Zabrakło normalnych znaków, bo te na jezdni prowadziły objazdem do przejścia dla pieszych, coby rowerzysta nie pomyślał o przejechaniu skrzyżowania jak normalny uczestnik ruchu.
Wzdłuż rzeki jechało się bardzo przyjemnie, ale musiałem zacząć podjazd. Po szybkim uzupełnieniu zapasów na drogę ruszyłem do góry. Ruch był niewielki, wręcz znikomy jak na Japonię, a wszak droga krajowa ma numer 3. Plan dzisiejszej podróży wytyczyłem dzięki serwisowi gpsies.com, który czasem jest pomocny, gdy trzeba wybrać drogę o najwygodniejszym profilu wysokości. Tym razem ktoś zaszalał, bo pokierowali mnie na boczną drogę. Wyglądała na niezamieszkaną, nawet ostrzeżenia o niedźwiedziach utwierdzały mnie w tym przekonaniu. Nagle pojawiły się domy. Niektóre wciąż zamieszkałe, co można poznać po zaparkowanych autach. Szkoda tylko, że droga się skończyła. Próbowałem kilku starych szlaków, ale im głębiej w las, tym były bardziej nieprzejezdne. Aż w końcu wjechałem na jakieś wzniesienie, a po drugiej stronie – raptem parę metrów w dole – dojrzałem drogę. Tylko problemem była prywatna działka. Po długiej chwili wahania i sprawdzeniu alternatyw zszedłem. Nie zauważyłem nikogo, więc może moja obecność pozostała tam niezauważona. Pojawił się problem, a właściwie przykrość, bo droga poleciała w dół. Na darmo cały wysiłek, gdy mogłem jechać dalej drogą krajową.
Dalsza jazda w górę była nawet prosta (zwłaszcza patrząc na ten niepotrzebny podjazd). Sporo zakrętów, trochę cienia, niewiele aut, kilka robót drogowych, dwa tunele i brama. W końcu, na wysokości prawie 900 m n.p.m. ujrzałem pierwszy element kompleksu. Kōya-san składa się z 52 świątyń buddyjskich według przewodnika. Znalezienie parkingu dla roweru jest niezwykle trudne, bo w górach nie ma turystyki rowerowej według Japończyków. Zaparkowałem w ustronnym miejscu i ruszyłem na podbój tej wioski. Obejrzałem zaledwie kilka świątyń, ale najbardziej ciekawił mnie cmentarz. Największy w Japonii, na którym na nagrobki mogą sobie obecnie pozwolić wyłącznie najbogatsi. Oczywiście zaciekawiła mnie najstarsza część cmentarza, gdzie nagrobki mają najwięcej uroku.
Spędziłem aż 4 godziny na zwiedzaniu i pora powrotu była niełatwa. Zjadłem przed wyruszeniem. Droga w dół wiodła przez wiele zakrętów. Musiałem często hamować. Raz z powodu krętych dróg, a dwa – korków. W dół jechałem nie tylko ja, ale też dziesiątki aut, a żeby za nimi pojechać, trzeba było włączyć się do ruchu o prędkości 30 km/h. Najbardziej szkoda klocków hamulcowych. Dla urozmaicenia widoków do doliny zjechałem inną drogą. Wzdłuż rzeki obrałem szlak R-1. Jechałem bez zmartwień, aż do skrzyżowania, na którym podjąłem wczoraj złą decyzję. Chciałem zjechać do najbliższego konbini, aby wysłać wiadomość mojemu gospodarzowi, że się spóźnię godzinę, ale po drodze złapałem kapcia. W innym miejscu niż wczoraj, więc musiałem jedynie załatać dziurę i dodać pół godziny do spóźnienia. Naprawdę zaczyna mnie martwić ta opona. Przejechałem na niej tak niewiele, a tak szybko zaczęła łapać kapcie. Gdybym tak miał sponsora wyprawy, może nie byłoby tylu zmartwień.
Po uporaniu się z dziurą wróciłem na szlak R-1, którym jechałem rano. Zbliżał się zmrok, więc trochę przycisnąłem w pedały i dobiłem prędkości zjazdowej z Kōya-san. Najgorzej jest dostać się z tej drogi na ulice. Znalazłem jakieś schody ukryte za barierkami i wróciłem do Nikity, trafiając na tę samą drogę, którą jechaliśmy wczoraj spod dworca.

Kategoria za granicą, kraje / Japonia, setki i więcej, po zmroku i nocne, góry i dużo podjazdów, Japonia / Wakayama, wyprawy / Japonia 2017/2018, rowery / GT

Gion nocą

  40.39  02:13
Dzisiaj miałem dużo na głowie, więc wyszedłem na rower dopiero po południu. Trochę za późno, ale o tym za moment. Pogoda była bardzo dobra, bo słońce chowało się za chmurami i wiał przyjemny wiatr. Szkoda, że nie było tak wczoraj.
Zaplanowałem odwiedzić świątynię Ryōan-ji. Wybrałem odrobinę okrężną drogę przez Arashiyamę. Już z początku zacząłem nieco błądzić, gdy na mojej drodze stanęła linia kolejowa, a potem jeszcze rzeka. Dojechałem do rzeki Katsura-gawa i trochę po ścieżce na wale, trochę po ulicach dojechałem do Arashiyamy, a potem... zorientowałem się, że świątynia, do której zmierzałem, była właśnie zamykana. Cóż, sam jestem sobie winien, że się tak ociągałem.
Nie miałem za bardzo planu na dzisiejszy dzień, więc pojechałem na wschód, do Kamo-gawy. Myślałem, że jestem blisko chramu Kamigamo-jinja i chciałem do niego skoczyć na chwilę, ale zdałem sobie sprawę, że to jednak kawałek drogi w jego kierunku. Pojechałem na południe, całą drogę aż po Gion. Tam się chwilę zastanowiłem, zsiadłem z roweru i poszukałem miejsca do zaparkowania. Skończyłem w tym samym miejscu, co po raz pierwszy w tej dzielnicy, czyli w lesie (albo to już park?). Potem przespacerowałem się tu i tam, odwiedzając stare i nowe miejsca. Szkoda, że nie miałem statywu, bo po zmroku takie piękne zdjęcia zaczęły mi wychodzić, ale niestety nie wszędzie dało się położyć stabilnie aparat. Musiałem się zadowolić słabej jakości fotografiami albo po prostu zapamiętać mijane miejsca. Gejszy żadnej nie zobaczyłem, ale widziałem znaki informujące, jak się nie zachowywać podczas przypadkowego spotkania gejszy.
Kategoria po zmroku i nocne, kraje / Japonia, za granicą, Japonia / Kyōto, wyprawy / Japonia 2017/2018, rowery / GT

Srebrny Pawilon

  56.51  03:15
Na dzisiaj zaplanowałem dużo spacerów. Słońce smażyło, ale nie mogłem siedzieć w domu. Szkoda tak pięknej soboty w tym sezonie deszczowym, o ile można go tak nazwać. (Myślałem, że będzie lało każdego dnia).
Pierwszym punktem na mapie była świątynia Nanzen-ji, przy której znajduje się sanmon, olbrzymia brama. Jest to najważniejsza brama w buddyjskich świątyniach zen w Japonii. Ale płatna i z zakazem fotografowania. Bezpłatny był za to akwedukt Suiro-kaku. Ceglany obiekt, dosyć rzadki w tym kraju, gdzie większość budowli jest drewnianych. Przyciąga turystów swoją unikalnością, przez co niełatwo jest uchwycić go na zdjęciu bez przypadkowych turystów.
Zajechałem pod świątynię Eikan-dō, ale płatne wejście mnie zawróciło. Kolejnym przystankiem był chram Kumano Nyakuōji-jinja, pod którym zostawiłem rower i wybrałem się na pieszą wędrówkę po ścieżce filozofa (Tetsugaku-no-michi). Nazwa powstała dlatego, że pewien filozof w XX wieku wybierał tę ścieżkę do medytacji. Najwięcej ludzi przyciąga wiosną, gdy kwitną wiśnie. Szkoda, że nie udało mi się być w Kyōto 2 miesiące temu.
Zboczyłem na jakiś czas ze ścieżki i poszedłem do chramu Taihō-jinja, a potem jeszcze zobaczyłem świątynie Reikan-ji (płatne wejście), Anraku-ji (bez opłaty, ale wyglądało tak, jakby ktoś urządził tam przyjęcie, więc nie wchodziłem) i Hōnen-in (bez opłaty, z ciekawym podwórzem, ale wnętrza niedostępne publicznie). Na koniec doszedłem do Ginkaku-ji, czyli do Srebrnego Pawilonu.
2 lata temu odwiedziłem Kinkaku-ji, czyli Złoty Pawilon. Przyszła więc pora zobaczyć srebrny. Bilet był podobny, ale zrobiony z innego papieru (zabrakło więc wartości estetycznej). Dla dalszego porównania szlak po ogrodzie świątynnym jest krótszy, ale też można powspinać się po zboczu góry. Zabrakło tylko srebra, bo o ile Złoty Pawilon jest pokryty złotem, o tyle srebrny ma jedynie taką nazwę. Droga dla zwiedzających szybko się skończyła, więc długo tam nie zabawiłem. W drodze powrotnej do roweru przeszedłem całą ścieżkę filozofa, ale bez głębszych refleksji.
Ruszyłem dalej na północ, gdzie trafiłem na pałac cesarski Shugaku-in. Do wejścia był potrzebny paszport, którego przy sobie nie miałem, więc pojechałem do świątyni Sekizan Zen-in. Ciche (spotkałem tylko kilku ludzi gapiących się w smarfony) i piękne miejsce w spokojnej dzielnicy Kyōto. Tutaj można odpocząć od zgiełku turystycznego miasta.
Odwiedziłem jeszcze świątynie Manshu-in i Enkō-ji, a właściwie ich wejścia, bo wstęp był płatny. Chciałem jeszcze sprawdzić Shisen-dō, ale go przegapiłem i wszedłem do chramu Hachidai-jinja. To było na tyle z tej okolicy, więc ruszyłem dalej z planem.
Na mojej drodze stanął Złoty Pawilon, więc chciałem rzucić na niego okiem, ale wysokie mury uniemożliwiły mi to. Pojechałem dalej do świątyni zen Ryōan-ji, która była moim głównym celem, ale miałem to szczęście, że właśnie zamykali. Nie pozostało mi nic innego, jak jechać dalej – do dzielnicy Arashiyama. Podczas ostatniej wizyty zapomniałem odwiedzić drugi brzeg rzeki, więc dzisiaj naprawiłem swój błąd. Było bardzo wąsko, a mimo to japońskie auta potrafią się tamtędy poruszać, wciskając napotkanych pieszych w barierki. Na końcu drogi były wejścia do punktu widokowego oraz świątyni Senkō-ji. Oba zamknięte.
Zbliżał się wieczór, więc skierowałem się do centrum. Po drodze wpakowałem się do Nishiki Ichiba, olbrzymiego targu rozpostartego pomiędzy kilkoma przecznicami. Było ciężko przejść, a o jeździe mogłem zapomnieć. Na koniec trafiłem w kilka ślepych uliczek zanim w końcu się uratowałem. Wjechałem na wały wzdłuż Kamo-gawy, gdzie można zobaczyć restauracje zawieszone nad strumieniem. Wieczorem wyglądają ładnie, choć bez statywu mogłem tylko pomarzyć o dobrych zdjęciach. Pojechałem na południe, pokonując całą drogę wzdłuż rzeki.
Na koniec dnia odwiedziłem chram Fushimi Inari-taisha. O zmierzchu jest tam bardzo pięknie. Droga na szczyt góry Inari-yama jest oświetlona lampionami. Nie wiem na jakiej długości, bo wspiąłem się tylko kawałek, ale nocny spacer jest tam bardzo klimatyczny. Trzeba tylko uważać na dziki, bo wiadomo, że kto spotyka w lesie dzika...
Kategoria po zmroku i nocne, kraje / Japonia, za granicą, Japonia / Kyōto, wyprawy / Japonia 2017/2018, rowery / GT

Hikone

  154.96  07:30
Miasto Hikone planowałem od dwóch tygodni i w końcu nadarzyła się okazja, aby tam pojechać. Do tego pogoda zrobiła się idealna, bo temperatura spadła do 23 °C. Tak dobrych warunków do jazdy już dawno nie było.
Dostałem się na początek do Ōtsu. Wjechałem na drogi dla rowerów i prawie nie musiałem z nich zjeżdżać. Były tak wygodne (chociaż do ideału było im daleko), że pojechałem wzdłuż jeziora Biwa-ko. Ruch na drodze był o dziwo duży, a i ludzi nad jeziorem wypoczywało sporo, chociaż jaki to wypoczynek, gdy kilka metrów za plecami taki hałas. Japończycy chyba się przyzwyczaili do tego.
Byłoby idealnie, gdyby nie wiatr od jeziora. Momentami jechało się bardzo ciężko i wolno, a momentami przyjemnie, bo jadąc wzdłuż brzegu jeziora miałem mnóstwo zakrętów. Szkoda, że to wydłużało moją podróż. Minąłem setki kolarzy, a sklepy mieszczące się przy jeziorze miały stojaki do powieszenia roweru za siodło. Coś niespotykanego.
Do Hikone dotarłem późno. Cena za wstęp do zamku mnie przeraziła, bo był to najdroższy bilet, jaki kiedykolwiek widziałem w Japonii. Zrezygnowałem ze zwiedzania, a i tak pewnie nie wszedłbym, bo najprawdopodobniej zamykali.
Powrót do Kyōto zrobiłem sobie prostszy. Wybierałem z początku boczne drogi, ale chodniki też nie były najgorsze, gdy bocznych dróg zabrakło w zasięgu wzroku. A od Ōtsu już musiałem wjechać na tę samą drogę, którą jechałem rano. Planowałem pojechać przez górę na południu, ale byłem zbyt zmęczony, no i zapanował zmrok, więc bez widoków ze szczytu nie czułbym frajdy.
Kategoria po zmroku i nocne, setki i więcej, kraje / Japonia, za granicą, Japonia / Kyōto, Japonia / Shiga, wyprawy / Japonia 2017/2018, rowery / GT

Starożytna Nara

  66.60  04:17
Dzisiaj po niebie przewijały się chmury. Od rana ich przybywało, dzięki czemu temperatura była przyjemniejsza. Nie miałem specjalnie planu na weekend, więc wybrałem się do Ōsaki.
Przed opuszczeniem Nary, chciałem rzucić okiem na Tōdai-ji. Ludzi było nieco mniej niż przedwczoraj. Pewnie z racji wczesnej pory. Nie siedziałem jednak długo. Trzeba było ruszać dalej, aby przed zmrokiem dotrzeć do celu, a byłem zmęczony codzienną podróżą.
Zupełnie zapomniałbym o pałacu Heijō w Heijō-kyō, czyli w starożytnej Narze. Do dzisiejszego dnia zachowały się tylko fundamenty, które przeleżały przez kilkaset lat pod ziemią, ale kilka elementów pałacu zostało zrekonstruowanych i udostępnionych za darmo, dzięki czemu można poznać odrobinę historii i prawdopodobny wygląd pałacu cesarskiego, który znajdował się w starożytnej stolicy Japonii. Zwiedziłem pałac, podjechałem pod południową bramę, a potem ruszyłem przed siebie.
Między Narą i Ōsaką znajduje się długi łańcuch górski. Jest kilka dróg na drugą stronę. Wybrałem chyba najłatwiejszą, chociaż kusiła mnie ta z przejazdem przez szczyt góry. Podjazd nie był specjalnie ciekawa, dopiero po drugiej stronie zrobiło się... dziwnie. Jechałem w dół, nawet 60 km/h, aż w pewnym momencie zza drzew ukazała się panorama na Ōsakę. Chcąc zrobić zdjęcie, zawróciłem odrobinę, aby pozbyć się drzew z kadru, i niespodzianka! Droga była jednokierunkowa. Na szczęście nikt nie wpadł na mnie, gdy przyciśnięty do barierki mostu, robiłem zdjęcia. Ciężko było też ruszyć, bo wiedziałem kiedy coś wyskoczy zza zakrętu. Ja to kiedyś źle skończę.
Na dole zaczepił mnie rowerzysta zmierzający do Ōsaki. Pochwalił się, że był na górze Ikoma-yama, która mnie wcześniej kusiła. Z moim bagażem nie byłoby tak prosto. Przejechaliśmy się tylko kawałek, bo musiałem odnaleźć swój nocleg.
Dojechałem do hostelu, a właściwie miejsca, gdzie powinien być budynek. Okazało się, że właściwe miejsce znajdowało się w remontowanym bloku obok i znalezienie właściwego mieszkania zajęło mi strasznie dużo czasu. Był to jednak najtańszy nocleg, na jaki trafiłem w Japonii (1100 jenów).
Na koniec dnia pojechałem do zamku w Ōsace. Niestety skierowałem się w zupełnie inne miejsce na mapie i straciłem trochę czasu zanim zorientowałem się. Do celu dojechałem po zmroku, ale udało mi się zrobić nocne zdjęcie. Na tym zakończyłem swój dzień i wróciłem do hostelu.
Kategoria na trzech kółkach, po zmroku i nocne, kraje / Japonia, z sakwami, za granicą, Japonia / Nara, Japonia / Ōsaka, wyprawy / Japonia 2017/2018, rowery / GT

Zamek Maruoka

  114.77  06:06
Tego upalnego dnia musiałem się tylko dostać do Fukui. Zarzuciłem torbę na plecy, resztę zapakowałem na rower ruszyłem na południe.
Jazda nie była przyjemna, bo na niebie nie było ani jednej chmury. Z tego powodu rzadko się zatrzymywałem i mało fotografowałem. Trafiałem na drogi o mniejszym lub zerowym ruchu, aż dojechałem do jakichś wzniesień, które pokonałem po zatłoczonej drodze krajowej, aby potem zjechać do Sakai, gdzie chciałem zobaczyć upatrzony wcześniej zamek.
W Japonii częstym zjawiskiem jest łączenie się wsi i małych miasteczek w większe jednostki. Ten los spotkał miasteczko Maruoka, które zostało włączone do Sakai. Pozostały nazwy, takie jak zamek Maruoka. Ów zamek pochodzi z XVI wieku i do naszych czasów zachowała się główna wieża. Nie ma tam jednak niczego specjalnego. Za dużo zamków obejrzałem. Pozostało nasycić się klimatem i ruszyć w dalszą drogę.
W tej części Japonii uprawia się nie tylko ryż, ale jakiś rodzaj zboża. Co region, to jakaś niespodzianka. Muszę poznać całą Japonię. Tymczasem pojechałem w kierunku centrum Fukui, ale nawet nie wiem po co, bo nie miałem żadnego planu zwiedzania. Tak tylko się przejechałem i ruszyłem w kierunku Morza Japońskiego, bo tam czekał na mnie dom gościnny. Dotarłem tam po zmroku. Jak ja dawno jeździłem o takiej porze. A po upalnym dniu taki wieczorny chłód był zbawienny. 60-letni dom, w którym się zatrzymałem ma jeszcze starszy ołtarz buddyjski – stworzony przed trzystu laty. Zdobiony, z wieloma detalami, bardzo cenny; nie tylko materialnie. Od właściciela dowiedziałem się, że w Japonii ludzie modlą się każdego dnia o świcie i wiele domów ma przeznaczone do tego specjalne miejsce, ale tak cennego ołtarzu nie spodziewałem się zobaczyć.

Kategoria za granicą, z sakwami, kraje / Japonia, setki i więcej, po zmroku i nocne, na trzech kółkach, Japonia / Ishikawa, Japonia / Fukui, wyprawy / Japonia 2017/2018, rowery / GT

Festiwal w Hamamatsu

  105.55  05:47
Z rana wybrałem się ponownie na plażę, bo Fuji-san był widoczny z osiedla, więc miałem szansę na jakieś zdjęcia. Ludzi było tyle samo, co wczoraj, ale znalazłem dobre punkty do zdjęć. Byłem przekonany, że Wielka fala z Kanagawy została wpisana w ten krajobraz, ale pomyliłem się z pracą zatytułowaną Suruga miho no matsubara, która pochodzi z kolekcji 36 widoków na górę Fuji.
Po drodze do mojego celu, czyli miasta Hamamatsu, natknąłem się na chram wybudowany wysoko na skale. Wspinaczka po kamiennych schodach była bardzo wyczerpująca, ale najgorszy był szczyt, na którym dopiero pojawiła się informacja o opłacie za wstęp. Dosyć dużo żądali, więc pocieszyłem się jedynie widokami i napojem z automatu.
Jechałem różnymi drogami. Czasem z dużym ruchem, czasem między osiedlami, były też wały przeciwpowodziowe, aż w końcu zorientowałem się, że jazda wzdłuż wybrzeża będzie dłuższa i skręciłem w stronę lądu. Pierwszą niespodzianką był pagórkowaty teren. Kolejną – zielone pola. Czułem zapach herbaty matcha długo.
Pojechałem wzdłuż autostrady. Po pewnym czasie zapadł zmrok, przestrzeń wokół mnie wypełniły pola ryżu oraz dźwięki żab i cykad. Te ostatnie były tak głośne, że aż uszy bolały. Miasta jednak szybko zmieniły tę sytuację. Po dojechaniu do Hamamatsu pojawiły się inne dźwięki – festiwalowe okrzyki i bębny. Po całym mieście byli porozrzucani ludzie w jednolitych strojach z latarniami w dłoniach. Festiwal dobiegał końca, ale klimat wciąż było czuć. Dojechałem do centrum, gdzie spotkałem się z Barisem, który zaprosił mnie do wolnego pokoju w akademiku.

Kategoria na trzech kółkach, po zmroku i nocne, setki i więcej, kraje / Japonia, z sakwami, za granicą, Japonia / Shizuoka, wyprawy / Japonia 2017/2018, rowery / GT

Jezioro Suwa

  113.99  05:45
Wstałem wcześnie, bo nie mogłem spać. Pewnie przez zimno. Na początek dnia postanowiłem wrócić do jeziora z wczoraj, aby je okrążyć.
Zjazd z góry nie był przyjemny, bo nierówna droga wymuszała użycie hamulców, więc musiałem zatrzymywać się co chwilę, aby obręcze ostygły. Zapowiadał się upalny dzień, ale do jeziora jechało się wygodnie, bo wybrałem boczną drogą z wczoraj. Samo jezioro jest niewielkie – znaki mówią o 16 km obwodu. Dookoła biegnie droga o wygodniejszej nawierzchni dla biegaczy. (Dlaczego nie robią takich dróg dla rowerów?). Wiatr też był sprzyjający, więc jechało się bardzo wygodnie.
Miasto Chino objechałem od wschodu wśród pól uprawnych. Wiązało się to niestety z kolejnymi podjazdami, więc tym razem wspiąłem się na ponad 1100 m n.p.m. Ale za to jakie widoki na Alpy Japońskie się stamtąd rozciągały.
W Hokuto chciałem zobaczyć zamek, który pokazał się na mojej mapie, ale źle trafiłem czy coś, bo nawet jednego znaku nie było. Dalej tylko zmniejszałem wysokość. Spotkałem pierwszego sakwiarza – i to dziewczynę. Uświadomiłem sobie również, że wzgórza, przez które jechałem były zielone. Na północy widziałem same szare zbocza pokryte bezlistnymi drzewami i nawet nie wiem kiedy się to zmieniło. Przyszła wiosna.
W końcu moim oczom ukazał się wulkan Fuji-san. Trochę niewyraźnie przez słabą przejrzystość powietrza, ale brak chmur oraz szczyt pokryty śniegiem to widok, który trzeba zobaczyć na własne oczy. Uszczęśliwiło mnie to na cały dzień, bo Fuji pojawiał się na horyzoncie jeszcze wiele razy.
W Kōfu zapadł zmrok, ale do noclegu miałem niedaleko. No, prawie, bo musiałem dojechać do sąsiedniego miasta. Trochę po szerszych drogach, trochę po uliczkach osiedlowych, ale dzisiaj trafiłem bez problemu. Dom prowadzony jest przez małżeństwo Japończyka i Chinki. Zatrzymał się tam Amerykanin, a dzisiaj dołączyła Peruwianka, więc w takim międzynarodowym gronie spędziłem wieczór.

Kategoria góry i dużo podjazdów, na trzech kółkach, po zmroku i nocne, setki i więcej, kraje / Japonia, z sakwami, za granicą, Japonia / Nagano, Japonia / Yamanashi, wyprawy / Japonia 2017/2018, rowery / GT

Shōwa Day

  95.71  05:35
Dzisiaj jest Dzień Cesarza, takie święto. Tytuł można też odczytać z angielskiego jako shower day, bo spotkał mnie prysznic. Może jednak od początku.
Nadeszła majówka, czas urlopów. Również w Japonii, chociaż tutaj nazywa się to złotym tygodniem. Wielu ludzi wyjeżdża do rodziny albo za granicę. Ja wybrałem się w podróż do Nagoi. Głównym celem była jednak góra Fuji. Nie chciałem na nią wjeżdżać ani wchodzić, bo sezon jeszcze się nie rozpoczął, a rowerem i tak nie dałoby się, ale ta góra jest od wieków wykorzystywana w kulturze Japonii ze względu na swoje piękno. Dlatego chciałem ją ujrzeć i uchwycić na zdjęciach.
Dzisiaj chciałem się zatrzymać w miejscowości Tatsuno. Żeby uniknąć ruchu, pojechałem bocznymi drogami. Było całkiem wygodnie i mało ruchu. Tylko podjazd sobie niepotrzebnie zrobiłem, bo uciekłem daleko na zachód, pod góry, a mogłem pojechać wzdłuż rzeki na środku doliny.
Z ciekawości zajrzałem do Parku Alpejskiego Azumino, ale wizyta w centrum informacji w żaden sposób mnie nie zachęciła do kupna biletu, więc nie wchodziłem do parku. Pojechałem dalej na południe, robiąc jeszcze kilka podjazdów. Wiatr z południa niestety nie pomagał, więc nawet na zjazdach było wolno.
Na początku jechałem przez pola ryżu, a od Matsumoto krajobraz zmienił się diametralnie, bo po horyzont rozciągały się różnorakie sady. Szkoda, że jeszcze bez owoców. Ciekawe jak duży wkład ma ten region w krajowej produkcji owoców.
Gdy dotarłem do miasta Shiojiri, za moimi plecami dojrzałem ciemną chmurę. Trochę za późno, bo szybko zaczęło kropić. Myślałem, że miałem szczęście, bo padało z dużymi przerwami i bez ulewy. Gdy tylko zbliżyłem się do Tatsuno, temperatura spadła o połowę. Byłem zdziwiony, ale zrozumiałem przyczynę, gdy nieco dalej wjechałem na mokre drogi, a kiedy się zacząłem cieszyć, że udało mi się ominąć ulewę, zaczęło padać. Schowałem się, żeby przeczekać to i ruszyłem dalej, gdy przestało.
Niestety osoba z Couchsurfingu się przeziębiła i odwołała mój nocleg, więc zacząłem intensywnie szukać nowego miejsca. W złotym tygodniu to niełatwe. Na szczęście w Chino trafił się Sergey, więc tam pojechałem. Zostałem uprzedzony, że dom znajduje się na górze. Podjazd był koszmarem, ale wdrapałem się na miejsce wskazane przez Mapy Google. Niespodzianką było, że Google nie znalazł poszukiwanego adresu i wyświetlił mi najbliższy bez żadnego ostrzeżenia. Gdy dotarłem na miejsce, nie mogłem znaleźć domu. Było chłodno, a ja po podjeździe się mocno zgrzałem, więc było mi jeszcze zimniej. Wziąłem latarkę i zacząłem szukać domu pieszo, bo nie miałem sił na jazdę. Ostatecznie znalazłem go, ostatkami sił dotargałem majdan na wysokość 1000 m n.p.m. i mogłem odpocząć. Chociaż odpoczynek to złe słowo, bo musiałem się dostać do domu zgodnie ze wskazówkami Sergeya, który był w Tokio. A w środku temperatura jak na zewnątrz. Dobrze, że zabrałem ciepły śpiwór.

Kategoria góry i dużo podjazdów, na trzech kółkach, po zmroku i nocne, kraje / Japonia, z sakwami, za granicą, Japonia / Nagano, wyprawy / Japonia 2017/2018, rowery / GT

Kategorie

Archiwum

Moje rowery