Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

góry i dużo podjazdów

Dystans całkowity:45207.57 km (w terenie 2891.73 km; 6.40%)
Czas w ruchu:2652:05
Średnia prędkość:16.80 km/h
Maksymalna prędkość:72.10 km/h
Suma podjazdów:487204 m
Suma kalorii:35974 kcal
Liczba aktywności:496
Średnio na aktywność:91.14 km i 5h 26m
Więcej statystyk

Park Narodowy Ise-Shima

  106.18  05:59
Dzień rozpoczął się upałem. Wygląda na to, że japońskie lato się zaczęło. Pory deszczowej w tym roku jakoś tak nie było. Już kilka osób mówiło mi, że z roku na rok pora deszczowa robi się coraz dziwniejsza. Klimat na świecie się zmienia na naszych oczach.
Chociaż mogłem pojechać do Ise po „prostej” (z paroma górami), to jednak chciałem zobaczyć więcej i dlatego wybrałem się dookoła Parku Narodowego Ise-Shima. Tunele były oczywiście najlepszą atrakcją ze względu na przyjemną temperaturę, jaka w nich panowała.
Słoneczny dzień odbierał urok dzisiejszej wycieczce. Do Shimy prawie się nie zatrzymywałem. No, chyba że nie mogłem wytrzymać i potrzebowałem cienia. Potem wpadłem na pomysł, żeby szybko pojechać na południowo-wschodni kraniec półwyspu. Ale nie dalej, bo z mapy znalezionej poprzedniego wieczora dowiedziałem się, że nie ma żadnych oznaczonych atrakcji w tamtym rejonie. Można spróbować pojechać gdzieś dalej o wschodzie lub o zachodzie słońca, aby uchwycić piękne kolory i krajobrazy, ale ja nie miałem takich możliwości.
Ruch na drogach był strasznie duży. Było to o tyle dziwne, że to jest kraniec Japonii, a mimo to aut było pełno niczym w Kyōto lub w Ōsace. Dojechałem do punktu widokowego na brzegu oceanu, odpocząłem w cieniu i pojechałem na północ. Znalazłem kilka bocznych dróg, żeby uniknąć jazdy wśród aut i jeden wał przeciwpowodziowy wzdłuż plaży pełnej surferów. Przypadkiem trafiłem na drogę dla rowerów w środku lasu, ale taką dziwną, bo i tak jeździły po niej auta.
Wieczór zbliżał się szybkimi krokami. Chcąc skrócić sobie drogę, wybrałem Drogę Perłową. Wyglądała niczym te autostrady po środku niczego, które spotkałem już kilka razy w Japonii. Tym razem miałem szczęście i mogłem na nią wjechać. Było nawet ładnie, a przede wszystkim dużo drzew i cienia. Wieczór zastał mnie w miasteczku Toba, a noc w Ise. Miałem niewielki dystans do pokonania do celu, którym było miejsce spotkania z kolejnym Couchsurferem. Niespodzianką okazało się to, że umówiliśmy się w środku festiwalu z pokazem sztucznych ogni, które są organizowane w Japonii z okazji nadejścia lata. Czyli to już oficjalne otwarcie upałów. Chociaż ja różnicy nie zauważyłem żadnej, bo pory deszczowej prawie nie było.
Martwiłem się, że coś pójdzie nie tak, ale Abhi przyjechał pickupem. Udało mu się uprosić policjanta, żeby mógł zabrać mnie na pakę, bo nie było miejsca do zatrzymania. A potem pojechaliśmy kilkadziesiąt kilometrów dalej do jego domu. Abhi jest 60-letnim Francuzem, który przez całe swoje życie podróżował w jakimś celu. Mieszkał w wielu miejscach na świecie, ale nigdy nie podróżował dla rozrywki. Zawsze miał cel. W Japonii zapragnął otworzyć miejsce dla podróżników, którzy mieliby się gdzie zatrzymać. Jego spirytystyczne podejście do życia było bardzo fascynujące.

Kategoria góry i dużo podjazdów, na trzech kółkach, setki i więcej, kraje / Japonia, z sakwami, za granicą, Japonia / Mie, wyprawy / Japonia 2017/2018, rowery / GT

Minami-Ise

  116.36  06:44
Dzisiejsza trasa była odrobinę szalona, bo musiałem dostać się w kilka godzin do oddalonego o 100 km miasteczka. Oczywiście nie wszystko szło tak, jakbym sobie tego życzył.
Już od rana były problemy, bo znów miałem kapcia w przednim kole. Ale tylko dopompowałem powietrza i tyle ze mnie. Potem musiałem co 10 km powtarzać procedurę, ale to nic w porównaniu z resztą problemów. Długim tunelem przedostałem się do miasta Owase, skąd miałem dalej jechać wzdłuż wybrzeża. Niebo pokrywały deszczowe chmury i nawet przez kilkanaście minut popadało. Pojechałem jednak zgodnie z planem i skończyłem na ślepej drodze, która istniała tylko na mapie. Może gdybym rozumiał japoński, to wiedziałbym co mówią znaki drogowe. W każdym razie, musiałem się odrobinę zawrócić i na skrzyżowaniu pojechać drogą pod górę. Nic to jednak nie dało, bo na kolejnym skrzyżowaniu zrobiłem szybki spacer orientacyjny i docierałem tylko do kończących się dróg. Ostatecznie wybrałem drogę, która doprowadziła mnie z powrotem do miasta. Minąłem przy tym setki drzew z pomarańczami.
Chcąc skrócić sobie drogę, wybrałem jakiś stary asfalt, który miał być zakończony tunelem. Z początku było nieźle, ale już w momencie, gdy droga zmieniła nawierzchnię na żwirową powinienem był zawrócić. Mimo to uparcie jechałem pod górę, aż trafiłem na blokadę, a za blokadą... urwany most. Nijak nie mogłem się przedostać, więc cały wysiłek poszedł na marne. Musiałem zawrócić po raz kolejny i w końcu wjechać na drogę krajową, gdzie ruch samochodowy informował mnie, że tamtędy ta się pojechać. Miałbym niespodziankę, gdyby tunel okazał się zamknięty dla rowerów, ale na szczęście tak nie było.
Potem już nie miałem zbyt wielu przygód. Ot, kilka tuneli, w tym jeden z zakazem wjazdu rowerem, w innym tunelu wpadłem w poślizg, bo jechałem zbyt blisko lewej krawędzi. Zadziałał system antywypadkowy i odczepiła się przyczepka. W jeszcze innym tunelu było tak brudno, że całe nogi miałem czarne, nie wspominając o rowerze i sakwach. A po wyjechaniu z jeszcze innego tunelu przebiłem przednią oponę tak, że już nie działała metoda dopompowania co 10 km. Musiałem wymienić dętkę.
Dojechałem do mojego celu. Oczywiście spóźniony przez dzisiejsze problemy orientacyjne oraz techniczne. Pensjonat przeznaczony dla kobiet, ale właścicielka zrobiła wyjątek. Pewnie dlatego, że nie było gości – miałem po raz kolejny cały budynek tylko dla siebie. Takie proste życie wiedzie się na wsi.
Kategoria góry i dużo podjazdów, na trzech kółkach, setki i więcej, kraje / Japonia, terenowe, z sakwami, za granicą, Japonia / Mie, wyprawy / Japonia 2017/2018, rowery / GT

Kumano Kodō

  49.30  02:55
Na dzisiaj zaplanowałem bardzo krótki odcinek po prostej, ale ze względu na niemożliwość jazdy po autostradzie ani po torach, musiałem wybrać bardziej krętą i górzystą drogę. Pogoda wyjątkowo sprzyjała, bo pojawiła się mgła. A może to były chmury?
Kumano Kodō jest zbiorem pradawnych szlaków pielgrzymkowych, które przecinały Półwysep Kii. Dzisiejsza wycieczka przypominała mi o tym na każdym kroku poprzez znaki drogowe kierujące do przeróżnych punktów na tym szlaku. Nie mogłem sobie jednak pozwolić na zboczenie z drogi, bo postojów byłoby za dużo. Myślę, że warto jednak wybrać się pieszo na wyprawę w te okolice. Z rowerem byłoby ciężko, o czym przekonałem się przedwczoraj.
Poza wieloma zakrętami i podjazdami było też sporo tuneli. Najstarsze datowane na lata osiemdziesiąte ubiegłego wieku. Ile to pracy musieli włożyć, żeby przekopać się przez taką górę. Wrażenie robią również drogi prowadzące po zboczach gór, bo częstym widokiem jest wielka, zacementowana ściana od strony góry. Po kilku miesiącach spędzonych w Japonii jest to już codzienność, ale wciąż robi wrażenie, gdy spojrzeć na skalę, z jaką przekształcono Japonię, aby żyło się wygodniej i bezpieczniej.
Dzisiaj zaczęły się problemy z przednim kołem. Z wolna zaczęło uchodzić z niego powietrze. Ponieważ działo się to bardzo wolno, to nie przejmowałem się. Dopompowałem od czasu do czasu trochę powietrza i mogłem jechać dalej. Na jednym zakręcie stało się coś dziwnego. Chciałem zwolnić, bo wszedłem w niego ze zbyt dużą prędkością, ale przyczepka popchnęła mnie i niskie ciśnienie z przodu spowodowało, że się zachwiałem. Pęd trzeciego koła wyrzucił je na środek jezdni. Zadziałało zabezpieczenie i przyczepka odpięła się, a ja bezpiecznie wyhamowałem. Takiej dawki adrenaliny dawno nie dostałem. Jak to dobrze, że te drogi są puste i nic za mną nie jechało.
Po osiągnięciu mojego celu, wioski Kuki, powietrze zeszło całkowicie. Odnalazłem pensjonat na dzisiejszy dzień, oczywiście cały tylko dla mnie i spróbowałem załatać dziurę. Znalezienie jej było wyjątkowo trudne, bo otwór był niewielki i wyglądał bardziej jak defekt dętki. Niestety miałem trudności z przyklejeniem łatki, bo dętka była pokryta tłustym talkiem. Wytarłem klejone miejsce, ale i tak łatka odeszła po przyklejeniu. Przykleiłem już wiele łatek, ale takich trudności nigdy nie miałem. No, pomijając te beznadziejne samoprzylepne łatki, z którymi męczyłem się na początku mojej podróży. Użyłem kleju po raz drugi i całość jakoś się związała. Pozostawała nadzieja, że to wytrzyma.
Kategoria góry i dużo podjazdów, na trzech kółkach, kraje / Japonia, z sakwami, za granicą, Japonia / Mie, wyprawy / Japonia 2017/2018, rowery / GT

Droga donikąd

  62.94  03:35
Zapowiadało się na deszcz, ale i tak było duszno. Chciałem więc przejechać jak najdalej. Nie chciałem wracać drogą z ograniczeniami w ruchu, więc pojechałem w przeciwną stronę. Nie był to najlepszy wybór.
Na mapie znalazłem bardzo ładny odcinek drogi wzdłuż rzeki. Z początku nie wyglądał najlepiej, ale dałem mu szansę. Stary asfalt przysypany liśćmi, do tego odrobinę podjazdu. Było ślisko, ale dostałem się na zbocze i miałem w dół do rzeki. Tylko co to było? Mogłem już wtedy zawrócić, ale nie, uparłem się. Nie mogłem jechać, więc prowadziłem rower. Korzenie i luźne kamienie przeszkadzały nawet w przemieszczaniu się pieszo. Ale i tak szedłem. Pokonałem tak z kilometr, aż dostałem się do rzeki. Tam droga wiodła dalej po wale rzecznym. Tylko ciężko to nazwać drogą. Na mapie oznaczona jako droga drugorzędna, a tam człowiek ledwo może przejść. Zostawiłem rower i poszedłem sprawdzić jak to dalej wygląda. Nic dobrego, bo było widać ślady żywiołu, który kilka miesięcy albo tygodni wcześniej wraz z masami wody porywał drzewa i luźny materiał, blokując przejścia. Murowany wał nadrzeczny był w kiepskim stanie. Kombinowałem jak go pokonać, usuwałem drobne przeszkody, aż wreszcie podjąłem właściwą decyzję – powrót. Nie wiem, co mnie czekało w dole rzeki, bo widziałem rybaka, który na pewno nie dostał się od mojej strony. Może byłem blisko cywilizacji, ale byłem wystarczająco wykończony, a czekała mnie jeszcze wspinaczka na górę. Było ciężko, pot się lał ze mnie niby litrami, bo ubrania miałem mokre jakbym wyszedł z wody. Buty ślizgały się, ręce bolały od ciągnięcia roweru. Wreszcie powróciłem do cywilizacji i nie miałem sił na nic.
Dalsza droga okazała się w miarę prosta, bo dużo zjazdu w dół. Zatrzymałem się przy kilku maszynach z napojami, bo zużyłem całą wodę na niefortunnej wspinaczce. Został jeszcze jeden długi podjazd i akurat wtedy pokazało się słońce. Było gorąco jak diabli. Ubrania nie zdążyły wyschnąć, a tu znowu pot ciekł ciurkiem. Japonia kiedyś mnie wykończy.
Dotarłem do miasta, nawet znalazłem pierwszy od dwóch dni konbini (coś jak nasza Żabka). Chciałem odpocząć, ale czas mi nie pozwalał. Zjadłem szybko zimny makaron, który jest super popularny latem i pojechałem dalej, omijając wyspy kuszące na mapie. Nie przepuściłem okazji, aby zobaczyć skały Hashi-Gui-iwa. Skusiła mnie brama torii na pobliskiej wyspie, a ponieważ był odpływ, mogłem się tam dostać spacerem. Znalazłem tam niewielką kapliczkę i w sumie tyle. Wróciłem do kręcenia korbą.
Całą drogę do miasteczka Taiji pokonałem prawie bez zatrzymania. Niestety nie zwróciłem uwagi, że słońce opaliło mi połowę twarzy i po dotarciu do celu nie wyglądałem najlepiej. Znalazłem jeszcze jedno konbini i z zakupami udałem się do pensjonatu. Dowiedziałem się, że byłem pierwszym gościem, bo dopiero otworzyli to miejsce. Różnica temperatury i wilgotności powietrza między klimatyzowanym pokojem i resztą domu była ogromna. Zupełnie jakby z pokoju wejść do sauny. Do tego znów miałem cały budynek tylko dla siebie. Choć ciężko jest znaleźć nocleg w tej części Japonii, to jednak nie ma dużej popularności wśród turystów.
Kategoria góry i dużo podjazdów, na trzech kółkach, kraje / Japonia, z sakwami, za granicą, Japonia / Wakayama, wyprawy / Japonia 2017/2018, rowery / GT

W górach, gdzie internetu brak

  58.68  03:22
Dzień zaczął się upałem, a ja miałem zaplanowany odcinek górski. Nie zapowiadało się to dobrze. Do tego pojawiły się cykady. Z daleka są niegroźne, ale z bliska? Ogłuchnąć można.
Objechałem Shirahamę po linii brzegowej. Można tam zobaczyć mnóstwo formacji skalnych. I to w sumie tyle atrakcji na dzisiaj. Pojawiło się kilka podjazdów, jeszcze więcej słońca, a i palmy coraz gęściej obsiane. Tylko gdzie są kokosy?
Zacząłem długi podjazd. Nie był na szczęście stromy. Niebo zachmurzyło się i od czasu do czasu grzmiało. Domyślałem się, że czeka mnie prysznic. A na drodze jeszcze blokada z powodu remontu. Droga zamykana na pół dnia i otwierana tylko raz na półtorej godziny. Miałem to szczęście, że przyjechałem tylko kwadrans przed otwarciem. Dalej było jeszcze ciekawiej, bo droga zwęziła się do szerokości japońskiego auta. Ale przy zerowym ruchu to nie przeszkadza. Tam nawet w tunelach wyłączają światła, bo nie miałyby dla kogo świecić.
Oczywiście zaczęło padać, ale byłem prawie na miejscu. Zaniepokojony pogodą właściciel wyjechał mi naprzeciw autem, a potem doprowadził do celu. Zatrzymałem się dzisiaj w domu gościnnym wynajętym przez Airbnb. Byłem jedynym gościem, więc miałem ciszę i całą przestrzeń dla siebie. Tylko brakowało internetu. Po kontakcie z właścicielem przez telefon publiczny udało się odnaleźć przyczynę. Ręcznie zapisane hasło było trudne do rozszyfrowania, a do tego moja sieć komórkowa nie działała z powodu awarii stacji nadawczej – podobno po uderzeniu pioruna.

Kategoria góry i dużo podjazdów, na trzech kółkach, kraje / Japonia, z sakwami, za granicą, Japonia / Wakayama, wyprawy / Japonia 2017/2018, rowery / GT

Trochę deszczu i ulewa

  113.41  06:35
Kolejny dzień podróży wokół półwyspu Kii. Jego dużym plusem jest znikomy ruch. Cała droga raz na kilka minut jest tylko moja. Na dzisiaj zaplanowałem dłuższy odcinek, ale szło mi strasznie wolno po tak długiej przerwie od roweru. Przynajmniej pogoda była pobłażliwa... z rana.
Wyjeżdżając z Wakayamy, dostrzegłem na zboczu świątynię na wysokich fundamentach. Musiałem się tam zatrzymać, a i bilet miał przystępną cenę. Nie to, co w Kyōto. Wdrapałem się na szczyt placu świątynnego i okazało się, że w pawilonie, który zwrócił moją uwagę, stoi złoty posąg Buddy. Wstęp na taras widokowy był dodatkowo płatny, ale już wiedziałem, że widoki nie powalają, więc nie wchodziłem tam. Świątynia jest popularna dzięki temu, że kwiaty wiśni zaczynają tam kwitnąć dużo wcześniej niż w okolicy.
Prognoza pogody zapowiadała grzmoty i tak też było. Ciężkie chmury przesuwały się po niebie, dając o sobie znać od czasu do czasu, grzmiąc w oddali. Jednak po pewnym czasie zaczęło padać. Lekki deszcz orzeźwiał na tyle, że nie zakładałem kurtki. Po co zresztą, jak było gorąco? Czasami nie wiedziałem, czy po twarzy płynęły krople słonego deszczu czy potu.
Deszcz ustał. Do wieczora jechało się przyjemnie, póki znów nie zaczęło padać. Padało już bez końca. Dojechałem do Shirahamy. Myślałem, że będę spóźniony, ale Mitsy, u której miałem się zatrzymać, wracała autem i spotkała mnie po drodze. Nie musiałem więc jechać w umówione miejsce. Ruszyłem za nią do domu. Poznałem jej rodzinę, zjedliśmy wspólnie kolację. Mitsy spędziła kilka lat w Stanach i Kanadzie, więc jej angielski był na wysokim poziomie. Odwiedziła łącznie 23 kraje i stwierdziła, że pomysł Staniego, którego poznałem wczoraj, jest szalony.

Kategoria góry i dużo podjazdów, na trzech kółkach, po zmroku i nocne, setki i więcej, kraje / Japonia, z sakwami, za granicą, Japonia / Wakayama, wyprawy / Japonia 2017/2018, rowery / GT

Kōbe

  80.05  04:44
Jak co roku, tak i dzisiaj zorganizowałem swoje urodziny na rowerze. Wybrałem miasto, które uśmiechało się na mapie od dawna. Nie spodziewałem się, że nie był to dobry pomysł.
Już od początku było słabo. Zabłądziłem w Ōsace, gdy próbowałem dojechać do nadbrzeża wzdłuż rzeki Yodo-gawa. Ōsaka nie ma normalnej linii brzegowej z oceanem. Jest to raczej szereg sztucznych półwyspów połączonych nielicznymi mostami. Musiałem wrócić do głównej drogi pod autostradą (autostrady w miastach biegną najczęściej wysoko po wiaduktach), bo nie mogłem się z jednego takiego półwyspu wydostać.
Ogólnie jazda tamtędy to nuda. Dużo terenów przemysłowych, brak ciekawych widoków. Udało mi się zjechać bliżej brzegu, to mogłem powdychać trochę zapachu ryb i wody. Nie są to najprzyjemniejsze zapachy, ale lepsze to niż chemia przemysłowa.
Znak uliczny pokierował mnie do jakiejś atrakcji, którą była latarnia. Nie mogłem jej dostrzec na horyzoncie, więc jechałem i jechałem, aż wyskoczył do mnie strażnik i musiałem zawrócić, bo wjechałem na jakąś prywatną wyspę. Podczas powrotu zauważyłem ją. Ledwie widoczną, kilkumetrową, drewnianą konstrukcję, która dawno zapomniała jak wygląda ocean, bo ląd wysunął się daleko w kierunku wody.
Jechałem po drogach i po chodnikach. Te drugie były zasypane ludźmi. Trafił się nawet jeden taki, co wystawił pięść z zamiarem uderzenia mnie, bo uważał się za pana i władcę dróg. Wyglądał na obcokrajowca. Jechał bez ładu i składu. Niestety Japońskim rowerzystom też brakuje dyscypliny. Ludzie są tutaj samolubni, ale najwidoczniej Japończykom to nie przeszkadza, więc przyjezdni muszą się nauczyć żyć w tej komórce społecznej z jej wszystkimi niedoskonałościami.
Dojechałem do Kōbe. Nie wiedziałem jednak dokąd mogę się udać. Planu miasta nie spotkałem dopóki nie dotarłem do dworca kolejowego, a i to jakiś taki lokalny obszar można było z niego wyczytać. Na szczęście po angielsku, więc coś mogłem zrozumieć. Pojechałem w kierunku jakiegoś ogrodu, bo mi się pomyliło, że jest tam park linowy, a była to kolejka linowa na szczyt góry. Pewnie rozciągał się stamtąd nie najgorszy widok, bo już ze wzgórza, na które się wtoczyłem, można było gdzieniegdzie dojrzeć panoramę miasta i portu.
Zniechęciłem się do dalszego zwiedzania i skręciłem do Ōsaki, ale chciałem zobaczyć jeszcze jakieś widoki, więc trzymałem się wzniesień. Było nawet ciekawie, bo droga osiedlowa o niewielkim ruchu. Tylko te skrzyżowania równorzędne na uliczkach szerokości dwóch metrów były szaleństwem. Jeszcze jak dodać do tego japońską samolubność, to można sobie krzywdę zrobić. Zostało mi kilka rys na nogach przez kilku Japończyków, którzy zatrzymali się bez powodu przede mną albo zablokowali mi drogę. Trzeba się przyzwyczaić, nie ma wyjścia.
Wyczerpała mi się bateria w nawigacji, więc miałem nieplanowane poszukiwanie sklepu, bo byłem „na lekko”. Chociaż wycieczka była krótka, to zajęła mi cały dzień. Chciałem jeszcze odwiedzić Nambę, żeby porobić nocne zdjęcia, a potem wyjść gdzieś, ale było tak późno, że sobie darowałem. Obfotografowałem jedynie miasto znad rzeki, wzdłuż której jechałem rano. I to było tyle.
Kategoria góry i dużo podjazdów, po zmroku i nocne, kraje / Japonia, za granicą, Japonia / Ōsaka, Japonia / Hyōgo, wyprawy / Japonia 2017/2018, rowery / GT

Kōya-san

  118.31  05:58
Pomysł na tę wycieczkę podrzucił mi pewien Couchsurfer z Wakayamy. Jako że zatrzymałem się u Nikity na 2 dni, to wybrałem się na lekko do rekomendowanej miejscowości.
Wpierw musiałem się dostać do miasta Iwade, skąd miał się rozpocząć właściwy podjazd. Pojechałem szlakiem R-1, który wczoraj zgubiłem. Jak się okazało, szlak R-1 biegł z jednej strony rzeki, a R-2 z drugiej. Zabrakło normalnych znaków, bo te na jezdni prowadziły objazdem do przejścia dla pieszych, coby rowerzysta nie pomyślał o przejechaniu skrzyżowania jak normalny uczestnik ruchu.
Wzdłuż rzeki jechało się bardzo przyjemnie, ale musiałem zacząć podjazd. Po szybkim uzupełnieniu zapasów na drogę ruszyłem do góry. Ruch był niewielki, wręcz znikomy jak na Japonię, a wszak droga krajowa ma numer 3. Plan dzisiejszej podróży wytyczyłem dzięki serwisowi gpsies.com, który czasem jest pomocny, gdy trzeba wybrać drogę o najwygodniejszym profilu wysokości. Tym razem ktoś zaszalał, bo pokierowali mnie na boczną drogę. Wyglądała na niezamieszkaną, nawet ostrzeżenia o niedźwiedziach utwierdzały mnie w tym przekonaniu. Nagle pojawiły się domy. Niektóre wciąż zamieszkałe, co można poznać po zaparkowanych autach. Szkoda tylko, że droga się skończyła. Próbowałem kilku starych szlaków, ale im głębiej w las, tym były bardziej nieprzejezdne. Aż w końcu wjechałem na jakieś wzniesienie, a po drugiej stronie – raptem parę metrów w dole – dojrzałem drogę. Tylko problemem była prywatna działka. Po długiej chwili wahania i sprawdzeniu alternatyw zszedłem. Nie zauważyłem nikogo, więc może moja obecność pozostała tam niezauważona. Pojawił się problem, a właściwie przykrość, bo droga poleciała w dół. Na darmo cały wysiłek, gdy mogłem jechać dalej drogą krajową.
Dalsza jazda w górę była nawet prosta (zwłaszcza patrząc na ten niepotrzebny podjazd). Sporo zakrętów, trochę cienia, niewiele aut, kilka robót drogowych, dwa tunele i brama. W końcu, na wysokości prawie 900 m n.p.m. ujrzałem pierwszy element kompleksu. Kōya-san składa się z 52 świątyń buddyjskich według przewodnika. Znalezienie parkingu dla roweru jest niezwykle trudne, bo w górach nie ma turystyki rowerowej według Japończyków. Zaparkowałem w ustronnym miejscu i ruszyłem na podbój tej wioski. Obejrzałem zaledwie kilka świątyń, ale najbardziej ciekawił mnie cmentarz. Największy w Japonii, na którym na nagrobki mogą sobie obecnie pozwolić wyłącznie najbogatsi. Oczywiście zaciekawiła mnie najstarsza część cmentarza, gdzie nagrobki mają najwięcej uroku.
Spędziłem aż 4 godziny na zwiedzaniu i pora powrotu była niełatwa. Zjadłem przed wyruszeniem. Droga w dół wiodła przez wiele zakrętów. Musiałem często hamować. Raz z powodu krętych dróg, a dwa – korków. W dół jechałem nie tylko ja, ale też dziesiątki aut, a żeby za nimi pojechać, trzeba było włączyć się do ruchu o prędkości 30 km/h. Najbardziej szkoda klocków hamulcowych. Dla urozmaicenia widoków do doliny zjechałem inną drogą. Wzdłuż rzeki obrałem szlak R-1. Jechałem bez zmartwień, aż do skrzyżowania, na którym podjąłem wczoraj złą decyzję. Chciałem zjechać do najbliższego konbini, aby wysłać wiadomość mojemu gospodarzowi, że się spóźnię godzinę, ale po drodze złapałem kapcia. W innym miejscu niż wczoraj, więc musiałem jedynie załatać dziurę i dodać pół godziny do spóźnienia. Naprawdę zaczyna mnie martwić ta opona. Przejechałem na niej tak niewiele, a tak szybko zaczęła łapać kapcie. Gdybym tak miał sponsora wyprawy, może nie byłoby tylu zmartwień.
Po uporaniu się z dziurą wróciłem na szlak R-1, którym jechałem rano. Zbliżał się zmrok, więc trochę przycisnąłem w pedały i dobiłem prędkości zjazdowej z Kōya-san. Najgorzej jest dostać się z tej drogi na ulice. Znalazłem jakieś schody ukryte za barierkami i wróciłem do Nikity, trafiając na tę samą drogę, którą jechaliśmy wczoraj spod dworca.

Kategoria za granicą, kraje / Japonia, setki i więcej, po zmroku i nocne, góry i dużo podjazdów, Japonia / Wakayama, wyprawy / Japonia 2017/2018, rowery / GT

Ekskluzywnie w Kibune

  47.01  02:18
Nie mogę sobie przypomnieć skąd wziąłem pomysł na dzisiejszą wycieczkę, ale nie spodziewałem się tego, co dzisiaj doświadczyłem. Jak zawsze zacznę od początku.
Dzień zapowiadał się upalnie i taki też był. Ruszyłem tą samą drogą, co zwykle na północ. Na jej końcu skoczyłem na ścieżkę wzdłuż Kamo-gawy. Na końcu ścieżki wyjechałem pod Kamino-jinja, więc nie mogłem się oprzeć pokusie odwiedzenia chramu. Nie chodziłem daleko, bo w takim upale najlepiej się jedzie. Wtedy wiatr dmucha w twarz, ochładzając ciało.
Dojechałem do skrzyżowania. Droga na wprost to ślepa ulica według znaku, więc pojechałem drugą. Tam pojawił się tunel i zakaz wjazdu rowerem. Zaryzykowałem i wróciłem do skrzyżowania. Pierwsza droga jednak nie była ślepa i przeprowadziła mnie na drugą stronę tunelu. Jeszcze kilka obrotów korbą i znalazłem się w cieniu drzew otaczających drogę pnącą się do góry. Drzewa o grubych pniach pięły się wysoko niczym kilkusetletni obserwatorzy wydarzeń. Tylko wąsko na jezdni.
Dojechałem do wioski Kibune, a tam niespodzianka. Chciałem zobaczyć tylko chram, a trafiłem na restauracje, które widziałem kiedyś na zdjęciach najdziwniejszych restauracji na świecie. Owe restauracje są bowiem rozpięte nad rzeką Kamo-gawa. Rower zostawiłem na parkingu i przeszedłem się po okolicy. Wszędzie zakazy robienia zdjęć i ludzie nagabujący do wejścia do restauracji. Odwiedziłem najpierw atrakcje, czyli Kifune-jinja i, wracając do roweru, wstąpiłem do jednej z restauracji. Co trzeba powiedzieć o tych lokalach, to powalające z nóg ceny. 7 czy 11 tys. jenów za zestaw na osobę (200–350 zł) to coś normalnego w tamtym miejscu. Ja podczas spaceru wypatrzyłem najtańszy obiad za 3600 jenów (ok. 130 zł), a i tak jest to 3–4 razy wyższa suma niż w restauracjach w mieście za podobny zestaw. Dopiero po powrocie do domu dowiedziałem się, że te restauracje są uważane za ekskluzywne i stąd takie kwoty. Ktoś mi powiedział, że to był urodzinowy lancz (w Japonii powszechne jest spędzanie urodzin w restauracji), mimo że urodziny mam za pół miesiąca. A do domu wróciłem tą samą drogą. Przez cień, a potem w upale. Przydałoby się pojechać gdzieś w zalesione rejony. Tylko bez niedźwiedzi.

Kategoria za granicą, kraje / Japonia, góry i dużo podjazdów, Japonia / Kyōto, wyprawy / Japonia 2017/2018, rowery / GT

Shirakawa

  114.67  05:49
Deszcz przestał padać jeszcze wczoraj, więc miałem szansę, aby obejrzeć wioskę Ogimachi wewnątrz Shirakawy. Gdyby jeszcze słońce tak nie grzało.
Objechałem większość domów dookoła, wspiąłem się nawet do punktu widokowego i jakoś nic nie przykuło mojej uwagi. Wioski z poprzedniego dnia były takie same. No, może nieco mniejsze, ale to już było. Chyba widok miejskich zabudowań sprzed kilkuset lat bardziej mi przypadł do gustu.
Nie szwendałem się długo. Trzeba było wracać do Kanazawy, ale inną drogą. Wypatrzyłem jedną taką przez wysokie góry. Zero ruchu, a do tego oczekiwałem pięknych widoków. Jakże się rozczarowałem, gdy natknąłem się na blokadę drogi. Ludzie krążący tam nie przepuściliby mnie, bo na pewno jakiś powód blokady był. Zawróciłem i niestety musiałem wrócić tą samą drogą, co przyjechałem wczoraj.
Całe szczęście miałem wciąż z górki. Nie chciałem pokonywać podjazdów, które stały wczoraj na mojej drodze, więc pojechałem wzdłuż rzeki do samego centrum miasta Nanto. Po drodze jednak wydarzył się wypadek. Od kilku dni coś trzeszczało w rowerze. Odkryłem, że to bagażnik przyczepiony do sztycy. Myślałem, że problemem jest piasek, ale gdy w pewnym momencie konstrukcja odpadła, zrozumiałem, że trzeszczał pęknięty nit w zawiasie, który łączył bagażnik z rowerem. Najsłabsze ogniwo, niestety bez możliwości wymiany na środku drogi. Torbę (całe szczęście miała pasek na ramię) zarzuciłem na plecy, na których już miałem plecak, więc nie jechało się przyjemnie.
Dalsza droga w słońcu nie wyróżniała się niczym szczególnym. Trochę podjazdu się jeszcze znalazło, jeden tunel i potem w dół do Kanazawy.
Kategoria góry i dużo podjazdów, setki i więcej, kraje / Japonia, za granicą, Japonia / Gifu, Japonia / Ishikawa, Japonia / Toyama, wyprawy / Japonia 2017/2018, mikrowyprawa, rowery / GT

Kategorie

Archiwum

Moje rowery