Wstałem wcześniej, bo prognozowali opady, dzięki czemu spakowałem suchy namiot i był to chyba najwcześniejszy początek dnia podczas tej wyprawy. Było chłodno i kropić zaczęło całkiem szybko. Na szczęście mżawka przeplatała się z drobnym deszczem, a większy opad zdarzał się rzadko.
Choć jechałem szlakiem
NC500, to wybierałem boczne drogi, po których biegł szlak rowerowy nr 1. Mimo to ruch był spory i spowalniał mnie. Przynajmniej turystów nie musiałem oglądać.
Dotarłem do Dingwall, gdzie znajdował się kolejny serwis rowerowy. Był czynny, ale mieli ręce pełne roboty. Jedynie mogli mi pomóc z kasetą. Zdjąłem koło, serwisant zdjął kasetę, abym mógł założyć dwie urwane szprychy, potem ją założył, a ja – rozłożony na ulicy pod sklepem – zabrałem się za resztę pracy. Przy okazji ukręciłem nypel, a koło wydawało się być bardziej krzywe niż z urwaną szprychą. No nic, byle do domu.
Znalazłem się w Muir of Ord, gdzie szlak NC 500 rozdzielał się. Krótki odcinek biegł do Inverness, ale nie mam pojęcia po co. Chyba dlatego, że im nie wychodziło 500 mil. Drugi odcinek leciał na zachód, by dotrzeć do Ullapool, gdzie wjechałem na szlak. Miałem jeszcze tydzień do odlotu i nie wpadłem na lepszy pomysł spędzenia tego czasu, więc ruszyłem na zachód, by jeszcze przez chwilę popatrzeć na krajobrazy na szlaku.
Miałem zagwozdkę do rozwiązania, bo po drodze były dwa kempingi. Jeden pod ręką, choć wciąż sporo wieczora zostawało niezagospodarowanego. Drugi był oddalony o 50 km. W tym deszczu dotarłbym tam trochę późno, więc ostatecznie zatrzymałem się na pierwszej opcji. Suszenie i tak zajęło mi sporo czasu, więc to było lepsze wyjście. Pod klapą sakwy znalazłem nieco większą nimfę kleszcza, a po namiocie wspinał się prawie dorosły i ciut podkarmiony osobnik. Co za kraj.
Mój licznik w połowie dnia zaczął blaknąć, jakby była słaba bateria, ale żadnego ostrzeżenia nie pokazał. Sprawdziłem baterię zapasową i to samo. Najwidoczniej wyświetlacz padł. Do wieczora zrobił się bardzo blady. W tym tempie pewnie będę jechał bez licznika.